Na Wielką Sobotę – o śmierci

Rozwój nauki pomaga rozwiązać liczne problemy, ale odpowiedź na jedno pytanie pociąga za sobą często kilka następnych, również domagających się odpowiedzi. W czasie świąt wielkanocnych mniej może część z nas myśli o nauce, rozważając raczej sprawy śmierci i zmartwychwstania, ale do śmierci również się powyższa teza odnosi. Kiedy bowiem umiera człowiek?

Teologia mówi bardzo prosto: człowiek umiera, kiedy następuje oddzielenie duszy i ciała. Taka odpowiedź służyła za standardową w naszej kulturze przez całe wieki. Ostatnio (ostatnie dziesięciolecia mam na myśli) przestała już jednak wystarczać. Nie tylko z powodów filozoficznych – choć coraz trudniej znaleźć dziś filozofa umysłu, który uznaje duszę za coś odrębnego od ciała, co można od niego rozdzielić.

Stary, jeszcze pitagorejski pogląd na ciało jako więzienie duszy odszedł w zapomnienie. Duszę jako świadomość czy też ja uznaje się za funkcję ciała, właściwość ciała, epifenomen (zjawisko niewywierające na nic żadnego wpływu), a nawet za złudzenie. Ale pracami filozofów przejmują się głównie inni filozofowie.

Teologowie pozostają przy swoim iście kartezjańskim dualizmie substancji (dusza z odrębnej od ciała substancji duchowej – niematerialnej i nierozciągłej). Ich też właściwie nikt poza innymi teologami nie czyta, choć ten akurat pogląd jest bardzo intuicyjny, świetnie współgra choćby z doświadczeniami przebywania poza ciałem (które udało się już wywołać w laboratorium przez stymulację odpowiednich okolic w mózgu). Ale tym, co w rzeczywistości kazało nauce pożegnać się z zaprezentowanym wyżej klasycznym poglądem na śmierć, był rozwój medycyny.

Definicja nie musi być tożsama z kryterium (w naukach o życiu często nie jest), ale niekiedy dobra definicja pozwala takie kryterium stworzyć. Kto zaś będzie używał kryterium śmierci? A kto stwierdza zgon? Lekarze i inny personel medyczny. Konia z rzędem temu, kto stwierdzi na zwłokach rozłączenie duszy i ciała.

Wprawdzie niektórzy nawet wykształceni ludzie powiadają w żartach, że ze śmiercią tracimy tyle, a tyle gramów (a ostatnio młody i znacznie mniej wykształcony człowiek próbował mnie na poważnie przekonać, że w chwili śmierci chudniemy z 5 kg; Einstein przewróciłby się w grobie, Kartezjusz zresztą też. Cóż, strajki nauczycieli pokazały, jak cenimy w Polsce edukację…). Lekarz potrzebuje jednak kryterium, które może zastosować.

Najważniejszą rzeczą, której uczą studentów medycyny na zajęciach z patomorfologii, jest to, że śmierć jest procesem rozłożonym w czasie. Nie ma momentu zgonu (tak jak nie ma momentu poczęcia). Cytowałem już kiedyś złośliwą opinię, wedle której istnieje tylko godzina, o której anestezjolog skończy kawę i pójdzie stwierdzać zgon.

W rzeczywistości śmierć trwa długo, całe dni. Często już znacznie wcześniej człowiek przestaje funkcjonować w społeczeństwie, np. zostaje sam ze sobą na szpitalnym łóżku, bez relacji z innymi, bez bliskich mu osób. To tzw. śmierć społeczna, ale nie uznaje jej się jeszcze za śmierć w sensie medycznym.

Stan zdrowia powoli pogarsza się, kolejne narządy i układy przestają działać. Patolog stwierdza zgon na podstawie tzw. znamion śmierci (stigmata mortis). Mięśnie sztywnieją w skurczu pośmiertnym, pojawiają się plamy opadowe ze zbierającej się krwi, ciało chłodnie, staje się blade. Dalszych szczegółów, jeszcze mniej sympatycznych, pozwolę sobie zaoszczędzić.

No dobrze, ale niekiedy godzinę śmierci trzeba ustalić np. dla potrzeb prawnych. Trzeba przyjąć jakąś – z konieczności sztuczną – definicję, umówić się, od jakiego momentu ktoś nie żyje. Z jaką definicją śmierci można połączyć wymienione wyżej znamiona? Bladość, wychłodzenie czy plamy wynikają z braku krążenia. Tzw. krążeniowa definicja śmierci mówi, że zgon następuje w chwili ustania krążenia.

Czy taka definicja wystarcza na potrzeby dzisiejszej medycyny? No niekoniecznie, skoro osoby z nagłym zatrzymaniem krążenia resuscytujemy (przypominam: 30 uciśnięć klatki piersiowej w tempie przynajmniej 100/min na głębokość 5-6 cm, potem dwa wdechy, 30 uciśnięć, dwa wdechy, i tak do przyjazdu pogotowia za kilka-kilkanaście minut, odzyskania krążenia i oddechu ad calendas graecas, niebezpieczeństwa dla ratującego bądź zmęczenia – ja miałem dość już po dwóch minutach, ale przerywamy przy istotnym ryzyku, że zaraz to nas będzie trzeba ratować).

Do wprowadzenia nowych definicji najbardziej jednak przyczynił się rozwój transplantologii. Przeszczep nerki od zmarłego dawcy możliwy jest pod wieloma warunkami. Przyjrzymy się dwóm. Z definicji dawca musi być martwy. Ale przeszczepiana nerka, narząd, który ma za zadanie aktywnie filtrować krew, musi być żywy. Jeśli nerka umrze, nie będzie mogła wykonywać swojej pracy. Łącząc to z poprzednim, należy pobrać żywą nerkę od martwego dawcy.

Martwy człowiek z żywą nerką? Czy to nie absurdalne? Nie, jeśli przypomnijmy sobie, że śmierć jest rozłożona w czasie. Jedne narządy już są martwe, a inne nie. To, kiedy dawca jako całość staje się oficjalnie martwy, jest uznaniowe. Zależy od przyjętej definicji.

Co wydaje się istotą cechą człowieka jako osoby? Podaje się różne kryteria, jak świadomość, moralność, tożsamość itd. Wszystkie one wymagają pracy jednego narządu: mózgu. Mózgowa definicja śmierci mówi więc, że śmierć mózgu wyznacza śmierć człowieka jako osoby. Mózg jest narządem bardzo energochłonnym (jakaś jedna piąta energii organizmu) i wybrednym (np. nie spala tłuszczu). Po odcięciu krążenia umiera w jakieś cztery minuty. Resuscytacja polega na próbach podtrzymania krążenia i oddychania, ale po to, by przeżył mózg (przywrócenie jego funkcji to już zadanie reanimacji, która wymaga specjalistycznego sprzętu).

No dobrze, ale mózg to narząd wielce skomplikowany. Zawiera wiele różnych struktur, które różnią się także wrażliwością na niedokrwienie i wynikające z niego niedotlenienie. Wpierw przestają działać młode i bardziej ludzkie struktury kory. Najdłużej działa stary pień mózgu, z ośrodkami odpowiedzialnymi za krążenie czy oddychanie. Myślenie abstrakcyjne nie jest konieczne do przeżycia, chociaż się przydaje, ale bez oddychania przeżyć nie można. Zmodyfikowana mózgowa definicja śmierci utożsamia śmierć człowieka jako osoby ze śmiercią pnia mózgu. Znając leżące tam ośrodki, bez problemu można stworzyć kryteria – i szczegółową procedurę stwierdzania zgonu.

Jakie są konsekwencje takiej definicji? Osoba po udarze, urazie czy innym uszkodzeniu mózgu może żyć wiele lat w śpiączce z zachowanym pniem. Jest uznawana za żywą, utrzymuje się ją przy życiu, bo przeżył pień mózgu. Raz na kilka lat w mediach wybucha kolejna dyskusja, co z takimi osobami robić – utrzymywać przy życiu czy może pozwolić im odejść (uczestnicy dyskusji używają znacznie ostrzejszych słów).

Ale jeśli doszło do nieodwracalnego uszkodzenia pnia mózgu, to człowiek jest prawnie martwy. Nawet jeśli część narządów jeszcze żyje. Dzisiejsza technika (zwłaszcza respirator) pozwala na stosunkowo długie utrzymywanie przy życiu i tego człowieka (a raczej części żywych jeszcze narządów), choć nie na cofnięcie tego stanu.

Tu też toczą się ostre dyskusje. Jedna strona mówi o mordowaniu człowieka przez lekarzy, druga o bezsensie wentylowania zwłok. W sensie prawnym człowiek jest już martwy. Ale jego narządy – często ciągle żywe. Wcześnie pobrane mogą żyć dalej, w ciałach innych ludzi – i uratować kilka żyć.

W tej definicji chodzi o życie, tak jak i w obchodzonych właśnie świętach. Wesołych Świąt Wielkiej Nocy.

Ilustracja: zdjęcie wykonane przez autora