Sporządzą serum z jadu każdej żmii, a z główki maku truciznę wycisną

Rycina przedstawiająca wędrownego sprzedawcę

Tytułowy dwuwiersz to fragment piosenki Jacka Kaczmarskiego „Pochwała człowieka”. Nie będę jej tu szczegółowo roztrząsał. Dość, że tekst w znacznej mierze zawiera paradoksy: człowiek potrafi ze złej rzeczy wyciągnąć dobro, a z dobrej zło. Podany przykład akurat odnosi się do medycyny (z farmacją).

Wśród fanów Kaczmarskiego krążą anegdoty o tym, że potrafił prawidłowo odpowiedzieć na wszystkie pytania z teleturnieju, ale jak już pisałem, za autorytet medyczny brać go nie warto. W dwuwierszu zawarł pewną wiedzę o farmacji, którą przyswoił z kultury powszechnej. To jego licencja poetycka, ale nie poetycka fantazja. O co więc chodzi?

Drugi wers jest dość jasny – mak to popularna roślina spożywcza. Dziś zakres jej wykorzystania praktycznie kończy się na cukiernictwie, kiedyś była też traktowana jako roślina oleista. Na tyle istotna, że wytłoki wszystkich roślin oleistych, np. rzepaku, lnu, nazywa się makuchami. Wiadomo jednak, że przez co najmniej 2 tys. lat mak był źródłem w zasadzie jedynego skutecznego znieczulacza – opium. Ma też drugie oblicze – może znieczulić za mocno. I obie te strony człowiek wykorzystuje.

Pierwszy może dziś być już mniej zrozumiały. Sam Kaczmarski najwyraźniej miesza różne sprawy. Serum to łacińska nazwa różnych płynów fizjologicznych mniej lub bardziej podobnych do limfy. Jak go próbowali umiejscawiać zwolennicy czterech płynów, o których kiedyś pisałem – nie mam pojęcia. Współcześnie jako serum najczęściej określa się surowicę krwi, czyli krew pozbawioną krwinek (z płytkami) i fibrynogenu. Krew bez krwinek, ale z fibrynogenem, to osocze (plasma).

Nazwa „osocze” ostatnio jest bardziej znana. Osocze ozdrowieńców zawiera przeciwciała i może być stosowane jako lek. Nie jest to odkrycie z czasów covid-19 (jak można by wywnioskować z co bardziej oderwanych od rzeczywistości mediów), a z przełomu lat 80. i 90. XIX w. Idąc za ciosem po opracowaniu szczepionek Kocha i Pasteura, inni badacze wzięli pod mikroskop kolejne czynniki chorobotwórcze – zarazki, ale i toksyny. Czasem się okazywało, że to zarazki tworzą toksyny. W niektórych przypadkach krew osobników potraktowanych toksynami lub zarazkami okazywała się lekarstwem dla innych tak samo doświadczonych osobników. Okazało się też, że takie działanie ma nie tylko krew, ale i samo osocze czy wręcz surowica.

Piszę „osobniki”, bo badania prowadzono na zwierzętach. Stało się jasne, że surowicy jednych gatunków ssaków można użyć do leczenia innych, w tym człowieka. Paul Erlich zaczął od toksyn takich jak rycyna i abryna. Emil Adolf von Behring podjął próby z toksyną błoniczą. Ostatecznie wypracowano metodę, w której toksynę podaje się koniom, a gdy w ich krwi pojawiło się wystarczająco dużo przeciwciał, pobierano surowicę, wstrzykiwaną potem chorym lub zatrutym ludziom.

Działa to też w przypadku jadu żmii. Żeby wytworzyć antytoksynę, najpierw trzeba wstrzyknąć jad koniom. Sam jad nie jest substratem, środkiem aktywnym są przeciwciała (dziś konserwowane fenolem), więc trudno powiedzieć, że odtrutkę wytwarza się z niego. Ale oczywiście trzeba taki jad pozyskać. W krajach, gdzie ukąszenia są częste (czyli nie w Europie), żmije się po prostu hoduje. W Polsce jad można pozyskać przy okazji interwencyjnego usuwania żmij tam, gdzie mogłyby zagrozić ludziom, a raczej tam, gdzie ludzie mogliby zaszkodzić im. Dla porządku przypomnę, że żmija zygzakowata jest pod ochroną, inne rodzime gady też – i w ogóle nie są jadowite.

Jad żmii należy do toksyn, na które ssaki, w tym ludzie, tworzą przeciwciała. Działa więc mechanizm podobny do szczepienia. To z kolei oznacza, że mała dawka toksyny może wywołać pewną reakcję odpornościową, a kolejna, większa, może zostać od razu zneutralizowana. Erlich zaobserwował to u toksyn roślinnych – dla medycyny akademickiej to było odkrycie niespodziewane, choć potwierdzające domysły medycyny tradycyjnej.

Ćwierć wieku wcześniej opisano praktykę styryjskich toksyfagów. Oto pewna grupa górali zasłynęła z jedzenia arszeniku. Zaczęła od małych dawek, a z czasem je dla wzmocnienia zwiększała (jakieś skojarzenia z andyjskimi góralami wzmacniającymi się koką?). Nie zawsze kończyło się po ich myśli, za to zgodnie z oczekiwaniami akademików – śmiertelnym zatruciem.

Pomysł styryjskich wieśniaków nie był wtedy wcale taki egzotyczny. Alexander Dumas taki sposób uodparniania się na trucizny opisał w „Hrabim Monte Christo”. Nie był jednak jej autorem. Tytułowy bohater opisuje metodę Mitrydatesa, pontyjskiego króla z przełomu II i I w. p.n.e., znaną skądinąd jako mitrydatyzm.

Według legend Mitrydates VI Eupator faszerował się przeróżnymi truciznami w coraz większej dawce. (Gdyby ktoś chciał dopatrywać się homeopatii, należy pamiętać, że w ortodoksyjnej wersji tej szkoły jest odwrotnie – dawka powinna być jak najmniejsza). Po klęsce w wojnie z Rzymem został zdradzony przez syna Farnakesa i zgodnie z ówczesną praktyką chciał popełnić samobójstwo przez otrucie się. Ale ze względu na wcześniejsze działania trzeba było użyć miecza. Nie ograniczał się jednak do budowania odporności, ale zlecił lekarzom opracowanie odtrutek.

A właściwie odtrutki. Uniwersalnej. Na każdą truciznę. Obecna wiedza fizjologiczna, a wręcz biochemiczna, rozwiewa takie marzenia. Toksyny działają różnie i mają różną naturę biochemiczną, nie istnieje mechanizm zdolny neutralizować je wszystkie. Dość przypomnieć, że na jad żmii najlepsze są przeciwciała swoiste właśnie dla niego, trudno znaleźć coś o zakresie działania na przeciwnym biegunie uniwersalizmu. Sprzedawcy produktów i terapii usuwających „wszystkie toksyny” nienawidzą tego akapitu.

Starożytni lekarze o tym nie wiedzieli. Byli przekonani, że specyfik ten, nazwany od imienia fundatora mitrydatem, rzeczywiście działa. Receptura nie była powszechnie znana, ale zawierała 40-50 składników. Dość istotnym było zaś ziele ruty. Dziś nie można być pewnym, co pod nazwą ze starożytnej czy średniowiecznej księgi odpowiada wyróżnianym gatunkom, ale pewnie chodzi o występującą w całej Europie i w Śródziemnomorzu rutę zwyczajną (Ruta graveolens; Ruta chalepensis). Obie były długo potem (i pewnie przedtem) wykorzystywane w zielarstwie, m.in. jako środek poronny, no i odtrutka.

Za bardzo ważną uchodziła też krew kaczek. Nic nie wiadomo o tym, żeby kaczki podtruwano wcześniej tak jak dziś konie przeznaczone do wytwarzania surowicy z przeciwciałami. Za to niektórzy podkreślali, że mają to być kaczki pontyjskie.

Wizja otrucia była dla kolejnych władców dość realna, więc nie ma się co dziwić, że mitrydat stał się obiektem zainteresowania Nerona. Andromach z Krety, jego lekarz, chciał udoskonalić tę metodę. Na przychylność bóstw pracowano, przysposabiając kolejnych do panteonu – sposobem na udoskonalenie medykamentu było zaś dodawanie składników.

Trudno jednoznacznie ustalić, co się znalazło w oryginalnym (o ile można użyć tego słowa) mitrydacie, a co dodał Andromach, ale wydaje się, że wśród innowacji były opium i sproszkowane mięso żmij. Przez ten dodatek bestii, z greckiego θήρ, nowy specyfik nazwano theriac lub theriaca. Zdaniem niektórych nazwa wzięła się od działania przeciwżmijowego. W sumie obie wersje się nie wykluczają.

Teriak przybierał różne nazwy. W języku polskim był znany na ogół jako driakiew, w angielskim treacle. Słowa istnieją do dziś – driakiew to roślina o naukowej nazwie Scabiosa, a treacle to nazwa syropu cukrowego i słodzonej nim tarty. To przykłady przesunięcia semantycznego – z nazwy całej mieszanki wydzielono nazwę jednego ze składników. Swoją drogą, nawiązując do uwagi o ostrożności przy identyfikacji starych receptur, driakwią dawniej nazywano co najmniej kilka innych gatunków lub rodzajów roślin (m.in. świerzbownicę o nazwie wprost wskazującej na kolejne jej zastosowanie w dawnej medycynie).

Driakiew dość szybko zaczęło się uważać za odtrutkę uniwersalną, praktycznie panaceum. W dawnym języku polskim nazywano tak każde lekarstwo. Oryginalna driakiew powinna jednak zawierać komponent żmijowy. Pewną konfuzję może budzić fakt, że theriac w farmakopeach mógł oznaczać też po prostu jad żmii stosowany jako część receptury innych leków. A w farmakopeach pojawiał się jeszcze w drugiej połowie XIX w.

Dziś wydaje się, że jeśli driakiew jakkolwiek działała, to dlatego, że działało opium. A składników było o wiele więcej. Czego tam nie było?! Oprócz ziół uważanych w Europie i Lewancie za lecznicze (jak różne wspomniane driakwie, chaber driakiewnik, goryczka, waleriana, aloes itd.) było w niej dużo przypraw lokalnych (anyż, lukrecja), korzennych, często sprowadzanych z dalszej Azji, jak cynamon, kardamon, goździki. Nie zabrakło stroju bobrowego. Wszystko to zaś mieszano z różnymi glinkami, naturalnym asfaltem z Palestyny i rozmaitymi żywicami (mirra, guma arabska i wiele innych). Spoiwem były wino i miód (później zastąpione syropem cukrowym, co zresztą wcale nie wychodziło taniej).

Musiało to kosztować fortunę. Od przełomu średniowiecza i renesansu driakiew przygotowywali aptekarze licencjonowani przez uniwersytety. Za najlepszą uchodziła wenecka, ale miasto nie miało monopolu. Licencji wymagało przyrządzanie mikstury, a nawet wytwarzanie półproduktów, jak pastylki żmijowe. Węże z laski Asklepiosa już dawniej były symbolem aptekarzy, ale ci, którzy mieli odpowiednie dyplomy, wystawiali gabloty z żywymi wężami – dzięki temu symbol jeszcze się utrwalił.

Kiedy Kaczmarski pisał swój tekst, driakwi już w żadnej aptece nie dało się kupić od ponad stu lat. To tym bardziej usprawiedliwia pomyłkę w przypisaniu roli jadu żmii w farmacji. Natomiast jej składniki nadal są stosowane w różnych medykamentach o różnym statusie.

Mieszanka korzenna z alkoholem, spożywana z cukrem, to jeden z popularnych specyfików na niemal wszelkie codzienne niedogodności zdrowotne. Na tyle popularny, że nie muszę używać jej nazwy, wystarczy, że przywołam skecz z grą słów, w którym miesza się terminy muzyczne i medyczne – dur i moll. Sam używam go do nacierania skóry bolącej głowy, kiedy czekam, aż zacznie działać NLPZ. Asfalt w pewnej postaci jest stosowany w niejakiej maści ichtiolowej, zalecanej przez niektórych nie tylko do wyropienia się ran, ale i „wyciągania” z obrzęku jadu pszczół. Można też wciąż dostać maść żmijową. Nie wiem, na co zalecają ją znachorzy, w zaleceniach oficjalnych aptek jad przez zdolność do trawienia białek ma działać rozluźniająco. Kusi, żeby pociągnąć ikoniczny w anglosaskiej kulturze pseudomedycznej i kontrkulturze pogromców mitów snake oil, ale przyznam, że nigdy nie chciało mi się zgłębiać akurat tego tematu.

Zatem Kaczmarski jako polonista o dość rozległej wiedzy kulturowej (pewnie słyszał o mitycznym serum prawdy – ale czy znał serum kosmetyczne?) w dwuwierszu nie dokonał zbyt dokładnego streszczenia historii medycyny, ale pójście jego tropem odsłania całkiem ciekawe obszary.

Piotr Panek

Ilustracja: Jan Piotr Norblin, „Wędrowny przekupień driakwi”. Domena publiczna, za pośrednictwem repozytorium Polona.