Zrekonstruowany pałacowy blok w zieleni, czyli eklektyzm warszawski

Korzystając z dobrodziejstw telekonferencji, niedawno przysłuchiwałem się jednemu z seminariów warszawskich organizowanych przez Centrum Interpretacji Zabytku „Eklektyzm warszawski. Czy stolica ma własny styl architektoniczny?”. Wzięli nim udział, oprócz gospodarzy seminarium Mikołaja Madurowicza i Pawła Weszpińskiego, Grzegorz Piątek, Tadeusz Bernatowicz i Konrad Kucza-Kuczyński, a więc dyskusja była przede wszystkim architektoniczna. Ostatecznie była to bardziej architektura omawiana od strony nauk o sztuce niż inżynieryjnych.

Jak powiedział Kucza-Kuczyński, styl warszawski, jej architektoniczna tożsamość – jest nieuchwytna, „wisi w powietrzu”. A nawet są to mnogie tożsamości. W tym świetle chyba rzeczywiście lepiej do tematu podejść humanistycznie, szukając punktów wspierających tezę, niż ściśle z jakimiś rachunkami i statystykami. Pewnie dałoby się obliczyć średnie wymiary budynku albo ustawić w tabelach liczby poszczególnych ich typów, ale niewiele by chyba z tego wynikło.

Jak można się domyślić, tezą seminarium było przekonanie, że cechą typową (czy stylem, to pewnie kwestia terminologii) warszawskiej architektury jest eklektyzm. W miarę oryginalna architektura tego miasta sięga baroku, rozwinęła się w klasycyzmie i modernizmie, ale też socrealizmie (zróżnicowanym, z ważnym udziałem socmodernizmu) i postmodernizmie. W międzyczasie pojawiały się przykłady neo-X-izmów. Resztki gotyku i renesansu są tak przebudowane, że ciężko coś znaleźć. Secesji zawsze było mało, a zostało jeszcze mniej. Połowa tych stylów jest już sama w sobie eklektyczna (nawet jeżeli ich przedstawiciele by oponowali – przywołano tu postmodernizm Marka Budzyńskiego, od którego on sam się odżegnuje).

Spośród dyskutantów chyba nikt przesadnie nie oponował przeciwko tej tezie, ale też nie uważał, żeby było to złe. Przywoływano jedynie zdania urbanistów i architektów z XX w., którzy ten stan rzeczy uważali za wstydliwy brak stylu i postulowali daleko idącą przebudowę. Zresztą część tych postulatów udało się zrealizować, zwłaszcza przy odbudowie Traktu Królewskiego i starówki.

Co do jednolitości, nie bez znaczenia jest kolorystyka. W czasach zaboru rosyjskiego stawiano na wielobarwność (malując także stanisławowskie budowle). W okresie międzywojennym to zwalczano, po wojnie też raczej utrzymywano jednolitą kolorystykę (z wyjątkiem odbudowywanej starówki). W miarę trwania PRL pierwotna jasna i stonowana kolorystyka stawała się szarzyzną, więc w ramach reakcji wybuchła pasteloza. Niemniej dyskutanci raczej stoją na stanowisku, że o ile architektoniczny eklektyzm jest w porządku, o tyle kolorystyczna tożsamość Warszawy to jasny piaskowiec.

Eklektyzm w warszawskiej architekturze można znaleźć w jednym z najbardziej klasycznych budynków, czyli łazienkowskim Pałacu na Wyspie o dwóch elewacjach. Niby obie są klasycystyczne, ale ze względu na kilkadziesiąt lat różnicy nie stanowią jedności. Właśnie na warszawski eklektyzm w znacznej mierze wpływ ma to, że większość budowli powstawała ewolucyjnie, a nie według ścisłego planu.

Nie znaczy to, że planów nie było. Były, i to liczne. Bernatowicz zaczął od planów forum Wazów, którzy nową stolicę chcieli na barokowo urządzić imperialnie. W centrum miały stać kolumna Zygmunta, obelisk Władysława i łuk Jana Kazimierza. Jak wiemy, udało się zrealizować tylko pierwszy element. A potem już ze wszystkim tak było. Na seminarium nie było na to miejsca, ale wspomnę, że poza międzywojennym Żoliborzem i może trochę dzielnicą ministerstw z lat 50. praktycznie nic nie udało się zrealizować w skali większej niż małego osiedla. A miała przecież być monumentalna dzielnica nauki na pograniczu Ochoty, Śródmieścia (wtedy Koszyków) i Mokotowa. Oczywiście parę budowli z tego planu wzniesiono, a na gruzach koncepcji powstał kampus Ochota, ale ledwo zaczęto go realizować, w tym samym miejscu zaplanowano rządową dzielnicę Piłsudskiego ze Świątynią Opatrzności Bożej (a także katedrą prawosławną i centralnym meczetem). Jak wiadomo, świątynię wybudowano zupełnie gdzie indziej, a większość dzielnicy stanowi park Pole Mokotowskie (nazwany po kilkudziesięciu latach imieniem Piłsudskiego), choć w porównaniu z pierwotnym polem, czyli placem manewrowym carskiej armii, znacznie mniejszy.

Te niedokończone plany, nakładając się na siebie, musiały wygenerować eklektyzm. Poza tym nawet gdy coś się udało zbudować, niekoniecznie przetrwało to wojnę, a odbudowa niosła kolejne zmiany.

Te odbudowy Piątek nazywa kanalettyzmem. Termin ten najbardziej kojarzyć się może z odbudową starówki i okolic po zniszczeniach II wojny światowej na podstawie obrazów Canaletta. Zniszczenia wymusiły na warszawskich architektach nieortodoksyjne podejście do autentyzmu. Można było oczywiście uznać, że co utracono, to utracono, i na gruzach wybudować zupełnie nowe miasto. Wtedy pewnie udałoby się uzyskać warszawski styl, tak jak choćby w XIX-wiecznym Paryżu ze sklonowanymi kamienicami (byłby zapewne socrealistyczny, a w najlepszym wypadku socmodernistyczny). Jednak postawiono na odbudowę (niekoniecznie w postaci tuż sprzed wojny). Na odbudowie w latach 50. XX w. się nie skończyło. Niektóre budowle przetrwały jako tako wojnę, ale zniszczały pod koniec XX w. Część zburzono i postawiono (post)modernistyczne bloki czy biurowce, część się właśnie kanalettyzuje – zostawiając odnowioną fasadę i przebudowując wnętrze. Czasem w ogóle wszystko się burzy i buduje kopię (jak w przypadku rotundy PKO czy CDT), która nigdy nie będzie wierna, więc dokłada się eklektyzmu.

Być może skutkiem ubocznym nieukończenia planów i zburzenia tego, co się udało dokończyć, jest warszawska kameralność. Wszyscy zgodzili się, że architektura jest na miarę człowieka. Może niektórym marzyłaby się imperialność, ale w Warszawie jej praktycznie nie ma (może poza Pałacem Kultury i Nauki). Kameralne są Łazienki, kameralne są kolumnady. MDM może sam w sobie nie jest kameralny, zwłaszcza z wybitnie eklektystycznymi latarniami na pl. Konstytucji, ale przez swój ograniczony zasięg też ostatecznie nie przytłacza.

Dyskutanci nie przywołali przykładu katedry, a przecież ona też się w to wpisuje. W wielu miastach, a już zwłaszcza stolicach, katedra jest monumentalna. Można mieć różny stosunek do spraw majątku Kościoła, ale trzeba przyznać, że architektonicznie to katedry są czymś, co wyróżnia miasta. W Warszawie wcale nie – archikatedra św. Jana w zasadzie niczym się nie wyróżnia spośród kilkunastu kościołów starówki i okolic, wciśnięta między inne budowle. Swoją drogą, jest przykładem eklektyzmu pełną gębą. I kanalettyzmu (choć tu wzorcem były rysunki Vogla). Niby gotycka, ale w znacznej mierze ten gotyk dobudowano na nowo na początku XX w., odwracając trend barokizowania budowli gotyckich. Nie jest to jednak gotyk znany z różnych „notrdedamów”, a dużo prostszy.

Dlaczego nie jest ona monumentalna, jak przystało na archikatedrę w stolicy? Stołeczność Warszawy jest stosunkowo późna i głównie świecka. Królowie rezydowali w Warszawie, ale aż do czasów saskich koronowali się na Wawelu. W średniowieczu na Mazowszu jedyną siedzibą biskupów był Płock. Warszawa należała do diecezji poznańskiej aż do czasów zaboru pruskiego. Kiedy stała się siedzibą diecezji, a nawet metropolii, Kościół katolicki już nie miał tak ważnej pozycji. W XX w. arcybiskup warszawski był prymasem, ale tylko dlatego, że jednocześnie był arcybiskupem gnieźnieńskim. Stąd i warszawska katedra wcale nie miała statusu najważniejszej świątyni katolickiej w Polsce – zachowała swoistą kameralność.

Z drugiej strony Warszawa to miasto pałaców. Wiele miast podobnej rangi rozwijało się głównie dzięki dworowi władcy i mieszczaństwu. Stąd rozwój architektury kamienicznej. Tymczasem Warszawa aż do reform Sejmu Wielkiego składała się z dwóch niedużych miast (dzisiejsze Stare Miasto i Nowe Miasto, tworzące razem starówkę) oraz Krakowskiego Przedmieścia i licznych jurydyk magnackich. Magnaci nie tylko chcieli mieć rezydencję blisko króla, ale sprawowali różne urzędy, więc ich pałace pełniły funkcję budynków urzędowych. Stąd oprócz królewskich pałaców podmiejskich (Wilanów, Łazienki) liczne pałace Zamojskich, Branickich, Lubomirskich, Radziwiłłów i kilkudziesięciu innych rodów. Niektóre leżą już na podwalu staromiejskim. Od czasów królestwa kongresowego pałace sukcesywnie przejmowano na cele publiczne, np. nowo tworzonego uniwersytetu (który też swoją drogą powstał tu nadspodziewanie późno).

Trochę w nawiązaniu do tej drugiej pałacowości – warszawski dworzec główny (przedwojenny) nazywano pałacem nieznanego pasażera, nie mówiąc już o najbardziej reprezentacyjnym (przynajmniej jeżeli wierzyć twórcom pocztówek) budynku Warszawy, jakim jest Pałac Kultury i Nauki. Akurat to pierwsze w sumie nie jest unikatowe dla Warszawy, biorąc pod uwagę źródłosłów dworca (i znaczenie bliskiego rosyjskiego słowa дворец, czyli „pałac”).

Nie poruszono kwestii stylu dworkowego, który trochę się wpisuje w tę tendencję. Być może jednak wille dworkowe są zbyt ograniczone czasowo i przestrzennie, żeby były wyróżnikiem Warszawy. Zauważę, że choć kojarzy się on z latami 20., trochę 30. i Mokotowem, względnie Starą Ochotą, to choćby na Szczęśliwicach od lat 90. wciąż powstają kolejne wille w nieco innej odmianie dworkowej (ostatnia jakieś trzy lata temu).

Z różnych względów, których niestety nie poruszono na seminarium, Warszawa w odróżnieniu od podobnych metropolii nie jest miastem kamienic. Oczywiście, kamienice są. Dość powiedzieć, że w gminnej ewidencji zabytków Warszawy z 2019 słowo „kamienica” pojawia się w nazwach 937 obiektów. Mimo to w tożsamościach Warszawy kamienicę wyparł blok.

Przyznam, że nie zawsze umiem odróżnić dużą kamienicę od małego bloku. Półżartem można powiedzieć, że jeżeli coś wybudowano przed latami 30. XX w., to nie jest to blok (choć dalej nie wiadomo, czy to kamienica, czy zwykły dom wielorodzinny). Wtedy np. co drugi dom wielorodzinny przy Al. Jerozolimskich między Nowym Światem a pl. Zawiszy jest kamienicą, a reszta blokami, choć mogą się poza tym niczym nie różnić. Całkiem prawdopodobne, że eksperci nie mają takich problemów. Jeżeli dobrze zrozumiałem, ich ujęcie kamienicy zawiera obecność zamkniętego podwórka-studni (Piątek powiedział, że na takim podwórku w Warszawie czuje się, jakby był w innym mieście), a bloku – odrębność od innych budynków. W takim ujęciu pewnie wiele budynków zwyczajowo określanych kamienicami nie spełnia tego kryterium, ale i niektóre blokowiska mają całkiem mocno zamknięte podwórka.

Warszawskie bloki to nie tylko blokowiska PRL. To także spółdzielczy modernizm lat 30. i jego renesans ostatnich 30 lat. (Na wspomnianych Szczęśliwicach neodworkowe wille zresztą często sąsiadują z willami-klockami). Z blokami z kolei łączy się jeszcze jedna składowa tożsamości warszawskich, czyli zieleń. Bloki definiowane jako budynki odrębne od sąsiednich dają miejsce na taką czy inną zieleń. O tym, że ma ona wpływ na samopoczucie zdrowotne, a nawet zaburzenia psychiczne, już pisałem.

Podsumowując te składowe, Piątek (może i półżartem) stwierdził, że warszawskość w architekturze to zrekonstruowany pałacowy blok w zieleni. Okazało się, że najlepiej spełnia to kryterium bliska mu kolonia mieszkaniowa d. Towarzystwa Kredytowego Miejskiego przy ul. Boya-Żeleńskiego (na zdjęciu). Osiedle zaprojektowano na obszarze dawnego Pola Mokotowskiego, ale ani w ramach dzielnicy nauki, ani Piłsudskiego, a w ramach jednej z kolonii dla klasy średniej, podobnie jak nieco wcześniejsze Kolonie Lubeckiego i Staszica (z przyległościami). Budowę przerwała wojna, więc je trochę skanalettyzowano, jest osiedlem bloków, ale o układzie pałacu z oficynami i dziedzińcem, obecnie skwerem Fogga, czyli z zielenią.

Głównym projektantem tej kolonii był Bohdan Pniewski. Nie była to jedyna o nim wzmianka, przywoływali go również inni dyskutanci, choćby w kontekście eklektycznego wystroju Teatru Wielkiego. Wychodzi na to, że to Bohdan Pniewski, nie stroniąc od eklektyzmu, projektowania pałacowych urzędów i osiedli bloków, był najbardziej sztandarowym warszawskim architektem. Tak się składa, że przez kilkanaście lat mieszkałem w miejscu projektowanego przez niego osiedla Ochota II, którego budowa, a jakże, zakończyła się po wybudowaniu kilku najmniej istotnych bloków (w centrum miał być pałac kultury, oczywiście mniejszy od tego właściwego), a na jego terenie powstało zupełnie inne osiedle, Szosa Krakowska. Dziś mieszkam w trochę innym miejscu, ale też niedaleko, a przez rondo Pniewskiego przechodzę lub przejeżdżam wiele razy. Moje obecne osiedle też jest postmodernistycznym blokowiskiem z zielenią, może nawet z minimalnymi nawiązaniami do pałacowości.

Piotr Panek

fot. Piotr Panek, licencja CC BY-SA 4.0 (pierwsza publikacja na Wikimedia Commons)