Medycyna: misja czy praca

Ostatnio, m.in. w „Polityce”, ukazało się kilka ciekawych artykułów o zmieniających się postawach nowego pokolenia. Młodzi nie chcą zarobić się w pracy, odmawiają harówki po godzinach, a nawet stawiają nad działalność zawodową życie rodzinne czy czas wolny. W sumie zjawisko to zaobserwować można także w polskiej medycynie. Tutaj wpływa dość mocno na cały model leczenia.

W dawnym modelu służba zdrowia pełniła misję. Służyła, jak sama nazwa wskazuje. Za tym modelem stoi wielowiekowa tradycja, sięgająca czasów Hippokratesa i pierwszych podręczników etyki medycznej. W starożytnej Grecji lekarz studiował najpierw filozofię (coś w stylu amerykańskiego college’u), a dopiero później kształcił się w boskiej sztuce leczenia pod patronatem Apollinowego syna Asklepiosa, do którego odwoływała się sławna przysięga Hippokratesa. Stare jej tłumaczenia prawiły, jak to lekarz ma pacjentowi zgodnie ze swoją wiedzą życie ustawiać. Lekarz – oddając się zajęciu o charakterze na poły sakralnym i zażywając po części boskiej czci – służył wyższym wartościom, jakim jak życie i zdrowie, realizował uświęconą misję.

Miało to istotne plusy i wbrew pozorom ostało się tysiąclecia – aż do XX w. Podobny obraz profesji medycznych cały czas (niekoniecznie świadomie) przyjmuje duża część społeczeństwa, zwłaszcza starsze pokolenia. Zdarza się często, że do poradni wchodzi niezapisany pacjent i, poinformowany o braku miejsc, odpowiada, że w takim razie może poczekać. Nie musi odbyć konsultacji od razu, będzie łaskawie czekał pod drzwiami, aż lekarz przyjmie zapisanych pacjentów. Albo celem uniknięcia czekania przemyślnie zjawia się o godzinie, kiedy poradnia kończy pracę. Daje tym samym lekarzowi (czy innemu pracownikowi) możliwość udzielenia pomocy potrzebującemu, świadczenia swej misji w jeszcze większym niż przewidziany listą zakresie.

Podobny pogląd panował w ochronie zdrowia. Istniały wszak oddziały, w których zostawało się codziennie kilka godzin po godzinach pracy. Bez żadnej zapłaty ani polecenia szefa. Po prostu roboty było tyle, że sprawny pracownik, potrafiący robić po dwie rzeczy naraz, był w stanie wykonać wszystko w czasie nieznacznie dłuższym niż dzień pracy. Mniej sprawni potrafi zostawać codziennie i cztery godziny. Oczywiście za darmo, nie bierze się pieniędzy za misję. I bez odbioru tych nadgodzin, w nowym dniu czekają nowi pacjenci.

Mniej oczywiste są minusy takiego systemu. Oto pełniący boską misję zatrudniony w ochronie zdrowia nie stoi moralnie na tym samym poziomie co pacjent. Stare teksty poświęcone etyce lekarskiej traktowały nawet o przewadze moralnej, której lekarzowi nadużywać nie wolno. Pacjent – stosownie do drugiego znaczenia angielskiego słowa patient (cierpliwy) – musiał kornie oczekiwać wizyty i poddać się, podporządkować działaniom lekarza. Oczywiście lekarz musiał się kierować dobrem pacjenta…

Ale chwileczkę. Różni ludzie różnie definiują swoje dobro. Lekarz miał za zadanie dbać o zdrowie i życie pacjenta. Czyż nie są to jednak dla nas wartości najważniejsze? Oczywiście. No dobrze, wszak wszyscy dbamy o zdrowie – unikamy cukru i soli, nie jemy mięsa, nie używamy żadnych używek, nie przepracowujemy się, regularnie uprawiamy sport i z uwagi na spaliny i duże ryzyko wypadku zrezygnowaliśmy z jazdy samochodem. A mówiąc poważnie, przeciętny lekarz na co dzień nie ratuje życia bezpośrednio, a zdrowie jest jedną z wielu ważnych wartości, z którymi często wchodzi w konflikt. Zdrowie jest zdrowiem, ale z czegoś trzeba żyć, wyżywić rodzinę, a niekiedy coś tam przeżyć. Spora część z nas jakoś tam dba o zdrowie, ale często idzie na kompromis z innymi wartościami, nie realizując w pełni zaleceń lekarzy. W przypadku tych ostatnich główna różnica polega na tym, że przynajmniej znają zasady, które regularnie łamią.

W starym modelu misji to paternalistyczny lekarz definiował dobro pacjenta. Jeśli pacjent, co jest normą, zaleceń nie realizował, przeszkadzał medykowi w wypełnianiu misji, w realizacji powołania. Co niekiedy kończyło się dyscyplinowaniem krnąbrnego pacjenta krzykiem. A rzadko rzetelnym informowaniem chorego. To o jego zdrowie chodziło, nie o samego pacjenta, nie traktowanego jak osoba, ale raczej pewien nośnik zdrowia. Pamiętam jeszcze zapisywanie na kolejne numerki bez podania orientacyjnych godzin i kłębiący się przed gabinetem w kilkugodzinnym oczekiwaniu na audiencję tłum.

Propagatorzy tego modelu, zwykle zaawansowani wiekiem i konserwatywni w poglądach, opisują obecne zmiany z przerażeniem. Wzdrygają się na myśl, że pacjent może stać się klientem. Tymczasem młodszych pokoleń to nie przeraża (w psychoterapii często właśnie o kliencie, nie pacjencie, się mówi). Dzisiejsi studenci medycyny i młodzi lekarze zazwyczaj już nie pełnią misji, oni po prostu idą do pracy. Jaka to różnica?

Praca to określone obowiązki, ale i prawa (przynajmniej w niektórych krajach). Do pracy idzie się celem zarobienia na życie. Oczywiście duża część pracujących lubi, a nawet kocha swoją pracę. W tym także znaczna część pracowników ochrony zdrowia. Już nie służby zdrowia – ta zmiana jest istotna: praca, nie służba. Ale to nie zmienia podstawowej funkcji pracy. Zapytajmy wszystkich kochających swoją pracę: jak długo będziecie chcieli pracować za darmo? Jak często, skoro kochacie swoją pracę, z własnej woli zostaniecie w pracy po godzinach za darmo bez odbioru? Żeby nie było wątpliwości co do skali, uściślę pytanie: ile razy w tygodniu? Dla nieprzekonanych: a ile razy, jeśli kolega właśnie oferuje dodatkowe godziny w podobnej tak samo kochanej przez Was pracy i jeszcze dobrze płaci?

Co się kiedyś nie zdarzało, dzisiaj młody lekarz obłożony nadmiarem pracy na informację, żeby się nie denerwował, bo przecież może zostać po godzinach, potrafi odpowiedzieć, że nie może: został zatrudniony w konkretnych godzinach, a potem musi iść do innej pracy bądź odebrać dziecko z przedszkola. Przychodzącemu poza kolejką pacjentowi odmawia. Straszne? Ale chwileczkę, w nowym modelu sytuacja wygląda tak: przychodzi klient do zakładu i mimo miesięcznej kolejki domaga się usługi, a pracownikowi odpowiada, że on może poczekać i zostać obsłużony po godzinach. Ktokolwiek obeznany z życiem próbowałby tak załatwić sprawę w urzędzie, na poczcie, u fryzjera? Nawet sklepy spożywcze o danej godzinie zamykają i nikogo nie obchodzi, że klient jest głodny.

O dziwo system ten ma pewne plusy nie tylko dla lekarza. Relacja z klientem jest mniej asymetryczna, klient jest podmiotem, dla którego wykonuje się świadczenie, a nie jego przedmiotem. To on decyduje, leczenie go nie jest prowadzoną z łaski misją, a normalną usługą, z której niezadowolony klient może zrezygnować i poszukać lepszego usługodawcy. Należy mu się w miarę możliwości (specyfika pracy jest taka, że pojawiają się nieprzewidywalne problemy) określona godzina i czas potrzebny na solidne wykonanie usługi. Nie zastosuje się do zaleceń – to on poniesie odpowiedzialność, jest wolnym człowiekiem, ma swoją autonomię. Ponadto medyk zdrowszy psychicznie lepiej wykonuje pracę, mniej wywyższający się i mniej wściekły na niedoceniający jego misji świat – lepiej traktuje pacjenta.

Który z tych modeli jest lepszy, trudno udzielić łatwej odpowiedzi, zwłaszcza w kraju, w którym lekarzy jest przynajmniej dwa razy za mało w stosunku do potrzeb. Kiedyś utrzymywany pracą w wymiarze znacznie przekraczającym etat system bez większej liczby rąk do pracy i licznych nadgodzin po prostu się zawali. Po prostu nie ma tylu lekarzy, by każdy mógł sobie spokojnie pracować w jednym miejscu. Jednak niezależnie od opartych silnie na indywidualnych poglądach dywagacji zmiany już się zaczęły, a oba modele funkcjonują obok siebie. Tak jak niezależnie od przerażonych perspektywą multi-kulti tradycjonalistów świat, nie oglądając się na niczyje poglądy, po prostu robi się wielokulturowy, tak poglądy młodszego pokolenia nie pasują do systemu, w którym funkcjonowały starsze. Procesy społeczne zachodzą, nie pytając nikogo o zdanie.

Marcin Nowak

Ilustracja: Nina Aldin Thune, Pomnik Asklepiosa. Glypotek, Kopenhaga. Za Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0