Szarlatani, choć nie do końca

Temat szarlatanów i pseudonauki to samograj. Kiedyś opisałem przypadek Zbigniewa Bielki, a Marcin Nowak opisał kryteria pseudonaukowości. W zamierzchłej historii bloga można też znaleźć wpis Jacka Kubiaka. Spotyka się to z reakcją – najbardziej znany współcześnie polski szarlatan jednego z bardziej znanych polskich blogerów popularnonaukowych chciał pozwać do sądu.

Na tej fali pojawiło się ostatnio kilka książek różnych popularyzatorów nauki, rozprawiających się z popularnymi mitami. Dziś chcę napisać o książce „Szarlatani” Lydii Kang i Nate’a Pedersena. Książkę wydało Wydawnictwo UJ, skądinąd specjalizujące się raczej w książkach naukowych czy podręcznikach akademickich niż popularnych.

Rzecz w tym, że tytuł nie do końca odpowiada zawartości. Dużo trafniejszy jest podtytuł „Najgorsze pomysły w dziejach medycyny”. Autorzy zresztą w przyznają, że samo pojęcie szarlatana jest nieoczywiste. Czy ktoś mówiący nieprawdę, ale przekonany, że mówi prawdę, jest kłamcą? Czy ktoś wierzący w uzdrawiającą moc swojej terapii, która obiektywnie nie leczy, jest szarlatanem?

Jest kolejny problem. Dzisiejsi znachorzy, homeopaci itp. mają świadomość, że współczesna medycyna akademicka przeczy ich terapiom. Być może część z nich nie uważa się za przedstawicieli medycyny alternatywnej w pełnym tego słowa znaczeniu, a za poszukiwaczy nowych, dopiero oczekujących na potwierdzenie metod. Medycyna akademicka stara się opierać na dowodach i statystyce, a nie na autorytetach, ale kiedyś było inaczej (z każdą nauką jest trochę tak, że proces pozbywania się mitów i półśrodków się nie kończy). Kiedyś zwolennik Galena był tak samo uprawniony do poczuwania się lekarzem akademickim co zwolennik Paracelsusa. Dziś obu postrzegamy jako błądzących, a gdyby ktoś polecał terapię zalecaną przez jednego czy drugiego, byłby szarlatanem.

Mając to w pamięci i przeszedłszy nad tym do porządku dziennego, można zabrać się spokojnie do lektury. Książka w gruncie rzeczy jest przeglądem terapii, które dziś wydają się absurdalne. Forma jest – powiedzmy – dobra dla miłośników teledysku. Nie ma miejsca na rozbudowane wywody. Bierzemy na tapetę jakiś specyfik czy ich grupę albo praktykę i podajemy kilka bijących po oczach przykładów. Rozdziały nie tworzą jakiejś uporządkowanej historii (ja jej nie dostrzegłem), a same w sobie też są porozbijane na podrozdziały.

Mówiąc wprost: niekoniecznie jest książka do zasiądzenia z herbatą w fotelu. Czytałem ją głównie w tramwaju. Można skakać między rozdziałami. Można zacząć czytać daną sekcję, nie przejmując się, że trzeba będzie przerwać w pół myśli, bo trzeba będzie wysiąść albo wsiądzie osoba, której wypada ustąpić. Między przystankami zdąży się przeczytać kilka sekcji, a resztę można bez wielkiej utraty ciągłości kontynuować innym razem.

Jest to zdecydowanie historyczna książka (w sumie z doboru patronów medialnych można się tego domyślać). Pojawiają się terapie XX-wieczne, jak radionika, ale raczej wyjątkowo. Nie ma więc nic o Jerzym Ziębie (Polska nie jest pępkiem świata), ale i nie ma antyszczepionkowców i terapii witaminą C.

Zatem możemy poczytać np. o rtęci. Dziś najbardziej chyba pamięta się ją w roli lekarstwa na kiłę, ale autorzy piszą więcej o jej roli w przeczyszczaniu wszelkimi drogami. W ogóle wywoływanie biegunek, wymiotów i ślinotoku to jeden z głównych motywów książki. Wspomniane jest motto, że trucizna nie jest trucizną w rękach lekarza i kolejne przykłady, jak nie zawsze to się sprawdzało. Kiedy się, dajmy na, to stosuje anestezję przez podduszanie, łatwo przekroczyć granicę.

Są podane mniej lub bardziej spektakularne przykłady lekarzy, ale i pacjentów. Stawiane są pytania, czy np. Abraham Lincoln cierpiał na eretyzm, czyli neurologiczną formę chronicznego zatrucia rtęcią.

Rzeczywiście, czytając, miewałem myśli podobne jak po uświadomieniu sobie, że w pewnym okresie większość ludzi (przynajmniej w naszej części świata) przez większość życia była podchmielona, a jednocześnie ludzie pijący tylko (choćby rozcieńczone) piwo i wino jeździli konno, prowadzili wojny, budowali katedry, zachodzili w ciążę… Analogicznie: ludzie kiedyś zażywali dawki rtęci, antymonu czy arsenu, których tysięczne części dziś są przedstawiane jako niezwykle groźne skażenie żywności.

Dziś znajdujemy mikroplastiki czy syntetyczne węglowodory w ciele antarktycznych ryb i wzbudza to nasze przerażenie (o czym pisałem choćby tu), a ślady XIX-wiecznych latryn możemy rozpoznać po skokowym wzroście zawartości w glebie rtęci jako regularnie stosowanego specyfiku na zaparcia, uważane kiedyś za jedną z najgorszych przypadłości (od której o niebo lepsze miały być wymioty i rozwolnienie).

Tematyka skatologiczna przewija się przez książkę i trudno, żeby było inaczej. Ponieważ zaś przedstawione terapie, mówiąc oględnie, niekoniecznie przynosiły poprawę, humor, którego jest w niej pełno, jest utrzymany w czarnej tonacji.

Jeden ze skeczy kabaretu Potem, „Wykład o średniowieczu”, kończy się akapitem „Średniowiecze to ciemnota, która już się skończyła. Mogę łatwo udowodnić, że teraz ludzie są mądrzejsi. Ale chyba wierzycie mi na słowo. Są mądrzejsi”. W rzeczywistości po prostu więcej wiemy i łatwo nam grać mądrzejszych. Całkiem dobrze się z tym czujemy i nie mam zamiaru z tym walczyć. Książka „Szarlatani” pozwoli nam się w tym umocnić, a na dodatek dostarczy rozrywki.

Piotr Panek

ilustracja: Materiały Wydawnictwa UJ

  • Lydia Kang, Nate Pedersen (2019) Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. ISBN: 978-83-233-4456-8