Przejście ludu Marduka przez morze Tiamat

Ostatni wpis Marcina Nowaka zainspirował mnie do własnego, kontynuującego temat w formie więcej niż komentarza.

To, że mitologia hebrajska pełnymi garściami czerpie z mitologii mezopotamskiej nie jest dla nikogo nowością i chyba tylko dla nielicznych fundamentalistów zgorszeniem. Badają to również co bardziej zainteresowani tematem księża. Pisaliśmy tu już o tym parę razy.

Poprzednio Marcin Nowak napisał, że Jahwe o tyle jest bardziej zaawansowany od Marduka, że nie musi z nikim walczyć o swoją pozycję. Dla większości jego wyznawców to prawda i tylko manichejczycy mają inne zdanie. Niemniej, o ile Jahwe nie musi walczyć w wielkiej kosmicznej i eschatologicznej bitwie, o tyle musi staczać pomniejsze potyczki (z jego perspektywy nawet bitwy apokalipsy Daniela czy Jana są takie). Teologiczne zawiłości, na ile Szatan jest rzeczywistym przeciwnikiem Jahwe, a na ile jego narzędziem – dopustem Bożym, zostawmy teologom.

Jahwe potyczki toczył jeszcze zanim powstał koncept Szatana czy szatanów. Nie o panowanie nad światem (to jest niezagrożone, mimo lokalnych i przejściowych sukcesów jego wrogów), ale o przetrwanie swoich wyznawców. Kluczową dla utworzenia tożsamości narodowo-religijnej Izraelitów, a potem Żydów, była walka z Egipcjanami w czasie przejścia przez Morze Trzcin (błędnie przetłumaczone jako Morze Czerwone).

Ten epizod biblijny jest ważny także z filologicznego punktu widzenia. Umieszczony jest w Księdze Wyjścia, a więc zasadniczo tekście pisanym prozą i sam jest tak opisany, ale dołączone do niego są dwie pieśni – jedna Mojżesza, druga jego siostry Miriam. Bibliści przyjmują, że fragmenty tych pieśni są archaiczne na tyle, że są jednymi z najstarszych hebrajskich tekstów i autorzy Księgi Wyjścia wpletli je w swój tekst znacznie później.

Co ciekawe, pieśni te, a przynajmniej ich starsze fragmenty nie opisują wcale przejścia przez morze (wszystko jedno czy zatokę prawdziwego morza, czy mokradło śródlądowe). Opisują Jahwe topiącego wrogą armię w wodzie. Wszystko wskazuje na to, że Izraelici przez wieki powtarzali historię o zatopieniu wrogów, bez wnikania, skąd ci wrogowie w ogóle znaleźli się w miejscu, które mogło zostać zalane.

Tu trzeba zaznaczyć paradoks. Izraelici byli narodem stepowym czy wręcz pustynnym. Woda do picia to był cenny zasób. Ogrody, a więc oazy, stały się symbolem najpierw utraconego raju, a potem miejsca życia wiecznego (to już dużo później, a pod wpływem konkurencji między odłamami judaizmu, wśród których popularność zyskiwał nowy ruch związany z Jezusem silnie akcentujący życie wieczne, zostały z ortodoksyjnego judaizmu wycięte). Studni nie obowiązywały różne tabu związane z nieczystością. Jednocześnie, największą katastrofą dla nich nie była susza, a przeciwnie – potop. Z suszą nauczyli się sobie radzić, z powodzią nie. Morza nie unikali za to tacy wrogowie, jak Filistyni.

Stąd wpadnięcie do wody stało się symbolem zagłady, a ktoś, kto z niej wyciągnie, okazywał się zbawicielem. Motyw ten przewija się przez różne miejsca Biblii i choć dziś jest często odczytywany metaforycznie, bibliści twierdzą, że pierwotnie wcale metaforą nie był. Pojawia się m.in. w Księdze Jonasza, wzmocniony jeszcze motywem połknięcia przez morskiego potwora. To już otchłań w otchłani. Zresztą, Jonasz udał się na morze, bo był przekonany, że tam władza Jahwe nie sięga. Nie był odosobniony w tym przekonaniu i jego historia miała przekonać Izraelitów, że jest ono błędne.

Skąd takie przekonanie? Niektórzy twierdzą, że właśnie z mitologii mezopotamskiej. I tu wracamy do Marduka i Tiamat. Marduk to bóg lądu (między innymi), a Tiamat – słonej wody – tak oceanicznej, jak i mokradłowej (no i choćby Morza Martwego z człekokształtnymi bryłami soli, których stan przypominał hebrajską wizję zawieszenia pośmiertnego pomiędzy bytem a niebytem). Marduk zabił Tiamat i pozbawił ją władzy nad dotychczasową domeną, ale zabobonny lud nie do końca w to wierzył. Kapłani czy prorocy musieli to przypominać.

Różni badacze tekstów antycznych twierdzą, że jednym z takich przypomnień jest walka Jahwe z Egipcjanami. Wśród nich dość dogłębnie drążył to Robert Luyster i to już pół wieku temu. Wskazuje on na różne paralele między walką Tiamat i jej morskich demonów z reprezentantem nowych bogów, Mardukiem, a walką faraona (a właściwie można to zapisać Faraona) z reprezentantem ludu wybranego, Mojżeszem – łącznie z ustaleniem po zwycięskiej bitwie praw wyrytych na tablicach.

W okolicach biblijnych przeciwko Jahwe albo jego ludowi walczą nie tylko ludzie, ale też morski smok – Lewiatan. A według niektórych tekstów – smoczyca. Czy nie przypomina to Tiamat? Zdaniem Luystera Faraon i jego wojsko nie tylko są jak Lewiatan – oni są Lewiatanem. I tak jak Marduk zabija Tiamat w jej własnej domenie, tak Jahwe pokonuje Egipcjan w bitwie w wodnej otchłani. Sami oni są – nie bójmy się tak to określić – strąceni do piekieł. Historia z osuszeniem morza, czy to Trzcin czy Czerwonego, powstała później. Dopełnia obraz w którym lud Jahwe nie musi się już obawiać demonów piekielnych, tak jak sojusznicy Marduka nie musieli się już obawiać Tiamat i jej potworów.

Oczywiście, w takich porównawczych studiach międzykulturowych łatwo o nadinterpretacje, a spekulacje mogą szybować daleko, ale niektóre paralele wydają się całkiem przekonujące.

Piotr Panek

ilustracja z Augsburskiej Księgi Cudów (około 1552), domena publiczna