Pseudonauka na 10 kwietnia

 Przyznam się, że należę do tej grupy Polaków, dla której data 10 kwietnia kojarzy się jednoznacznie z tragiczną stratą. W pewnym, może nie wszechogarniającym, ale jednak ważnym wymiarze, czas dzieli się na ten przed i ten po. Po 10 kwietnia 2004 r.

Wtedy właśnie umarł Jacek Kaczmarski. Historia jego choroby i śmierci jest nie bez związku z tematyką tego bloga, bo to historia medycyny i szarlatanerii. Nie będę tu opisywał jego życia. Niedawno opublikowano artykuł jeszcze wyraźniej wiążący chorobę, która go w końcu zabiła, z trybem życia.

Oczywiście Jacek Kaczmarski konkretne mutacje, które doprowadziły do raka przełyku, mógł zaliczyć od ekspozycji na australijski pył, warszawski smog czy azbest, ale trzeba przyznać, że związku z jego nałogiem papierosowym czy chorobą alkoholową odrzucić się nie da.

Tak czy inaczej u Kaczmarskiego zdiagnozowano raka przełyku. Było za późno na nieoperacyjne leczenie, na operacyjne też. Lekarze podawali – na palcach jednej ręki – że czas, który mu pozostał, należy liczyć raczej w miesiącach niż latach. Przyznajmy, mało optymistyczna perspektywa. Fakt, że operacja oznaczałaby również koniec śpiewania i mówienia, na pewno sprawy nie poprawiał. Mając taką perspektywę, Kaczmarski uznał, że woli te parę miesięcy pożyć bez operacji.

Skoro więc medycyna konwencjonalna w zasadzie oddała pole walkowerem, pojawiło się miejsce dla szarlatanerii. Na wszelki wypadek rozesłał wyniki do różnych ośrodków onkologicznych świata, a czekając na odpowiedzi, które ostatecznie okazywały się podobne, zajął uwagę ofertami co najmniej wątpliwymi.

Dla osób chorych na raka szarlataneria ma całą gamę ofert. Z bardziej egzotycznych Kaczmarski podobno zdecydował się nawet na wibracje syberyjskiego gongu czy jakieś inne „ręce, które leczą”. Jego nie uleczyły.

O ile jednak to było coś jawnie szarlatańskiego, o tyle kolejna terapia, którą wybrał Kaczmarski, niespecjaliście mogła się wydawać zupełnie eksperymentalną. To tzw. terapia hipertermii lokalnej. Polega ona na ogrzewaniu szyi do temperatury ponad 50 stopni – znośnej, ale takiej, która ma rzekomo zabijać wrażliwe komórki rakowe i powodować rozpad guza. Co prawda takie coś, co da się wykonać przy użyciu elektrycznego ręcznika czy zgoła termoforu, nie powinno kosztować fortuny, ale kto wnika w takie rzeczy… Zresztą austriacki instytut oferujący tę metodę poza wygrzewaniem guza zainstalował Kaczmarskiemu sondę dożołądkową, co w zasadzie uchroniło go od śmierci głodowej, a poza tym karmił jakimś preparatem selenu i homeopatycznymi oszustwami.

Inna terapia równolegle przyjmowana przez Kaczmarskiego kosztowała „co łaska”. Była to antyra – mikstura ziołowa o nieznanym powszechnie, eksperymentalnym składzie – w odróżnieniu od również przyjmowanej przez Kaczmarskiego vilcacory. Miksturę serwował doktor Zygmunt Bielka – człowiek o otwartym umyśle, który nie odradzał pacjentom posiłkowania się innymi terapiami.

Z innych relacji wiadomo też, że doktorowi, zawsze nienagannie ubranemu, z darem przekonywania, ulegali nawet lekarze i ludzie potrafiący dać nadzieję pacjentom. W ostatniej połowie roku Kaczmarskiemu wreszcie przetaczano krew.

Zatem Kaczmarski z szarlatanami przeżył 2 lata. Bywały momenty, gdy czuł się na tyle lepiej, że producent vilcacory miał czelność podawać przykład Kaczmarskiego jako dowód na jej skuteczność. Jako przeciwnik pseudonauk odruchowo chcę powiedzieć, że Kaczmarski przeżył tyle mimo pseudoterapii czy że wręcz te pseudoterapie go do grobu wpędziły wcześniej. Tyle że o ile ciężko bronić stwierdzenia, że szarlatani Kaczmarskiemu pomogli, o tyle też niespecjalnie da się obronić medycynę tradycyjną.

Rokowaniu „kilka tygodni bez operacji, kilka miesięcy z operacją” po fakcie ciężko przypisać trafność. Być może lekarze, podając taką informację, tak bardzo posunęli się w skrócie myślowym, że aż doszło do przekłamania. Być może Kaczmarski był pacjentem, który miał predyspozycje, by trafić na prawą stronę mediany przeżycia.

Wśród bliskich Kaczmarskiego trwa spór o jego motywacje. Romantyczna wizja artysty, który wolał umrzeć niż żyć bez możliwości śpiewu, akurat wśród nich jest najmniej popularna. Właśnie dlatego, że wiedzą o rzeczywistej alternatywie stawianej przez lekarzy.

Są tacy, którzy sądzą, że Kaczmarski w co bardziej ekscentryczne terapie nie wierzył, ale poddawał się im na wszelki wypadek. Ale skuteczności tych mniej nieprawdopodobnych (ziołowych czy hipertermicznych) nie odrzucał. Na marginesie – do dziedzictwa Kaczmarskiego odwołują się i osoby religijne, i wojujący ateistyczni racjonaliści. Tym razem prawda leży pośrodku – Kaczmarski religię traktował raczej jako zjawisko kulturowe niż coś, w co miałby sam uwierzyć, ale nie był też skrajnym racjonalistą stroniącym od powszechnie przyjętych przejawów irracjonalizmu, takich jak choćby wiara w znaki zodiaku. Latami rozważał też chrzest, co zrealizowano jednak dopiero, gdy stracił przytomność.

W przypadku wiary w leczenie można też założyć, że nie wierzył w cudownych uzdrowicieli, ale wobec terapii „eksperymentalnych” niekoniecznie musiał być tak stanowczy. Wśród „kaczmarologów” wydaje się przeważać pogląd, że Kaczmarski był dość sceptyczny, ale niektórzy jego najbliżsi mniej, i to właśnie dla ich samopoczucia zgadzał się na wątpliwe terapie.

Udało się ponoć nawet zbadać miksturę dr. Bielki i nie znaleziono niczego szkodliwego, co wzmocniło poczucie, że nawet jeśli nie leczy, to też nie truje. Z kolei instytut hipertermiczny zastosował karmienie dojelitowe i tracheotomię w odpowiednim czasie. Czy te zabiegi i placebo były warte swojej ceny? Teraz pozostaje gdybanie.

Piotr Panek

fot. Paweł Plenzner, licencja CC-BY 3.0

PS W listopadzie 2006 aresztowano niejakiego technika budownictwa Zygmunta B. (zdaje się, że obowiązuje nieujawnianie jego nazwiska, to nie ujawniam, ewentualne skojarzenia peesów z zasadniczym wpisem nie są moją winą). Założył on Prywatny Ośrodek Badawczy Organicznych Substancji Leczniczych i Zwalczania Chorób Nowotworowych i przyjął tytulaturę doktora lub profesora biochemii.

Zabezpieczono butle z substancją, która miała zawierać wyciągi z leczniczych ziół, w tym z afrykańskiej wierzby, która jest rzadka, więc jej sprowadzanie znacznie podnosiło cenę specyfiku. W rzeczywistości była to kiszonka z buraków zawierająca oprócz kwasu mlekowego m.in. wyciąg z jemioły, huby, nagietka, żywokostu, łopianu, bratka i czosnku. Preparat był przez Zbigniewa B. testowany na zwierzętach – konkretnie – zanurzał w nim muszki, które brązowiały, co dowodzi jego skuteczności. Zamiast testowania na guzach nowotworowych stosował testowanie na pleśni, która jego zdaniem z wyglądu przypomina nowotwory w wystarczającym stopniu.

Postawiono mu zarzuty oszustwa, narażenia na niebezpieczeństwo życia lub zdrowia człowieka, a także prawie siedmioletniego prowadzenia praktyki lekarskiej bez uprawnień. Zarobił na tym według prokuratury ponad 1,8 mln zł. Sąd nakazał zwrócenie pokrzywdzonym pieniędzy i skazał go na 7 lat więzienia. Przy czym uznał tylko winę w zakresie oszustwa.

PPS 18 kwietnia 2015 r. na Wydziale Farmaceutycznym Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu ma odbyć się konferencja, na której prezentowane będą takie tematy jak leczenie nowotworów metodą hipertermii, leczenie nieuleczalnych chorób witaminami i inne takie…

PPPS Wstęp do wpisu świadomie jest grą skojarzeń. Niemniej ostrzegam, że odwołania do innych wydarzeń z 10 kwietnia – niezależnie z której strony sporu – będą usuwane.