Archie. Komentarz

Niedawno świat wzruszyła historia kolejnego umierającego dziecka. W zalewie sprzecznych informacji w mediach i w natłoku emocji trudno zwykle znaleźć wiarygodne czy wręcz rozsądne komentarze. Najlepszym dotychczas podsumowaniem, jakie znalazłem, był tekst Adama Szostkiewicza „Archie”. Kilka rzeczy wymagałoby jednak szerszego komentarza.

Gdy większość głosów skupiła się na kwestiach bioetycznych, Adam Szostkiewicz zaczął od innego, niezauważanego aspektu. Chłopiec nie zmarł w wyniku nieuleczalnej choroby. Jak pisze redaktor, stracił życie w wyniku niedotlenienia mózgu, któremu poddał się sam w wyniku wyzwania internetowego.

Nie chodzi o to, by pomstować na rodziców czy innych opiekunów dziecka. Łatwo mówić, że powinni zwracać uwagę, co syn robi w internecie. Wszyscy powinniśmy robić więcej dla bezpieczeństwa dzieci. Chronić je przed zagrożeniami, które dekadę temu nie istniały, o których nie wiemy, których nie rozumiemy i często ich sobie nie wyobrażamy. Jak chronić przed zagrożeniami sieci młodego człowieka bieglejszego od rodzica w posługiwaniu się nowoczesnymi narzędziami komunikacji?

Sprawa może się wydawać nieco abstrakcyjna, bo dzieje się gdzieś daleko, za morzem, ale mieliśmy podobne problemy w Polsce. Kilka lat temu głośna stała się gra Niebieski Wieloryb, w której anonimowy opiekun dawał przez internet nastolatkom zadania mające prowadzić do samobójstwa. Wbrew panice nie obserwowano licznych ofiar. Niemniej pojedyncze nastolatki trafiły do szpitali psychiatrycznych. I utonęły w morzu młodych ludzi będących ofiarami znacznie częstszych problemów, związanych z sytuacją rodzinną i szkolną. Budujemy świat, w którym coraz więcej młodych ludzi nie chce żyć, ale o przyczynach jakoś się nie mówi.

Kolejna rzecz to właśnie zawiłe kwestie bioetyczne. Słuchając czy czytając różne wypowiedzi, można odnieść wrażenie, że chodzi o zupełnie inne sprawy. Najczęstszy przekaz brzmiał mniej więcej tak: lekarze twierdzą, że pień mózgu umarł, ale rodzina nie zgada się na odłączenie od aparatury. Aż dziw, że mało było (aczkolwiek i takie widziałem) drastyczniejszych komentarzy uruchamiających się zwykle w takich okolicznościach tzw. obrońców życia zarzucających lekarzom chęć zabicia dziecka oraz będących chłodną odpowiedzią z drugiej strony – że nie ma sensu dalej wentylować zwłok.

Skąd te rozbieżności? Przecież jeśli ktoś zmarł, to nie można już go zabić? Podobnie jak w przypadku aborcji problem tkwi w języku. Pojęcia tworzymy przez prototypy. Dziecko widzi jabłko i po opanowaniu pojęcia jabłka opanowuje dzięki niemu pojęcie owocu. Jabłko jest owocem, więc co podobne do jabłka, też będzie owocem. Jak omylny to system, świadczy przykład pomidora, zaliczanego przez nas do warzyw, mimo że każdy botanik stwierdzi, że to owoc.

Widząc śmiejące się dziecko, nie mamy problemu, by zaliczyć je do żywych. Widząc rozjechanego na drodze jeża, z obrzydzeniem, współczuciem lub obojętnością zaliczymy go do martwych. Wbrew pozorom rozróżnienie jest nieostre, a szara strefa – rozległa.

Najważniejsza rzecz, której uczą przyszłych lekarzy na zajęciach z patomorfologii, to że śmierć jest procesem zdysocjowanym w czasie. Biologia słabo poddaje się klasyfikacjom i nie lubi ostrych rozróżnień. Tak jak nie ma momentu poczęcia, tak też nie istnieje żaden magiczny moment oddzielający życie i śmierć. Godzina zgonu jest ułatwiającą życie fikcją prawną, pewną umową społeczną. Śmierć zaczyna się zwykle na długo przed ostatnim oddechem. Człowiek choruje, przestaje uczestniczyć w życiu rodziny i społeczności, traci relacje, nie wypełnia ról. To tzw. śmierć społeczna.

Później następuje to, co przez długie wieki funkcjonowało jako operacyjne kryterium śmierci – ustanie krążenia i oddychania. Śmierć kliniczna. Tylko że mamy XXI w. Część osób potrafimy z tego stanu wyprowadzić. Można przestać oddychać i wrócić do życia. Jak było w przypadku Archiego? Przecież oddychał? Nie, nie oddychał. Wdechy i wydechy prowadziła za niego maszyna, po odłączeniu od niej nie podjąłby oddechu sam. To czysto mechaniczny proces i bardzo łatwo go zastąpić. Maszyna będzie wentylować ciało i po śmierci pacjenta.

Krążenie też nie jest pewną oznaką życia. Serce ma swój własny rozrusznik i bije dalej nawet po wyjęciu z ciała (a nawet pracuje wtedy jeszcze szybciej, bo układ nerwowy zazwyczaj je hamuje). Można je przeszczepić do innego organizmu i raczej mówimy wtedy o dalszym życiu biorcy, a nie dawcy przeszczepu (aczkolwiek w środowiskach medycznych krąży anegdota o biorcy, który uznał, że skoro jego własne serce już nie bije, w świetle prawa jest martwy i nie musi choćby płacić podatków).

Właśnie z uwagi na rozwój transplantologii, kiedy od koniecznie martwego dawcy pobiera się koniecznie żywe narządy, uściślono definicję śmierci. To, co czyni nas ludźmi jako osobami czy podmiotami moralnymi, zależy bardziej niż od jakiegokolwiek innego narządu od mózgu, w szczególności zaś od kory mózgu, której rozwój odróżnia nas od większości zwierząt. Jednak kora stanowi najbardziej wrażliwy obszar mózgowia, umiera zwykle pierwsza i to jej dotyczą tzw. złote minuty istotne podczas ratowania pacjenta z zatrzymanym krążeniem i oddechem. Dużo bardziej oporny jest pień mózgu, stare ewolucyjnie rejony kontrolujące m.in. krążenie i oddech właśnie. Bez kory można żyć, choć życiem dalekim od typowego dla ludzi, bez świadomości, ruchu i reagowania bardziej skomplikowanego od odruchów. Natomiast śmierć pnia oznacza, że człowiek sam nie będzie oddychał, reszta ciała również umrze odłączona od respiratora. Śmierć człowieka jako osoby na wszelki wypadek definiuje się poprzez śmierć nie tylko kory, ale całego mózgu, co sprowadza się do śmierci najbardziej wytrzymałego pnia mózgu. Stwierdzenie tegoż jest dobrze opisanym standardowym postępowaniem. W przypadku Archiego to właśnie stwierdzili lekarze.

Oznacza to, że zgodnie z prawem pacjent zmarł. Dlatego niezasadne wydają się komentarze o terapii daremnej czy uporczywej, oznaczającej skazane na niepowodzenie próby leczenia chorego, który i tak umrze – ale jeszcze żyje. Śmierć jest nieodwracalna. W przypadku pacjenta martwego o żadnej terapii nie ma mowy. Co najwyżej można zastanowić się nad transplantacją narządów, które, jeśli dołoży się starań i zachowa je w dobrym stanie, na co pozwala dzisiejsza nauka, mogą uratować życie innym ludziom. Współczesna technika pozwala na utrzymywanie przy życiu ciała pacjenta, którego mózg obumarł (a nawet pacjenta zasadniczo pozbawionego mózgu) – ale nie jest to utrzymywanie przy życiu osoby, do której niegdyś to ciało należało.

W omawianym przypadku sąd podjął decyzję, czy należy resztę narządów tego ciała dalej przy życiu utrzymywać, czy może raczej lepiej pozwolić już zmarłemu chłopcu odejść do końca, zostawiając jego ciało w spokoju. Zaznajomionych z bioetyką osób oceniających sytuację na chłodno decyzja sądu raczej nie dziwi, większość z nich podjęłaby podobną, gdyby mogła decydować o losach własnego ciała. To jednak nie dotyczy rodziców, przeżywających nieopisywalne wręcz emocje i widzących uznawane przez wieki oznaki życia – krążenie, oddychanie (co z tego, że dzięki maszynie). Dum spiro, spero – mówiło rzymskie przysłowie. „Póki oddycham, mam nadzieję”. Inne mówi, że nadzieja umiera ostatnia. Dzisiejsza technika czasem potrafi nas omamić i podtrzymywać nadzieję nawet po śmierci dziecka.

Marcin Nowak

Ilustracja: Blogotron, Respirator „Evita4” na OIT, za Wikimedia Commons, w domenie publicznej