O zmianie poglądu (także na aborcję, ale znowu nie o samej aborcji)

Do napisania tego tekstu – zresztą ponownie – natchnął mnie swym felietonem prof. Jan Hartman, piszący, jak to poglądy nabywa się w młodym wieku, słuchając innych, a potem się je powtarza. Z profesorem nie będę polemizował, bo przy głośnej i obszernej grupie odsądzających go od czci i wiary, a nawet wygrażających z powodu poglądów, szczerości, a może i pochodzenia, jakakolwiek rzeczowa krytyka i tak nie zostanie usłyszana. Ale przy lekturze przypomniało mi się, jak to mi się kiedyś zdarzyło zmienić pogląd. Pogląd dotyczący… aborcji.

Ten tekst nie będzie o aborcji. Jak już kiedyś wspominałem, lepiej nie pisać o aborcji, bo łatwo można dostać w głowę. Jak się napisze zbyt liberalnie, to potem jest się wyzywanym przez konserwatystów od morderców; jak się napisze zbyt konserwatywnie, to jest się wyzywanym przez liberałów od dręczycieli kobiet i katotalibów, a jak się spróbuje napisać bezstronnie – to się dostaje od jednych i drugich (był taki tekst: Wojna u lemurów).

O czym więc mogę bezpiecznie napisać? O sobie. Już Augustyn z Hippony mówił, że wiedza o sobie, o swoim świecie wewnętrznym to najpewniejsza (a może i jedyna pewna) wiedza. Co prawda półtora tysiąclecia później zaczęto rozprawiać o wyparciu i innych mechanizmach psychologicznych podważających adekwatność tej wiedzy w pewnym zakresie, ale zdania takie jak „widzę kolor czerwony”, „lubię lody” czy „sprzeciwiam się karze śmierci” trudno podważyć. A więc do rzeczy.

Oto swego czasu, w początkowym okresie studiów, wyznawałem bardzo popularny w Polsce pogląd – jeszcze wtedy tej terminologii nie znałem – wartościującej definicji człowieka. Generalnie chodzi o to, kiedy człowiek w sensie biologicznym, opisowym, czyli osobnik gatunku Homo sapiens, staje się człowiekiem w sensie moralnym, osobą. Wtedy nie wiedziałem, że jest jakaś różnica.

Najbardziej zdroworozsądkowe – wydawałoby się – podejście przypisuje początek człowieczeństwa okresowi zapłodnienia. „Od momentu poczęcia” – powtarzają do znudzenia rozmaici politycy, publicyści i inne persony nieposiadające wykształcenia w naukach biologicznych (co właściwie mają na myśli, nie tłumaczą). Pogląd taki wydaje się racjonalny.

Przyjęło się w naszej kulturze, że człowiek składa się z dwóch różnych substancji. Jest to tzw. dualizm psychofizyczny, oparty na dualizmie substancjalnym, pochodzący z pism Kartezjusza. (Nie mylić z dualizmem korpuskularno-falowym, który jest pojęciem z fizyki i wedle którego każda cząstka, której tradycyjnie przypisuje się miejsce w przestrzeni, jest jednocześnie falą rozciągłą na całą przestrzeń). A więc mamy substancję cielesną, fizyczną, rozciągłą, której możemy przypisać konkretne miejsce w przestrzeni. Mamy też substancję duchową, psychiczną, której żadnego miejsca przypisać nie można – ma budować duszę (najwyraźniej nie czytała tego pani Rowling, autorka serii o Harrym Potterze. Inaczej nie wypisywałaby o duszy podzielonej na siedem części i jeszcze pozamykanej w jakichś rupieciach).

Ciało jest natomiast podzielne (każdy chirurg to potwierdzi), istnieje tu i teraz. Dusza jest niepodzielna i wpływa na ciało (wedle Kartezjusza – przez szyszynkę), ale jest od niego odrębna i nie zajmuje żadnego miejsca. Nie wierzycie Państwo w duszę? Dobrze. Ale macie świadomość własnego istnienia? Wiecie, że jesteście, że istniejecie. Wiedzielibyście, nawet nie mając żadnych wspomnień i nawet nie czerpiąc wiedzy z żadnych zmysłów. Kartezjuszowskie cogito, ergo sum. Dzisiaj mówimy „samoświadomość”.

Kiedy jednak dochodzi do powstania duszy lub do połączenia istniejącej wcześniej duszy i ciała? Kto to pisał o preegzystencji duszy, czyli istnieniu jej jeszcze przed stworzeniem ciała? Chyba Orygenes, nie chce mi się sprawdzać w Tatarkiewiczu. To podręcznik na trzy tomy, a każdy ciężki… Coś jak podręcznik anatomii Bochenka w pięciu tomach albo „Zoologia” Błaszaka – tomów nie zliczę, bo są wydawane w odrębnych częściach. Tak czy inaczej – mamy duszę i mamy ciało, jakoś muszą zacząć na siebie oddziaływać. Kiedy?

Najbardziej naturalne wydaje się, że od samego początku. Od kiedy powstaje nowy organizm. Nowy byt. Zapłodnienie. Mamy zapłodnienie, dwie komórki łączą się w jedną, a potem mamy ciągłość rozwoju. Aż do – dzisiaj zwykle bardzo nienaturalnej – śmierci. Skoro osoba zaczyna się, jak to mówią, od poczęcia, to i prawa człowieka przynależą od początku. Przekłada się to – jeśli jesteśmy konsekwentni – m.in. na niedopuszczalność aborcji we wszelkich sytuacjach prócz matki umierającej na naszych oczach (będziemy wartościować życie dwóch osób? No nie będziemy).

Mieliśmy jednak na studiach zajęcia z filozofii (złośliwi studenci nazywali je „zapychaczem” i twierdzili, że są po to, aby uczelnia mogła zwać się uniwersytetem) i z etyki (również przez część kolegów traktowana jako zło konieczne. Kolegę, który na ostatnich ćwiczeniach – zapytany przez prowadzącą, czy w swojej ocenie udzielał się na zajęciach – odparł: „Oczywiście, że nie”, pozdrowiłbym, ale i tak tego nie przeczyta). Czytałem wtedy świetny – w mojej prywatnej opinii (opinii kolegi nie przytaczam, tego to już na pewno nie czytał) – podręcznik prof. Szewczyka (który nie raz wykorzystywałem, przygotowując teksty zamieszczane na tym blogu). Poruszał on wyżej opisaną kwestię wartościującej definicji człowieka i w ogóle tematykę okołoaborcyjną i regulacji urodzeń dość obszernie, ale tutaj zwrócę uwagę tylko na drobną kwestię, która skłoniła mnie do przemyśleń i – w końcu – zmiany poglądów. Cóż więc mi się przed laty umyśliło, postaram się teraz podać.

Załóżmy więc, że zygota ludzka otrzymuje podczas zapłodnienia duszę. Pomińmy pytanie, w którym momencie długiego i skomplikowanego procesu zapłodnienia się to dzieje, zwolennicy rozpatrywanego wyżej poglądu najczęściej w życiu o reakcji akrosomalnej czy kopulacji przedjądrzy nie słyszeli. A więc zygota obdarzona duszą (niepodzielną, niematerialną, niezajmującą żadnego miejsca) dzieli się. Niekiedy dzieli się tak, że powstające komórki z jakiegoś powodu (nieznanego nauce, prawdopodobnie losowo) nie trzymają się w jednej kupie, a dzielą się na dwie grupki. Powstaną z nich bliźnięta jednojajowe.

Ale co z duszą? Zygota miała jedną duszę. Bliźnięta muszą mieć dwie. Mają odrębną świadomość, odrębne cechy charakteru, preferencje, widać to niekiedy dobrze po odmienności życia rodzinnego. Jakże mogą mieć odrębne dusze, skoro na początku była jedna – przypominam – niepodzielna? Może od początku były dwie? Tylko że nie ma w zygocie nic takiego, co by świadczyło, że akurat ta się podzieli (ludzkiej, u niektórych szczerbaków zazwyczaj dzieli na cztery zarodki).

Weźmy dwie nieodróżnialne zygoty i co – jedna ma pojedynczą duszę, a druga dwie? A gdyby założyć, że Bóg to przewiduje, i zawczasu zaopatruje zygotę w tyle dusz, ile będzie potrzebnych? No dobrze, ale co z bardzo częstą sytuacją, gdy jeden z bliźniaków ginie na bardzo wczesnym etapie? Dostaje duszę, z której nigdy nie skorzysta, czy nie? A może jeśli Bóg potrafi przewidzieć, że nie przeżyje, to może przewidzieć, kiedy nie przeżyje również pojedynczy zarodek? W razie zdecydowanej matki nie trzeba być Bogiem, żeby to przewidzieć. Tak czy inaczej zależność zygota-dusza przestaje być bijekcją (jedna zygota-jedna dusza).

Rozważamy kwestię zygoty z dwiema oczekującymi duszami (a co jeśli podział się nie uda?), więc czemu nie rozważyć zygoty bez żadnej duszy? Ponieważ nie jesteśmy zombie (każdy z nas przynajmniej o sobie samym może to powiedzieć, a następnie rozumując przez analogię, przenosi się ten wniosek na innych), kiedyś się to, co czyni nas osobami, musi zacząć. Ale czy musi się zacząć nagle, w jakimś Bożym czary-mary?

Tomasz z Akwinu pisał o momencie animacji 40 dni po zapłodnieniu u płodów męskich oraz 80 u płodów żeńskich. Duch Święty nadawał duszę i ożywiał (animował) płód, którego należało (dopiero) od tej pory traktować jak człowieka. Świat poszedł do przodu, nie stwierdzono, by płody żeńskie rozwijały się dwa razy wolniej od męskich, nie stwierdzono też niczego szczególnego w 40. i 80. dniu rozwoju. By nie odejść zbyt daleko od ugruntowanego wielowiekową tradycją poglądu, trzeba było wybrać jakiś inny bezpieczny termin, z braku lepszych pomysłów padło na zapłodnienie.

Dzisiaj dualizm spotyka się w zasadzie głównie u teologów, w pracach naukowych z filozofii umysłu, psychologii czy psychiatrii nikt już w zasadzie nie rozpatruje odrębnej substancji duchowej. Mamy ciało, które zapewnia pewne funkcje psychiczne czy duchowe, rozwijające się nie dzięki pojedynczym aktom boskiej interwencji, ale ciągłemu, przebiegającemu zgodnie z prawami natury rozwojowi.

Samoświadomość jest jedną z nich. Do jej rozwoju nie jest potrzebny żaden moment animacji. Jeśli jednak występuje, raczej nie można – unikając sprzeczności – przypisać go okresowi zapłodnienia. Trudno w takim wypadku używać powyższego poglądu do kształtowania prawa. Czy to w zakresie dopuszczalności aborcji, czy zapłodnienia pozaustrojowego.

Bibliografia:

  • Szewczyk K: Bioetyka. T. 1: Medycyna na granicach życia. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2009. ISBN 978-83-01-15797-5

Ilustracja: Plemnik zapładniający komórkę jajową, w domenie publicznej z Wikimedia Commons