Łąki umajone

Kilka dni temu przysłuchiwałem się seminarium Instytutu Biologii Środowiskowej UW. Tematem było dość nowe zjawisko: zakładanie, głównie w miastach, łąk kwietnych. Już jednak na tyle rozpowszechnione, że zrobiłem kiedyś mem (wyżej). A seminarium przyniosło więcej pytań niż odpowiedzi.

Jednym z głównym prelegentów był Maciej Podyma, praktyk, nie naukowiec. Nie wdając się w niuanse terminologii łąkarskiej, zaczął od tego, że produkt, którym się zajmuje, nie jest łąką, bo pojęcie „łąka kwietna” jest niezależne od źródłosłowu. Owszem, z łąkarskiego punktu widzenia na pewno nie spełniają one kryteriów łąki. Dość powiedzieć, że w mieszankach nasiennych używanych do ich zakładania w ogóle nie ma traw. Ma to dwie przyczyny – trawy mają złą sławę jako źródło alergenów, więc się ich nie promuje w skupiskach ludzkich (skoro łąka kwietna w odróżnieniu od trawnika ma być koszona tak rzadko, że trawy zdążą zakwitnąć), a poza tym i tak się prędzej czy później pojawią.

Tak kwitując sprawę, odciął się od zarzutów stawianych przez specjalistów od łąk. Ewentualnie specjalistów od wszystkiego, takich jak ja. Przyznam, że słabo znam terminologię obowiązującą w tym dziale nauk rolniczych, ale pojęcie łąki kwietnej pojawia się w niej w innym znaczeniu. Jeden z nieformalnych podziałów łąk odróżnia kwietne od kośnych. Jest to nieścisłe, bo kwietne też się kosi, ale raz na rok albo rzadziej, podczas gdy bardziej cenione jako źródło paszy łąki są co najmniej dwukośne, przeważnie trzykośne, a w sprzyjających warunkach i czterokośne.

W jednym z cyklów unijnych programów rolnośrodowiskowych, czyli dopłat do użytkowania rolniczego mniej szkodzącego przyrodzie, nieformalnie łąkami kwietnymi określało się łąki znane, jak trzęślicowe i selernicowe. Są zmiennowilgotne – pierwsze występują na pograniczu mokradeł i są po roztopach podmokłe dłużej niż zwykłe łąki, przez co kosi się je dopiero jesienią, a wcześniej kwitną na nich pełniki, kosaćce syberyjskie, krwiściągi, goździki pyszne, bukwice, mieczyki dachówkowate itp. Łąki selernicowe występują w dolinach dużych rzek i są kształtowane przez regularne powodzie.

Oprócz jednokośnych łąk zmiennowilgotnych czasem kwietnymi lub kwiecistymi określa się niektóre łąki dwukośne, zwykle wilgotne, nazywane kaczeńcowymi, co mówi o ich kwietności samo za siebie. Wśród nich wyróżnia się niekiedy łąki ostrożeniowe, gdzie kwitną ostrożeń łąkowy i warzywny. Kwietnymi nie nazwie raczej nikt łąk rajgrasowych, niewilgotnych a świeżych, choć koniczyna może je ubarwiać. Natomiast łąki wyczyńcowe, czyli przejściowe między wilgotnymi a świeżymi i biorące nazwę od trawy, a nie „kwiatka”, mogą mieć trochę koloru poza zielenią, np. od firletek, jaskrów czy chabrów łąkowych. Po suchszej stronie od łąk rajgrasowych są już nie łąki, a suche murawy. One też mogą być mocno ukwiecone, np. przez chabra driakiewnika, dziurawce czy znowu krwiściągi.

Stąd niektórzy zastanawiają się, czy łąk kwietnych nie nazywać murawami. Tak naprawdę nie ma dobrej definicji murawy odróżniającej ją od łąki. Botanicy podają różne rodzaje muraw, ale niewiele je łączy. Niektórzy sugerują, że łąki się kosi, a murawy wypasa, ale to niekoniecznie wytrzymuje zderzenie z praktyką. Murawy często są suche, np. porastają wydmy i przypominają ubogie miejskie siedliska, ale mogą być też podmokłe. Z reguły murawy mają mniej zwartą strukturę niż łąki, ale to z kolei jest sprzeczne z ich ludowym znaczeniem: murawa jest synonimem darni, a i piłkarska raczej powinna być zwarta.

Podyma nie zgadza się także z utożsamianiem łąk kwietnych z rabatkami, wskazując, że rośliny mają dokładnie ustalone przez ogrodnika miejsce, a w łące kwietnej nasiona padają prawie losowo. Przyznaje jednak, że nazywanie np. łanu słonecznika łąką kwietną (a są takie przypadki) jest przesadą. Takie coś nazywa łąkami cukierkowymi. Trzeba przyznać, że słowo „łąka” wykracza poza domenę łąkarstwa. Są choćby podwodne łąki wodorostów, których jako żywo nikt nie kosi. Na seminarium Halina Galera, specjalistka od botaniki kulturalnej, wskazała, że właśnie kwietnymi łąkami nazywano średniowieczne założenia ogrodowe, a współczesne łąki kwietne to w zasadzie restytucja tego pomysłu.

O prestiżowej roli trawników kiedyś pisał Marcin Nowak, ale na seminarium nie ujawnił się nikt, kto by sprzeciwiał się idei zastępowania miejskich trawników łąkami kwietnymi, w końcu to był krąg osób zainteresowanych przyrodą na poziomie wykraczającym poza rabatki i psy, koty czy papużki. Wiadomo, że łąki kwietne to nie tylko estetyka, ale też różne usługi systemowe, a ich utrzymanie to oszczędność nie tylko dla portfela, ale też środowiska.

Oczywiście podkreślano, że w warunkach miejskich, a nawet wielu wiejskich, zostawienie trawnika samemu sobie nie przyniesie spektakularnych efektów. I tu pojawiły się pytania i wątpliwości. Jedni wolą łąki kwietne nieco bardziej zaplanowane – z zestawem roślin, które będą kwitły po sobie przez większość roku. Inni godzą się na żywioł, nawet jeśli ma to oznaczać zarośnięcie kanadyjskimi gatunkami nawłoci i przymiotna, czyli jednymi z gatunków najbardziej w środkowej Europie inwazyjnych. Dla wielu całkiem satysfakcjonujący jest stan z dominacją traw, przeplatanych tylko dziką marchwią i podobnymi rodzimymi gatunkami kwitnącymi umiarkowanie olśniewająco i wcale nie cały czas.

Dyskusję bez jednoznacznych wniosków wywołał temat dosiewania gatunków rzadkich, nierzadko w Polsce chronionych. Bez trudu można w sklepach ogrodniczych dostać nasiona choćby dziewięćsiła bezłodygowego pochodzące np. z Czech. To, czy przetrwa na miejskiej łące, to inna sprawa, ale czy słuszne jest wysiewanie ekotypów odległych geograficznie? W końcu jedną z przyczyn tragedii lasów izerskich pod koniec lat 80. był fakt, że budujące je świerki pochodziły z Alp i nizinnych Niemiec, a nie Sudetów.

Osoby bardziej zaangażowane w dokumentowanie rozmieszczenia rzadkich gatunków sceptycznie patrzą na takie sztuczne zmiany zasięgu. Najwybitniejsza znawczyni polskiej (i nie tylko) flory, a już szczególnie specyficznej flory Warszawy, Barbara Sudnik-Wójcikowska, co prawda zarzekała się, że nie chce być radykalna, ale odniosłem wrażenie, że łatwiej przyjęłaby na warszawskiej łące roślinę znad Morza Śródziemnego czy Oceanu Spokojnego niż dotąd występującą w Polsce tylko na Suwalszczyźnie. Gatunek egzotyczny na pewno pochodzi z uprawy, a gatunek z sąsiedniego regionu wywołuje konfuzję. Dopóki jest dokumentacja zasiewu i ograniczone do łąki występowanie, to pół biedy, ale jeżeli potomstwo przeskoczy na prawdziwą łąkę, to czy stanie się to stanowisko gatunku chronionego?

Inni argumentują, że skoro to dokumentowanie dziś polega głównie na wykreślaniu dawnych stanowisk z aktualnych list, to taka uprawa jest niemal jak ochrona ex situ. Nie przywołano przykładów ze świata zwierząt, a przecież wiele dzisiejszych łosi zamieszkujących Polskę jest bliższa genetycznie populacji z północno-wschodniej Europy niż z Białorusi właśnie ze względu na to, że kiedyś nie zwracano uwagi na reintrodukcję osobnikami z rodzimej puli genowej.

Dziewięćsił bezłodygowy to przykład skrajny, ale są inne gatunki, które występują rzadko i tylko w niektórych miejscach Polski, a przeniesione w inne miejsce mogą się krzyżować, zmieniając drastycznie pulę genową. Tak jest np. z dziewannami, które są stosowane w mieszankach nasiennych. Niektórzy twierdzą, że problem jest niewielki, bo miejskie łąki kwietne to z reguły miejsca izolowane od roślinności naturalnej. Nawet jeżeli powstaną hybrydy albo ekstrazonalne stanowisko gatunku typowego dla innego ekoregionu, to i tak pozostaną na miejscu, jak w ogrodzie, gdzie przecież ludzie sieją i sadzą wszystko prawie bez kontroli.

W tym duchu niektórzy też bagatelizują ryzyko, że łąka kwietna stanie się początkiem ekspansji nowych gatunków inwazyjnych. O ile wszyscy się zgadzają, że wysiewanie gatunków zakazanych przez przepisy o zapobieganiu inwazjom (a których nasiona bez trudu można kupić) nie jest właściwym postępowaniem, o tyle nie ma konsensusu co do tego, jak traktować gatunki, które są według obecnej wiedzy tylko potencjalnie inwazyjne (np. jeżówka purpurowa, uprawiana też jako zioło lecznicze, czy sparceta siewna, jak sama nazwa wskazuje, też uprawiana).

Wracając do sprawy nasion gatunków chronionych, to niektórzy zauważyli, że zdobycie pozwolenia na ich zbiór od odpowiedniego organu ochrony przyrody nie jest wcale takie trudne. To były jednak głosy naukowców, którzy niekoniecznie znają realia startowania w przetargu ogłoszonym np. przez zarząd zieleni miejskiej z zabójczymi terminami realizacji (wynikającymi z biurokracji, jakiej podlegają takie instytucje przy planowaniu i rozliczaniu zadań finansowanych ze środków publicznych).

Wspomniano też o pozamiejskich łąkach kwietnych, które mogą zajmować pobocza autostrad. Autostrady są oczywiście zabójcze dla owadów (nie tylko rozbijających się o szyby, ale i wpadające w pułapkę rozgrzanego nad asfaltem powietrza), ale pozostawianie poboczy trawom jeszcze mniej sprzyja różnorodności entomofauny.

Tak więc wszyscy się zgadzają, że łąki kwietne to dobra alternatywa dla trawników, ale w szczegółach więcej jest pytań niż odpowiedzi.

Piotr Panek