Dzięki rozdzielaniu grantów nie mamy współautorstwa w „Nature”

W zeszłym roku naukowcy z niemieckiego Instytutu Senckenberga (wchodzącego w skład sieci instytutów Leibniza) wystosowali zaproszenie do zebrania danych do publikacji. Instytut bada różnorodność biologiczną, więc prośba dotyczyła danych o występowaniu organizmów.

Zakres został sprofilowany do wymogów oceny jakości wód według ramowej dyrektywy wodnej, czyli dotyczył fitoplanktonu, makrofitów, fitobentosu, zoobentosu i ichtiofauny. Inicjatorzy poprosili o propagację, więc i ja swoimi kanałami je udostępniałem – zobaczymy, czy przyniesie to jakikolwiek efekt.

Tymczasem w „Nature” ukazał się artykuł tego zespołu na podobny temat. O jego wnioskach napisałem w Pulsarze, więc nie będę ich powtarzał.

To jeden z tych artykułów, w których liczba autorów wygląda absurdalnie. Tu jest bliska stu. Oczywiście można założyć, że większość nie napisała ani zdania. Pewnie tylko nieliczni dodali uwagi do tekstu przedstawionego przez głównych autorów, którzy odwalili najwięcej roboty, najpierw wymyślając temat, potem wykonując analizy i wreszcie pisząc wnioski. Pomiędzy wymyśleniem tematu a analizą jeszcze musieli zebrać dane w pospolitym ruszeniu. Dane dostarczyli pozostali, za co zostali uhonorowani miejscem na liście autorów.

Tak się obecnie pisze artykuły z ekologii. Sam mam już kilka takich współautorstw na koncie, choć w pismach niższej rangi niż „Nature”. Przyznam, że czasem aż mi głupio, bo częściej jestem tylko pośrednikiem między rzeszą ostatecznie anonimowych osób, które były w terenie i zebrały dane, a głównymi autorami.

Tak czy inaczej, w tym przypadku ostatecznie prawie cała setka może sobie do CV dopisać współautorstwo w „Nature”, najbardziej prestiżowym piśmie dla nauk przyrodniczych. Dosłownie w „Nature”, a nie w jednym z jego pochodnych, które ostatnio powstały i nie zawsze są równie prestiżowe (o czym niedawno wspominałem). Ktoś, kto jest jedynym autorem czy autorem wraz z kilkorgiem kolegów z zakładu czy katedry, zwłaszcza w dawniejszych czasach (np. tak jak pisałem kiedyś), może uważać takie autorstwo za niepełnowartościowe, ale to jego zdanie, a wiele wskaźników scjentometrycznych wykaże co innego.

Także polski system punktowania publikacyjnego dorobku naukowców nie odróżnia takich współautorstw. Zakłada, że punkty za publikację w najbardziej prestiżowych pismach nie są dzielone proporcjonalnie do liczby autorów czy jakkolwiek inaczej ważonego ich wkładu. Polskim autorom takie prestiżowe publikacje w ramach większych zespołów autorskich zdarzają się, o czym już pisałem.

W tej publikacji jednak nie ma polskich autorów. Nie dało się znaleźć kogoś, kto by dysponował wieloletnią serią danych o występowaniu bezkręgowców bentosowych. Takich danych się w Polsce nie zbiera, bo nie ma kto i za co tego robić. Od czasu przyjęcia ramowej dyrektywy wodnej trochę takich danych jest, bo są gromadzone przez Inspekcję Ochrony Środowiska, a więc służby zatrudniające biologów, ale niezwiązane ze światem nauki. Są zbierane w formacie niekoniecznie dostosowanym do potrzeb publikacji i od niedawna.

Wśród biologów jest całkiem poważna frakcja fartuchowców, którzy patrzą z pogardą na kaloszowców, uważanych za przedstawicieli nauki XIX-wiecznej. Jest im bliska wizja Rutherforda, że nauka dzieli się na fizykę i zbieranie znaczków, z tym że w miejsce fizyki wstawiają biologię molekularną. Nawet wśród kaloszowców nietrudno znaleźć takich, którzy zakładają kalosze, żeby pobrać materiał ze środowiska, ale mają nadzieję, że dzięki temu odkryją jakieś prawo natury, a samo pobieranie uznają za techniczną konieczność bez wartości naukowej. Obie grupy mają przewagę w różnego rodzaju komisjach rozdzielających granty, więc badania mające na celu przede wszystkim zebranie danych środowiskowych, z których może coś się da wycisnąć, a może nie, są bez szans na finansowanie.

Jeżeli nawet jakiś grant na badania środowiskowe uda się zrealizować, to najczęściej jest przyznany na kilka lat i koniec. Może i uda się zebrać dane o florze, faunie, fundze czy mikrobiocie jakiegoś obszaru, ale tylko z jednego punktu w czasie. Trendów, zwłaszcza naprawdę długoletnich, z tego nie da się odczytać.

Potrzeba analizy trendów w liczebności i różnorodności organizmów jest wymieniana w dziesiątkach dokumentów. Dbanie o różnorodność biologiczną jest jedną z polityk Unii Europejskiej, co chwila dostaję informacje o takich czy innych warsztatach pod auspicjami Komisji Europejskiej organizowanych przez Wspólne Centrum Badawcze (JRC) lub Europejską Agencję Środowiska, które mają na celu jej monitorowanie. Można by oczekiwać, że badanie różnorodności biologicznej będzie więc faworyzowane w rozdzielaniu pieniędzy na badanie, jako potrzeba XXI w. Jest przeciwnie: zbieranie danych środowiskowych zostawiono amatorom, a profesjonalne pisma temu poświęcone są likwidowane.

Wśród opiniotwórczych naukowców wciąż pokutuje wizja z przełomu wieków, że nauka XXI w. będzie dziać się głównie w laboratoriach. Przy tym wciąż żywa jest wizja charyzmatycznego naukowca, który dobierze sobie zespół i przeprowadzi badania na miarę publikacji w „Nature” czy „Science”. Niektórym się to udało pod koniec XX w. Czy jest to jednak wizja przystająca do XXI w.? Moim zdaniem przeciwnie – to cofnięcie się do wieku XVIII czy pierwszej połowy XIX. Komitety naukowe wciąż czekają na nowego Linneusza czy Darwina, którzy wyposażeni w nowoczesny sprzęt i grono asystentów, odkryją coś przełomowego.

Zapominają przy tym, że Linneusz czy Darwin, zanim opublikowali swoje dzieła, wiele lat spędzili w terenie, wykonując owo pogardzane „zbieranie znaczków”. Nauka XXI w. może i potrzebuje takich geniuszy, ale wyposażonych nie w kilkoro asystentów, tylko w setki osób z całego świata czy przynajmniej regionu i zbierających dane nie przez jeden cykl grantu, a przez kilkadziesiąt lat. Co więcej, wizja niezwykle mobilnych naukowców przeskakujących z kontraktu w Warszawie na kontrakt w Berlinie, potem w Leuven, w Oksfordzie, na UCLA i wracających do Warszawy po habilitację, ma się do tego nijak. Potrzebne są osoby jeżdżące rok w rok w to samo miejsce, a więc najlepiej zatrudnione przez kilkadziesiąt lat w tej samej placówce naukowej, a nie skaczące z kwiatka na kwiatek (z grantu na grant).

Owszem, na pewno do rozwoju nauki potrzebna jest grupa naukowców z wyobrażenia komitetów naukowych, ale bez utrzymania rzeszy „zbieraczy znaczków” te gwiazdy mogą szybko stracić paliwo. Potem i tak nieraz się okazuje, że lepsze publikacje, choć nie tylko wielo-, a wręcz multiautorskie, mają właśnie ci kaloszowcy, którym udało się ze swoim wkładem danych wstrzelić w temat robiony przez innych kaloszowców, np. pracujących w Instytucie Senckenberga. Niemcy najwyraźniej nie uważają, że instytut naukowy stawiający na czele swojej działalności badanie bioróżnorodności jest XIX-wiecznym przeżytkiem.

PS. Ten tekst żyje własnym życiem także poza tym blogiem i – jak to możliwe!? – są ludzie, którzy dyskutują nad jego zawartością, a nie o bieżącej sytuacji geopolitycznej. Pojawił się m.in. zarzut, że nie wspomniałem o potrzebie pasji, dzięki której dziś się pamięta o Linneuszach i Darwinach,

W odpowiedzi zwrócę uwagę, że ten tekst wcale nie jest pochwałą nauki opartej o symbolicznych Linneuszów i Darwinów. Oryginalni działali we wczesnym, prymitywnym kapitalizmie, którego reliktem jest współczesny euro-amerykański system nauki z maksymalizacją wyciskania z naukowca zasobów i przerzucania go jak pionka między mecenasami/grantodawcami. Od tego tylko krok do stwierdzenia, że satysfakcja z realizacji pasji powinna wystarczyć, a wynagrodzenie czy stabilne życie osobiste, to drobiazgi. Nauka w tamtych czasach była hobbim dla lekarzy, księży czy aptekarzy (wystarczy zajrzeć do życiorysów filarów biologii). Nie chciałbym powrotu do tego.A po drugie, pasją jest przereklamowana. Piotrowi Czajkowskiemu przypisuje się stwierdzenie, że geniusz to 10% talentu i 90 ciężkiej pracy. Żeby zebrać dane do obecnych artykułów, o których mowa, trzeba setek, jak nie tysięcy wykonawców (właśnie ukazał się inny artykuł w Nature, gdzie jest 256 autorów, w tym z białowieskiej stacji UW, ale też IBL przy Lasach Państwowych). Przy takich liczbach trzeba rzetelnych robotników nauki, a nie tylko geniuszy (często z rozdętym ego).

Piotr Panek

fot. Piotr Panek. licencja CC BY-SA 4.0