Odszedł filar polskiej genetyki

Czasem dostaję mejle zbiorowe z tytułem „Smutna wiadomość”. Najczęściej donoszą o śmierci kogoś związanego z Wydziałem Biologii UW. Przyznam, że nierzadko są to nazwiska, które ledwo kojarzę, bo to jacyś dawni pracownicy z egzotycznych dla mnie jednostek, z którymi mogłem nie mieć w ogóle kontaktu lub mieć kontakt przelotny. Już za moich czasów studenckich wydział był tak zróżnicowany, a program studiów tak zindywidualizowany, że niektóre jego rejony były znane tylko po wybraniu specjalizacji.

Tym razem osoby, której dotyczył mejl, nie da się nie pamiętać. To Piotr Węgleński. Dla kronikarzy uniwersyteckich to zapewne przede wszystkim jeden z rektorów. Akurat tak wypadło, że jego kadencja trafiła na drugą połowę moich studiów. Dla historyków genetyki to raczej pierwszy Polak, który klonował geny – najpierw jako stypendysta na MIT, potem już w Polsce.

Dla mnie po prostu był wykładowcą genetyki. To był czas, kiedy Wydział Biologii dopiero kończył budowę nowego gmachu i jego jednostki rozrzucone były po niemal całej lewobrzeżnej Warszawie. Zakład Genetyki mieścił się na części kampusu Ochota zajmowanej przez jednostki PAN. Zresztą związek jego zakładu z Instytutem Biochemii i Biofizyki PAN był nie tylko lokalowy, ale też osobisty. Nie wiem, jak rozliczano potem faktury, ale z mojej perspektywy wszystko wyglądało tam na wspólne.

Na tym etapie studiów genetykę uważałem za przedmiot ważny i ciekawy, ale już poza główną orbitą moich zainteresowań. Na wykłady Węgleńskiego chodziłem jednak z zaangażowaniem (na ćwiczenia z Ewą Bartnik też, choć to był zupełnie inny świat). Było widać jego głęboki profesjonalizm, przy okazji był też dystyngowany. Być może to efekt jego zaangażowania w politykę uniwersytecką – właśnie wtedy kandydował na rektora. Być może efekt tradycji rodzinnych. Wiele lat później dowiedziałem się, że był potomkiem Jana Węgleńskiego, ministra kongresowego Królestwa Polskiego (to akurat na mnie zbyt dużego wrażenia nie robi). Ku mojemu zaskoczeniu egzamin z genetyki zdałem na ocenę bardzo dobrą. Pamiętam, że trochę improwizowałem, sugerując wprowadzanie genu lucyferazy do komórek wątroby szczura czy coś w tym stylu, co raczej wtedy było niewykonalne, ale najwyraźniej mu się to spodobało.

Zupełnie inną sprawą był świeżo wydany podręcznik do genetyki molekularnej pod jego redakcją, znany wśród studentów od okładki jako „Myszki”. Mam wrażenie, że nie koloryzuję (albo tylko nieznacznie), kiedy opowiadam, że zawsze, kiedy zabierałem się za jego studiowanie, zasypiałem.

Na wykładach Węgleńskiego nie zasypiałem. Czasem ubarwiał je anegdotami. Niespecjalnie sięgał do historii, a przecież, kiedy zaczynał swoją karierę, łysenkizm w Polsce ledwo co się skończył, a w ZSRR jeszcze trwał. Najwyraźniej jednak zauważał paralele i ostrzegał przed osobami, które szkodzą rozwojowi nauki ze względów ideologicznych, przywołując Tadeusza Rydzyka, dla którego inżynieria genetyczna była symbolem antychrysta.

Węgleński był twórcą polskiej inżynierii genetycznej. Ze względów historycznych Zakład Genetyki w tym czasie wciąż był częścią Instytutu Botaniki (a Węgleński czasem jest przedstawiany jako mykolog). Jak wspomniałem, tak naprawdę dużo więcej miał wspólnego z IBB PAN niż innymi zakładami instytutu, co rodziło pewne konflikty między fartuchowcami, których był przywódcą, a kaloszowcami, z którymi moja ścieżka studiów bardziej miała po drodze (więcej o tym pisałem tu, tu i w paru innych wpisach).

W czasach sprzed moich studiów zapisał się jako współtwórca uniwersyteckiej Solidarności. Zajmował się rozdzielaniem pomocy represjonowanym pracownikom uniwersytetu. Pomoc pochodziła z funduszy Sorosa, a trafiła m.in. do Jarosława Kaczyńskiego, który po latach przyznawał to z niechęcią. Później ze względu na aktywność w propagowaniu inżynierii genetycznej popadł w konflikt z Janem Szyszką. Twierdził, że współczesnym odpowiednikiem Solidarności jest KOD.

Na pewno inni będą mieli inną perspektywę. Moja jest taka.

Piotr Panek

Fotografia jego parafki w moim indeksie