Niezbyt świąteczny wpis

Zamierzałem napisać jakiś świąteczny wpis o Bożym Narodzeniu, obchodzonym od kilkunastu wieków na pamiątkę narodzin Chrystusa w czasie przesilenia zimowego w miejsce świąt ku czci Mitry jako Sol Invictus (Słońce Niezwyciężone).

Polityka Kościoła okazała się w tym wypadku bardzo skuteczna (aczkolwiek moim prywatnym dalekim od fachowego zdaniem mitraizm jako religia dla wtajemniczonych i tak nie miał większych szans), zresztą bywa (choć rzadko) stosowana i dziś, gdy po wielu wiekach Kościół stracił w tej sferze monopol (np. Bal Wszystkich Świętych zamiast Halloween). Miałem napisać coś o bożonarodzeniowych wartościach, miłości, rodzinie…

No właśnie, wartości. W jednej ze swych książek Kazimierz Szewczyk definiował je jako idee domagające się realizacji. Patrząc na problem z innej, bardziej cielesnej strony, przeformułowałbym tę definicję: to reprezentacje bez desygnatu, tworzone jako domagające się realizacji. Nie twierdzę, jak niektórzy, że istnieją gdziekolwiek poza umysłem. Co nie znaczy, że są nierealne. Ból nie istnieje poza moją świadomością, ale czy nie istnieje? Nawet jeśli wedle głośnej jakiś czas temu piosenki czyjś ból jest lepszy niż mój, to oba bóle istnieją, choć odczuwane tylko przez dane osoby. Niektórzy filozofowie powiedzą: ból ma ontologię pierwszoosobową.

Wartości tylko do pewnego stopnia funkcjonują podobnie. Niektóre są wspólne, przekazywane w społecznościach. Moja sprawiedliwość nie jest pewnie taka jak sprawiedliwość np. wybitnego prof. Matczaka, jednak jakieś jej rozumienie musimy mieć wspólne. Inaczej nie moglibyśmy budować jednego społeczeństwa.

A więc wartości domagają się od nas realizacji. Nie szumnych oświadczeń, kiedy nic to nie kosztuje. Ostatnio wielu ludzi wyprowadziły na ulice. Dante Alighieri pisał w XIV w., że „najgorętsze miejsce w piekle jest zarezerwowane dla tych, którzy w okresie kryzysu moralnego zachowują neutralność”. Trudno być neutralnym, kiedy ginie wolność słowa. Zwłaszcza gdy się z tej wolności korzysta i jako odbiorca, i jako osoba jakoś z mediami związana. Nie będę się okłamywał, nie jestem dziennikarzem, z osobami takimi jak Żakowski czy Szostkiewicz nawet się nie porównuję, by uniknąć śmieszności. Raczej w przerwach między czterema codziennymi pracami coś na miarę własnych podłych możliwości piszę, do dziś wspominając z wdzięcznością, jak mi Piotr Panek złożył propozycję opublikowania czegoś na tym blogu.

Słuchałem ostatnio na zgromadzeniu w obronie wolności słowa wystąpienia dr. Tomasza Karaudy. Jako że przemawiał publicznie, pozwolę sobie pewne myśli przytoczyć, siłą rzeczy niedokładnie. Wspominał przepełnione szpitale, miejsca zwalniające się, gdy ktoś umrze. Codzienne dylematy: ratować mimo braku miejsc i sprzętu na miejscu, ryzykując śmierć pacjenta, czy wysyłać do właściwszego miejsca pod opieką nieprzeszkolonego sanitariusza (czas oczekiwania na transport z ratownikiem kilka godzin), również ryzykując? Ochrona zdrowia w Polsce jest w rozpadzie, ale mogą to pokazać jedynie niezależne, niezainteresowane ukazywaniem propagandy sukcesu media.

Druga rzecz, która mnie jeszcze bardziej uderzyła: anglojęzyczni studenci pytający doktora, dlaczego w Polsce obowiązuje takie prawo, jakie obowiązuje, czy tutaj nikomu nie zależy na życiu ludzkim? Nie dosłyszałem, czy i jakiej udzielił odpowiedzi, ale nie ona jest tutaj najważniejsza.

Do uczenia anglojęzycznych studentów, mimo zapłaty nawet kilkakrotnie większej niż przy polskich, często nie ma chętnych. Nie tylko przez kwestie językowe (asystent robi także za tłumacza w obie strony, gdyż badany po angielsku pacjent najczęściej mówi po polsku). Płacą grube pieniądze za studia, więc są wymagający, zadają dużo pytań.

Tymczasem polski student zwykle ich nie zadaje. A jeśli już, to pytanie właściwe poprzedza wprowadzającym: Czy mogę zadać pytanie? Niekiedy przepraszającym głosem. Jakby na studiach czymś dziwnym, nieodpowiednim było zadawanie pytań, jakby przeszkadzał w zajęciach. Polski student oczekuje zwykle, że wysłucha i nauczy się na pamięć podawanych w formie wykładu treści, wryje w podobny sposób kilkaset stron z podręcznika, odpowie z wyrytych treści na zajęciach, a potem wystuka test, wspomagając się wrytą na pamięć kilkusetpytaniową giełdą. Wykład i odpytka – do takich form interakcji z wykładowcą jest przyzwyczajony. Nie wiem, czy winić kilkanaście lat nauki w polskich szkołach (świetnych, pobudzających do myślenia nauczycieli znam osobiście), kilka poprzednich na uczelni, wychowanie, czy może klimat polityczny…

Pytania zadaje zdecydowana mniejszość. Niekiedy naprawdę ciekawe – w zajęciach ze studentami najfajniejsze jest to, że czasem zadają pytania, które prowadzącemu nigdy do głowy nie przyszły – poprzedzone przynajmniej dwoma pytaniami wprowadzającymi.

– Czy mogę mieć pytanie?
– Tak, oczywiście.
– Ale to będzie pytanie po bandzie…?

Chciałoby się wykrzyknąć: do kroćset, wedle najwybitniejszych naukowców tylko takie warto zadawać!

A może lepiej nie, może słysząc zachętę, kolejny student zada pytanie, na które nie będę umiał odpowiedzieć? Od studenta wymaga się, by umiał wszystko; konfrontując się z niewiedzą prowadzącego jeszcze dozna szoku…

Nikt im zwykle nie tłumaczył, że nauka polega na ciągłym stawianiu pytań, dochodzeniu do prawdy. Tej przez duże „P” – z platońskiej trójjedni – nigdy się nie osiągnie, oddala się ona jak horyzont, do którego zmierzamy, a każde dobrze postawione pytanie generuje następne.

Ale najpierw trzeba zacząć je stawiać. Zamiast powtarzać ugruntowaną wiedzę. Ugruntowaną dzięki temu, że przetrwała dziesiątki pytań. Tylko że obecnie w Polsce nie ceni się pytań. Czy to w edukacji, czy to w mediach. Mimo że w obu tych sferach są bardzo potrzebne.

A niech to, koniec końców wyszło mało świątecznie. Ale chyba nie najgorzej – prof. Wierzbicki mówił ostatnio, że Bóg nie rodzi się obecnie, a umiera. Pozostaje mi życzyć (prócz tradycyjnych wesołych świąt w spokojnej, przyjaznej atmosferze) moim czytelnikom, współpracownikom, studentom i wszystkim stawiającym pytania – pytań mądrych, prowadzących do wiedzy, prawdy i mądrości, pozwalających na dalszy rozwój, i znajdowania jak najbardziej adekwatnych odpowiedzi. I podziękować tym, którzy dostarczali odpowiedzi na moje pytania.

Marcin Nowak

Ilustracja: zdjęcie wykonane przez autora