Nie aż tak Amoralna Religia

Przypadkowo zetknąłem się w internecie z krytyką książki Artura Nowaka i Ireneusza Ziemińskiego pt. „Chrześcijaństwo. Amoralna religia”. Zaciekawiony książkę nabyłem i zacząłem czytać. Początek mi się nie podoba.

Z pierwszych stron wnioskuję, że Kościół chyba nie jest aż tak zły, jakby się mogło wydawać, skoro gdy wychodzą na jaw kolejne skandale pedofilskie, majątkowe i inne związane z jego działalnością, autorzy posuwają się do przejaskrawionych i niekiedy dość wydumanych argumentów.

Na pierwszy ogień idzie przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Czytamy, że zarówno kapłan, jak i lewita powstrzymali się od udzielenia pomocy rannemu z pobudek religijnych. Nie wiedzieli, czy poszkodowany jeszcze żyje. Tymczasem kontakt ze zwłokami oznaczał zgodnie z prawem przypisywanym jeszcze Mojżeszowi zaciągnięcie nieczystości rytualnej pociągającej za sobą wykluczenie z kultu, a więc z ich codziennych obowiązków, aż do czasu rytualnego oczyszczenia. Zwłoki ludzkie, podobnie jak krew menstruacyjna czy wiele rodzajów pokarmów, m.in. zwierzęta, które nie przeżuwają lub nie mają parzystych kopyt, uznawano za nieczyste. Arcykapłan odwiedzający najświętsze miejsce w świątyni, będące siedzibą samego Boga tzw. święte świętych, nie mógł z tego powodu uczestniczyć nawet w pogrzebie najbliższych mu osób.

Biblista Marcin Majewski tłumaczy te przepisy, porównując świętą społeczność narodu wybranego do świata sprzed grzechu pierworodnego: doskonałego i niezmąconego, kiedy śmierć czy ból menstruacyjny nie istniały, a każde stworzenie funkcjonowało w wyznaczonych mu przez Stwórcę ramach. Psycholog ewolucyjny Jonathan Haidt widziałby tu pewnie raczej usankcjonowaną religijnie jedną z podstawowych wartości uwarunkowanych ewolucyjnie: czystość chroniącą społeczność przed infekcją. Niemniej Ziemiński dowodzi, że w tym konkretnym przypadku zasady religijne uniemożliwiły udzielenie potrzebującemu pomocy. Zarówno jemu, jak i jego rozmówcy umknęło, że takie pojmowanie religii i tym podobne zachowania krytykuje opowiadający przypowieść Chrystus.

Autorzy potem próbują uderzyć w przykazanie miłości. „Będziesz miłował Boga swego, (…) a bliźniego swego jak siebie samego”. Interpretują je w ten sposób, jakoby miłość bliźniego nie była nic warta sama w sobie, a drugiego człowieka należałoby kochać z tego tylko powodu, że stworzył go Bóg.

Mówią dalej o instrumentalizacji ludzi, pozbawieniu ich życia autonomicznej wartości. Tymczasem „dajemy głodnemu kawałek chleba po prostu dlatego, że jest głodny bez żadnych dodatkowych racji. Nie musimy w nim widzieć ukrytego Boga, żeby mu pomóc” – piszą. Piękne słowa. Żeby jeszcze tylko były zgodne z dzisiejszą psychologią, która jak najbardziej głosi, że w większości musimy.

Zachowania altruistyczne były długo jednymi z najtrudniejszych do wyjaśnienia, wymykały się biologii opartej na ewolucjonizmie. Niemniej opisywano je u licznych gatunków.

Część zagadki wyjaśnił dobór krewniaczy. Otóż większość osób spotykanych na co dzień w tzw. środowisku adaptacji ewolucyjnej, w której nasi przodkowie żyli przez większość istnienia naszego gatunku, było blisko spokrewniona. Kiedy żyje się w niewielkiej, liczącej kilkadziesiąt, góra kilkaset osób grupie łowców-zbieraczy, obcuje się na co dzień głównie z bliższą bądź dalszą rodziną. Codzienni towarzysze noszą wiele kopii tych samych genów, tak więc z genetycznego punktu widzenia opłaca się im pomóc. Tym bardziej że podmiotem ewolucji, jak słusznie wskazał Richard Dawkins, nie musi być osobnik, ale gen. Świadczą o tym świetnie radzące sobie populacje owadów społecznych, w których tysiące bezpłodnych robotnic wspomagają rozmnażanie królowej wydającej na świat ich siostry.

Opisano także zachowania altruistyczne między niespokrewnionymi osobnikami. Niekojarzące się z altruizmem nietoperze wampiry po udanym polowaniu mają w zwyczaju oddawać część wyssanej z ciał dużych ssaków krwi głodnemu towarzyszowi. Potrafią bowiem rozpoznawać się wzajemnie i oczekują, że obdarowany odwzajemni się, kiedy im samym się nie poszczęści. Egoiści nie mogą liczyć na pomoc w przyszłości.

Grupa ludzka jest pod tym względem znacznie bardziej złożona. Nieporównywalnie lepiej rozwinięte zdolności poznawcze pozwalają zapamiętać, kto, kiedy i jak się zachował, kto pomógł potrzebującemu w potrzebie, kto odmówił. Tym pierwszym się pomaga, tym drugim niekoniecznie. W dawnych czasach jednostce odizolowanej od grupy, porzuconej przez towarzyszy, groziła często śmierć. Żywotnie opłacało się nieść pomoc. Dzisiejsze badania dowodzą także, że ludzie stają się znacznie hojniejsi, kiedy są obserwowani.

Brytyjski psycholog i antropolog Robin Dunbar opisał zależność między wielkością przodomózgowia a liczebnością grupy społecznej naczelnych (tzw. liczba Dunbar). Odkrył, że naturalną dla człowieka wielkością grupy jest ok. 250 osób. To za dużo, by grupę taką mogło spajać popularne wśród małp iskanie, ale funkcję tę z powodzeniem przejął język.

Problem pojawił się, kiedy grupy łowców-zbieraczy zaczęły łączyć się w wielkie, liczące tysiące osób społeczności. Tutaj już każdy nie mógł znać każdego. Udzielenie pomocy losowemu członkowi zbiorowości, którego nie spotka się przez najbliższe lata, mogło istotnie być korzystne dla grupy, ale niekoniecznie dla danego osobnika. Tymczasem w istnienie doboru czysto grupowego biolodzy z Dawkinsem na czele powątpiewają.

Okazuje się jednak, że hojność i skłonność do pomocy wzrastają podczas obserwacji nawet wtedy, gdy obserwatorzy nie są ludźmi. Datki pozostawione w skrzynce rosną, jeśli nad nią powiesić ludzkie zdjęcie. Nie trzeba podobizny całego człowieka ani nawet twarzy. Wystarczą oczy wpatrujące się w potencjalnego darczyńcę.

Prace z dziedziny antropologii opisują różnorodne wierzenia pierwotnych społeczności. Wedle niektórych z nich sprawujące opiekę nad plemieniem bóstwo zaczyna odgrywać nową rolę, kiedy grupa rozrasta się na tyle, że nie każdy zna już każdego. Po przekroczeniu liczby Dunbara to byt nadprzyrodzony obarczony zostaje rolą strażnika pilnującego zachowań poszczególnych członków grupy. Nie trzeba wierzyć w Boga czy inne bóstwo, by przypisywać mu pewne funkcje. Powierzamy przecież istotne role społeczne bytom, jak to określił izraelski historyk Juwal Noach Harari, intersubiektywnym, czyli istniejącym na gruncie zbiorowych przekonań o ich istnieniu (pieniądz, sąd, korporacja).

Wbrew pięknym słowom filozofów większość populacji nie pomoże głodnemu z tego tylko powodu, że jest głodny. Tak działa biologia, w której zakorzenione są wszystkie nasze zachowania. Jeżeli ktoś udziela pomocy ze względu na Boga czy innego boga, nie przekreśla to samego działania. Z utylitarystycznego, a więc skrajnie areligijnego punktu widzenia motyw nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne są jedynie skutki działania, w tym przypadku pomoc innemu.

Wydaje się, że problem leży gdzie indziej. Pobieżna choćby kwerenda wiadomości z prasy, telewizji, internetu wskazuje, że, biorąc pod uwagę zachowanie kapłanów i wyznawców, proetyczne działanie Boga zdaje się mocno niewystarczające. Skandaliczne zachowania członków, funkcjonariuszy, a niekiedy, zdaje się, wręcz całej instytucji jak najbardziej zasługują na krytykę. Nie znaczy to, że cała religia jest zła do kości. Takie uogólnienia zazwyczaj prowadzą do przekłamań. Zamiast więc odsądzać Bogu ducha winnego Chrystusa od czci i wiary, lepiej byłoby skupić się na sprawach, które istotnie wymagają tej krytyki. A jest ich niestety sporo.

Marcin Nowak

Bibliografia

  • Artur Nowak, Ireneusz Ziemiński: Chrześcijaństwo. Amoralna Religia, Prószyński i Spółka, Warszawa 2023

Ilustracja: Johann Karl Loth, Miłosierny Samarytanin, 1676. Za Wikimedia Commons, w domenie publicznej