Demarkacja – czym się różni medycyna od pseudonauki czy szarlatanerii?

Kiedy media obiega sensacyjna informacja o tym, że prokuratura wreszcie zainteresowała się powszechnie znanym znachorem zalecającym “leczenie” nowotworów witaminą C, a zawału – uciskiem w miejscu, gdzie górna warga styka się z rynienką podnosową, warto zastanowić się, co właściwie stanowi o tym, że jedne informacje dotyczące zdrowia uznaje się za wiarygodne, a inne – nie.

No właśnie. Tutaj pan inżynier podaje, że nowotwór należy leczyć witaminą C. Tam doktor radzi jednak zastosować chemioterapię. Komu zaufać? Lekarzowi? No tak, ma on odpowiednie wykształcenie. Stosuję się do tej porady, bo zalecił ją lekarz – to wariacja argumentum ad auctoritatem, czyli odwołanie się do autorytetu. W oryginalnej wersji argumentu do konkretnej, uznawanej za autorytet w danej dziedzinie osoby, np. profesora Robaka w dziedzinie chemioterapii czy – w przeszłości – świętej pamięci profesora Szczeklika, jeśli chodzi o astmę. Jednak odwołanie się do autorytetu lekarza po prostu działa tak samo.

Od argumentu z autorytetu odróżnić należy argumentum ad verecundiam, czyli argument z nieśmiałości. Chodzi o powoływanie się – jako na autorytet – na kogoś, kto w danej dziedzinie autorytetem nie jest, choć może się nim wydawać – po to tylko, by znane nazwisko onieśmieliło adwersarza, nie ważącego się podważać zdania niby-autorytetu. Oto na przykład wyciągane na wszelakie okazje cytaty z Einsteina – mające wskazywać na istnienie Boga, nieistnienie Boga, bronić systemu komunistycznego bądź dowodzić setki innych kwestii, zupełnie niezwiązanych z fizyką – jedyną dziedziną, w której uczony rzeczywiście był autorytetem. Nie istnieje czas absolutny, bo uważał tak Einstein – to argumentum ad auctoritatemNie istnieje Bóg osobowy, bo nie wierzył weń Eisntein – to już argument z nieśmiałości.

Dzisiejsza nauka jest bardzo obszerna i przeciętny uczony specjalizuje się w wąskiej działce. Tylko w niej jest autorytetem i to jeszcze przez pewien czas. Biolog zajmuje się często wąsko grupą organizmów. Były minister Szyszko był podobnież niezłym znawcą chrząszczy biegaczowatych, ale jak przyszło wypowiadać się i decydować w sprawie kornika drukarza należącego do ryjkowcowatych… Dość było w mediach pokazywane konsekwencji tamtej sprawy. Dawkins jest uznanym autorytetem w dziedzinie ewolucjonizmu, ale jak zaczyna pisać (bredzić?) o prawdopodobieństwie istnienia Boga, to nóż się w kieszeni otwiera. Jak się jeden czy drugi profesor teologii czy inny biskup zabiera za kwestie biologiczno-medyczne… No cóż, znajomość znaczenia słów, których się używa, pozwala niekiedy na uniknięcie publicznego głoszenia bzdur.

A więc pierwsza rzecz – słuchać uczonych bądź praktyków rzeczywiście będących ekspertami w danej dziedzinie. Ale skąd ekspert ma wiedzieć, która informacja jest wiarygodna? Nie tak dano sąd lekarski udzielił nagany lekarce propagującej poglądy antyszczepionkowe. Izby lekarskie już wcześniej wypowiadały się krytycznie odnośnie homeopatii. Na jakiej podstawie czynione są rozgraniczenia na wiarygodną i niewiarygodną wiedzę medyczną?

Dzisiejsza medycyna, w przeciwieństwie do dawnej, zwłaszcza średniowiecznej, jest domeną nauki. Opiera się o wiedzę naukową. Mówi się o EBMEvidence-Based Medicine (Medycynie Opartej na Faktach). Co czyni medycynę naukową?

Dochodzimy tu do szerszego problemu – co przesądza o naukowości? W metodologii nauk problem ten nosi nazwę problemu demarkacji. To ostatnie słowo ma jeszcze w medycynie drugie znaczenie – chodzi o oddzielenie się tkanek martwych od żywych po urazie. Podobnie w metodologii chodzi o to, by oddzielić wiedzę wiarygodną, naukową – tkanki żywe – od pseudonauki i szarlatanerii – tkanki martwe.

Co więc przesądza o nauce? Na pewno nie tytuł naukowy, nie raz widzieliśmy utytułowane osoby wygadujące kompletne bzdury. Również nie temat badań – istnieją prace naukowe dotyczące hipnozy, modlitwy, homeopatii (nawiasem mówiąc, tylko działanie tej pierwszej wykazano w medycynie). Nie chodzi o to, kto? ani co?, tylko jak?

Medycyna oparta na faktach gromadzi wiedzę pochodzącą z wiarygodnych badań, przeprowadzonych wedle standardów, zgodnie z prawem, po uzyskaniu odpowiednich zgód, z użyciem właściwej metodologii. A więc jeśli sprawdzimy, że zastosowanie danej metody w grupie badanej wiąże się z lepszymi wynikami niż niezastosowanie jej w grupie kontrolnej, wyeliminujemy wpływ innych czynników (np. przez losowy przydział badanych do grup czyli randomizację, oraz ukrycie przez badanymi i badającymi, do której grupy należą, czyli zaślepienie) i wykażemy statystycznie, że prawdopodobieństwo, iż uzyskaliśmy dany wynik przypadkiem, jest odpowiednio małe, możemy dany wynik… uznać – wejdzie od w skład wiedzy naukowej? A gdzie tam. Opublikować. W recenzowanym czasopiśmie naukowym, gdzie redaktor (inny, zwykle utytułowany naukowiec) wyśle tekst do anonimowej recenzji dwóm-trzem innym specjalistom, którzy mogą rekomendować przyjęcie, odrzucenie bądź poprawę artykułu. Mogą się dopatrzyć najróżniejszych usterek, np. że badanie jest źle zaplanowane, że wyciągnięte wnioski są zbyt daleko posunięte, praca może też zostać odrzucona z powodu braku wcześniejszej zgody komisji bioetycznej. Nawet jeśli praca zostanie opublikowana, inna praca może podważyć jej wnioski. Dopiero powtórzenie danego rezultatu w kilku pracach (najlepiej z wtórnym opracowaniem statystycznym, tzn. metananalizą) powoduje, że można mówić o w miarę pewnej wiedzy medycznej.

O ile wszystkie nowo wprowadzane na rynek leki mają za sobą odpowiednie badania, na podstawie których można wnosić o ich takim czy innym pływie na pacjentów, na rynku mamy wiele specyfików, które żadnych badań nie posiadają. Zaleca się je, bo ktoś je zaleca. Ktoś, komu się wierzy, bo inni mu wierzą, bo inni go uznają za eksperta. Stosuje się je, bo ktoś je zastosował. Sama w sobie erystyka nie jest jeszcze niebezpieczna. Używanie jej w medycynie staje się już śmiertelnie groźne.

Marcin Nowak

Ilustracja: Algirdas, samiec ptaka z gatunku Fringilla coelebs, Wikimedia Commons, na licencji CC BY-SA 3.0