Haplo… Diplo…

Niezmiennie zdumiewa mnie wyprowadzanie wniosków moralnych z teorii ewolucji. Naturalne, więc dobre, naturalne, więc tak powinno zostaćDobre, bo zgodne z teorią ewolucji… bo faworyzowane przez dobór naturalny… Co ma jednak natura i ewolucja do dobra? Jak pisałem już kiedyś – niewiele.

Otóż nie ma obecnie znanych biologii faktów niezgodnych ze współczesnym paradygmatem neodarwinowskim. Jest on właściwie podstawą dzisiejszej biologii (i odgrywa rolę w kilku innych naukach) i tłumaczy tak samo fakty nam miłe, jak budzące wstręt (a takich jest sporo). Wyjaśnia cuda natury i jej obrzydliwości. Jak mały związek ma z etyką, widać dobrze na przykładzie owadów eusocjalnych.

O ile człowiek żyje w grupach, ale ceni sobie (przynajmniej niekiedy) indywidualność, uznaje (przynajmniej deklaratywnie) za wielką wartość wolność, przyznaje (przynajmniej w części kultur) innym status osoby, związany z prawami człowieka, społeczność owadów wygląda zupełnie inaczej.

Owady rzadko żyją w grupach. Zdarza się to głównie u termitów bądź błonkówek, wśród tych ostatnich zwłaszcza u mrówek i pszczół. Robotnice zwykle nie rozmnażają się, ślepo podporządkowane królowej. Troszczą się o jej dzieci, pracują i giną bezdzietnie dla dobra gniazda, dla królowej i jej potomstwa. Zdarza się, że poświęcają swe ciała, przeistaczając się w magazyn żywności dla kolonii (mrówki miodziarki, np. rodzaj Myrmecocystus). Poświęcenie – wydawałoby się – altruistyczne ponad miarę, z punktu widzenia ewolucjonizmu absurdalne. Jak je wytłumaczyć?

Otóż, jak naucza Dawkins choćby w „Samolubnym Genie”, za podmiot ewolucji, za to, co podlega doborowi naturalnemu, należy uznać geny. Geny samopowielające się skuteczniej będą występowały w coraz większej liczbie, w końcu wypierając geny samopowielające się słabiej. Dobro osobników nie ma żadnego znaczenia, natomiast dostosowanie (zdolność do przetrwania i rozrodu) osobników („maszyn przetrwania”, pisze Dawkins) ma znaczenie tylko o tyle, o ile przyczynia się do rozpowszechnienia genów. Jak jednak mrówka żyjąca w celibacie i dostarczająca jedzenie dla mrowiska może powielać swe geny skuteczniej niż ta składająca własne jaja?

Odpowiedź tkwi w genetyce. Swego czasu Hamilton zwrócił uwagę, że dostosowanie nie musi dotyczyć jednego tylko osobnika. Spokrewnione ze sobą osobniki dziedziczą po wspólnych przodkach część swoich genów. (Przyjmiemy tu pewne uproszczenia: pominiemy DNA mitochondrialne dziedziczone tylko od matki, rzadką disomię jednorodzicielską, gdzie oba geny pochodzą od tego samego rodzica, i tym podobne dziwactwa, których omówienie zabrałoby dużo miejsca i trudu). Dowolny człowiek dziedziczy po matce połowę jej genów. Dwójka dzieci razem ma już tyle samo genów matki ile ona sama (oczywiście nie będą to wszystkie jej geny, bo te rozchodzą się do gamet losowo, część nie będzie przekazana żadnemu, a część się powtórzy, chodzi o sumaryczny wynik).

Trójka dzieci ma razem o 50 proc. więcej genów matki niż ona sama – jeśli matka poświęci swe życie dla życia przynajmniej trójki swoich dzieci, jej dostosowanie (dostosowanie włączne bądź łączne, inclusive fitness) na tym wzrośnie. To obrzydliwy rachunek, ale ewolucjonizm nie operuje kategoriami ładny-brzydki, dobry-zły, moralny-niemoralny. Liczy się sumaryczna wartość dostosowania, czyli dostosowanie włączne: suma zysków bądź strat dostosowania pomnożona przez współczynnik określający za każdym razie pokrewieństwo, będący procentem wspólnych genów. Dla syna i ojca wynosi on 50 proc., dla rodzeństwa statystycznie 50 proc. (połowa genów od wspólnej matki – z uwagi na losowy podział genów drugiej gamety mają od 0 do 100 proc. wspólnych genów, średnio połowę, tak samo w przypadku ojca, oboje rodzice dostarczają po połowie DNA: 2 * 0,5 * 50 proc. = 50 proc.), dla bliźniąt jednojajowych 100 proc., dla babci i wnuka (czyli dziecka jej dziecka) 50 proc. * 50 proc. = 25 proc.

To teraz spróbujmy tak samo na mrówkach. Wbrew niektórym poglądom mrówki bardzo różnią się od ludzi. Do kluczowych różnic zalicza się system determinacji płci. Wróćmy jeszcze do ludzi i wszystkich ssaków żyworodnych. Każdy osobnik prócz gamet ma dwie kopie chromosomów: od matki i od ojca. Uczonymi słowy mówi się o tym: diploidalny. Ostatnia para to chromosomy płci. XX (znów w dużym uproszczeniu) determinuje dziewczynkę, XY chłopca. U innych zwierząt bywa różnie, już stekowiec dziobak ma pięć par chromosomów płciowych.

U błonkówek jest jeszcze dziwniej. Samica pszczoły ma dwie kopie genów: od matki i ojca. Jest diploidalna. Jeśli odbędzie lot godowy, podczas którego spotka się z samcem w dyktowany jej przez geny sposób, ten przekaże jej plemniki, które zapłodnią jaja. Z zapłodnionych jaj narodzą się kolejne pszczoły, ich córki, mające 50 proc. genów matki. Samica złoży jednak i niezapłodnione jaja. Z nich powstaną samce. Nie mają ojca, mają więc tylko jeden zestaw genów, pochodzący w całości od matki – są haploidalne. Matka przekazała im 50 proc. swoich genów. Jeśli taki samiec zapłodni jajo, przekaże swej córce (dlaczego zawsze córce?) całość swego materiału genetycznego, 100 proc. Takie zjawisko określa się terminem haplodiploidalność.

To teraz policzmy, ile wspólnego materiału genetycznego mają siostry. W jednym mrowisku czy ulu najczęściej jest jedna królowa (nie zawsze, liczymy dla najprostszego przypadku). Dwie siostry dostaną materiał genetyczny taki sam w średnio 50 proc., stanowiący połowę ich DNA. Druga połowa pochodzi od ojca. Jeśli królowa (zwykle jeszcze przed „koronacją”) odbyła lot godowy z jednym i tym samym samcem, przypominam – haploidalnym, więc dysponującym pojedynczym zestawem genów – to każda z sióstr ma tego samego ojca i dokładnie ten sam zestaw genów przekazany przez niego (on nie miał innego, nie ma losowego rozkładu genów, gdy nie ma czego rozkładać).

Ta część DNA sióstr jest identyczna w 100 proc. Zsumujmy połówki od matki i ojca: 0,5 * 50 proc. + 0,5 * 100 proc. = 75 proc. Siostra robotnicy (córka królowej) ma z nią statystycznie 75 proc. wspólnego DNA. Dziecko robotnicy miałoby 50 proc. W kogo więc należy inwestować? Dobór wytnie robotnice, które zamiast oporządzać kolejne siostry, będą kopulować i składać własne jaja.

Dużą część zwierzęcego altruizmu tłumaczy się właśnie w ten sposób, w terminach dostosowania włącznego, doboru krewniaczego itp. Czy to znaczy, że altruizm nie istnieje? W żadnym razie. Istnieje, częściowo dzięki temu zjawisku właśnie, i ma solidne podstawy w ewolucjonizmie. Jaki to ma wpływ na moralność? W biologii nie ma takiego pytania.

Marcin Nowak

Ilustracja: Myrmecocystus ants storing nectar to prevent colony famine. Taken at the Cincinnati Zoo. Photo by Greg Hume, zmodyfikowana przez Hic et nunc na Wikimedia Commons, na licencji Creative Commons 2.5