Antropocen(tryzm)

W nawiązaniu do dyskusji pod ostatnim wpisem o zmianach klimatu, ale także do artykułu na sprzężonym z tym blogiem wortalu Pulsar, poruszę kwestię antropocenu jako takiego. Nie ukrywam, że inspiracją jest jeszcze inny tekst – esej Petera Brannena o prowokacyjnym tytule „The Anthropocene Is a Joke„.

Antropocen ma być nową epoką geologiczną, taką jak holocen, plejstocen, jura późna itd. Epoką, czyli czymś, co w stratygrafii osadów da się zauważyć i wyróżnić. W zapisie stratygraficznym epoki dzielą się na piętra. Plejstocen dzieli się na cztery. Późna jura na trzy. Piętrom stratygraficznym odpowiadają w geochronologii jednostki nazywane wiekiem. Nie mają jak zwykły wiek stu lat – wieki wspomnianej jury późnej miały po kilka milionów. Czyli sama epoka plejstocenu miała długość tego rzędu co wieki wcześniejszych epok. Dość oczywiste jest, że wieki holocenu muszą być znacznie krótsze, skoro on sam ma jakieś 11-12 tys. lat.

Samo to musi dać do myślenia. Co sprawia, że stratygrafia z czasów, w których żyli nasi przodkowie z rodzaju Homo, ma dokładniejszą rozdzielczość niż czasów, w których żyli Ichthyostega czy Tyrannosaurus?

Kiedy w ogóle zaczęto odkrywać stratygrafię Ziemi, wyróżniono w niej cztery warstwy – pierwszorzęd, drugorzęd, trzeciorzęd i czwartorzęd. Cztery warstwy mniej więcej równoważne. Rzut okiem na bardziej współczesne tabele stratygraficzne pokazuje jednak, że czwartorzęd jest nieproporcjonalnie króciutki, a nawet nieco dłuższy trzeciorzęd zajmuje tylko mały wycinek, pod którym jest długa lista innych jednostek.

Dziś tych dwóch pierwszych się nie używa, a dwóch ostatnich tylko pod pewnymi warunkami. O trzeciorzędzie mówią osoby odpowiednio stare, żeby ich edukacja sięgała XX w., albo zajmujące się geologią na obrzeżu zainteresowań – ja spełniam oba warunki. O czwartorzędzie wciąż można mówić wśród czynnych geologów, wskazując, że każdy wie, że to takie wygodne pojęcie na najbliższe powierzchni kawałki globu, ale nie ma tu umocowania do szczególnego wyróżniania w historii Ziemi. Czwartorzęd to taka warstwa, do której praktycznie wszędzie na lądzie da się sięgnąć łopatą i trzeba się nią dzielić z archeologami (w tym zainteresowanymi nie tylko człowiekiem współczesnym, ale i australopitekami itp.).

Wiadomo jednak, że to stan tymczasowy. Warstwa utworów czwartorzędowych jest zauważalnie gruba (po geologicznemu: miąższa), bo jeszcze nie zdążyła wyerodować, zapaść się w strefie subdukcji itd. Ale w geologicznej skali czasu ta warstwa zostanie ściśnięta do odpowiadającej jej skali – raczej piętra niż epoki. W tej samej skali nasza szumnie wyodrębniona epoka – holocen – może okazać się kolejnym interglacjałem plejstoceńskich zlodowaceń. A interglacjałów nie wyróżnia się jako epoki. Tak, z punktu widzenia historii Ziemi nie ma podstaw do wyróżniania holocenu jako epoki, a nawet wątpliwe byłoby wyróżnienie go jako wieku czy piętra. Tym bardziej dotyczy to antropocenu. Żeby z czystym sumieniem wyróżnić takie jednostki, trzeba by się przenieść w przyszłość o co najmniej kilkadziesiąt milionów lat i ocenić, ile z nich zachowało się w zapisie stratygraficznym.

Zachować może się niewiele. Dla naszego egocentryzmu – boleśnie mało. Żeby to sobie uświadomić, trzeba popatrzeć, ile zachowało się z innych czasów. Oczywiście dokładne badania na świecie pozwalają zrekonstruować tabelę stratygraficzną, ale np. w jednym z najbardziej kanonicznych dla stratygrafii fragmentów Wielkiego Kanionu między osadami sprzed ok. 520 mln lat a osadami mniej więcej miliard lat starszymi nie ma nic. Miliard lat historii Ziemi tam uległ wytarciu. Potężne przemiany kontynentotwórcze i przeciwnie, bo przecież ta masa skądś musiała się wziąć, mogą tak dużo przemielić, że nie tylko wszystkie osady z holocenu, ale i z czwartorzędu czy kenozoiku mogą się przetopić tak, że zostaną po nich tylko rozproszone niewielkie ślady. To, że dziś drążymy szyby i sztolnie w karbońskich pokładach węglowych, może nie zostawić bardziej zauważalnego śladu niż jakiś uskok czy intruzja magmy.

Oczywiście, objawy dużych zmian mają szansę gdzieś się zachować. Po uderzeniu asteroidy zabijającej dinozaury mamy warstwę irydową. Jednak, jak zauważa Brannen, byłoby dziwne postulowanie określenia tego epizodu asteroidocenem. I równie dziwne byłoby nadawanie rangi epoki innym wydarzeniom skutkującym wielkimi wymieraniami czy przeskokami klimatycznymi.

To jest właśnie sedno eseju Brannena – wpływ człowieka na Ziemię jest znaczący. Może porównywalny z efektem uderzenia asteroidy na przełomie kredy i paleogenu (po staremu: kredy i trzeciorzędu). Może z efektem epizodu Azolla, kiedy to prawie milion lat istnienia wodnej formacji rzęsowej tworzonej głównie przez paprocie spowodowało tak duże pochłonięcie dwutlenku węgla i zdeponowanie go na dnie (wysłodzonego) morza, że zakończyło to drugie eoceńskie maksimum termiczne. Stąd można by go nazwać środkowoplejstoceńskim maksimum termicznym (Brennan konsekwentnie twierdzi, że holocenu nie ma, więc żyjemy w środku plejstocenu), plejstoceńskim zaburzeniem składu izotopowego węgla, a jeśli skutki będą większe – może epizodem czwartorzędowej anoksji albo wielkim wymieraniem późnoplejstoceńskim.

Innymi słowy – wpływ człowieka na historię życia czy klimatu zapewne będzie zauważalny. Nie ma jednak pewności, czy zachowają się jakiekolwiek skamieniałości – to zawsze zależy od zbiegu okoliczności. Zauważalne raczej będą ślady chemiczne w osadach z naszych czasów, ale prawdopodobnie czasy te będą tak krótkie z geologicznego punktu widzenia, że o żadnej epoce nie może być mowy. Najwyżej o jednym z licznych epizodów lub wydarzeń.

Piotr Panek

ilustracja: Wikipedysta Woudloper, domena publiczna