Kotlet z Frankensteina

franken_450.jpg

Panika z powodu dopuszczenia na rynek mięsa z klonowanych zwierząt mnie po prostu śmieszy i złości. Ale rozumiem, że dla niewtajemniczonych to szok.

Oczywiście w szpicy znów USA. Pod koniec ubiegłego roku Food and Drug Administration (FDA) w specjalnym raporcie uznała, że mięso i mleko pochodzące od klonowanych zwierząt nie różni się niczym od produktów otrzymywanych ze zwierząt wyhodowanych w sposób klasyczny. Wejdą one na rynek amerykański 2 kwietnia b.r. (pewnie nie 1 kwietnia, by Amerykanie nie wzięli decyzji FDA za dowcip prima-aprilisowy).

Przed kilkoma dniami również Europejska Agencja Bezpieczeństwa Żywności (FSA) uznała, że produkty takie są w pełni bezpieczne. To oznacza, że i na nasze stoły trafią niedługo kotlety Frankensteina, jak nazywają wszystko co nowe i obce, a co trafia na nasze talerze, aktywiści politycznej ekologii.

Zatrzymajmy się przez chwilkę na owym Frankensteinie. W określeniu „żywność Frankensteina” ów Frankenstein oznacza ni mniej ni więcej tylko naukę, a dokładniej chyba biotechnologię, genetykę, albo w ogóle biologię. Jednym słowem żywność zawierająca produkty pochodzące od organizmów zmodyfikowanych genetycznie, czy ze sklonowanych zwierząt (a co z roślinami? – o tym za chwilę) ma być produktem nowoczesnego Frankensteina, a określenie to ma ją nam po prostu obrzydzić.

W powieści Mary Shelley, doktor Wiktor Frankenstein tworzy człowieka-hybrydę (syna Frankensteina), który wymyka się spod jego kontroli i sieje grozę swoim wyglądem i zachowaniem. Tyle, że powieściowy syn Frankensteina jest do złych czynów prowokowany przez nieufnych i nienawistnych ludzi. Tak też jest z żywnością Frankensteina. Jest ona zapewne zupełnie nieszkodliwa, ale wrogi stosunek do niej ze strony „ekologów” (piszę w cudzysłowie, gdyż dla mnie ekolog bez cudzysłowu to biolog zajmujący się ekologią, a nie wykrzykujący najczęściej głupoty aktywista) powoduje, że wszyscy się jej boją. Może więc trafniej byłoby taką żywność nazwać „żywnością z Frankensteina”, a dokładniej „z syna Frankensteina”, bo to on przecież był hybrydą skleconą z części ciała wielu osobników, podobnie jak nowatorskie produkty żywnościowe.

Żaden biolog nie ma chyba wątpliwości, że mięso ze sklonowanych krów czy świń nie może być szkodliwe – chyba, że owe krowy najedzą się ołowiu, a świnie pestycydów, co może zdarzyć się również krowom i świniom klasycznym. Dlaczego? Otóż dlatego, że zwierzęta takie mają dokładnie takie same i te same geny, a więc i białka, co ich zwykli rodzice. Skąd miałaby brać się szkodliwość takiego mięsa, czy mleka zupełnie nie wiadomo i konia z rzędem temu, kto źródło takiej szkodliwości potrafi wskazać.

Puszczając wodze fantazji można spekulować, że niepełna reorganizacja genów klonowanych zwierząt mogłaby powodować, że ich geny aktywowałyby się nieco inaczej niż u zwierząt klasycznych i mogłyby w ich mięsie czy mleku pojawiać się białka, których nie ma w zwykłych produktach. Tyle tylko, że ciągle byłyby to białka tych właśnie zwierząt, ponieważ w procesie klonowania nie wprowadza się do organizmów żadnego obcego DNA. Dodajmy, że nasz przewód pokarmowy trawi białka na aminokwasy, a kwasy nukleinowe na nukleotydy, więc i tak hipotetyczne białka, które byłyby nie na swoim miejscu niczym nam nie mogą zagrozić.

Badania naukowe potwierdziły w dodatku, że białek takich się nie wykrywa ani w mięsie, ani w mleku. Czy ktoś mógłby bać się zjedzenia szynki lub wypicia szklanki mleka, gdyby dowiedział się, że produkty te pochodzą od świni czy krowy, która jest bliźniakiem, czyli de facto klonem, choć uzyskanym w sposób naturalny? W dodatku od niepamiętnych czasów zjadamy produkty roślinne pochodzące ze sklonowanych (choć inaczej niż zwierzęta) roślin – przykładowo z pociętych na kawałki bulw ziemniaka. Jakoś nikt od tego nie zapada na tajemnicze choroby. To oczywiście konkluzja zupełnie zrozumiała dla biologa, ale niekoniecznie dla przeciętnego konsumenta niezwiązanego z nauką. I tu właśnie jest pies pogrzebany.

Aktywiści ekologiczni muszą zdawać sobie z tego sprawę, gdyż nie są zwykłymi konsumentami, a profesjonalistami. Jednak udają, że nie wiedzą, gdyż w ten sposób mogą nas nadal trzymać w szachu. Wrzask wokół mięsa i mleka ze sklonowanych zwierząt jest po prostu wielkim oszustwem i hucpą.

Nieco inaczej wygląda sprawa żywności zmodyfikowanej genetycznie, gdyż zawiera ona obce DNA (geny bakteryjne i wektory za pomocą, których wprowadzono owe geny do DNA biorcy, czyli transgenicznego organizmu), a więc i białka bakteryjne. Ale, po pierwsze, żywność taka przechodzi drastyczne wręcz testy. Po drugie, co już wspomniałem powyżej, trawimy w naszym przewodzie pokarmowym i białka i DNA bakterii. Co więcej, cały czas zjadamy wielki ilości bakterii, które żyją w naszym układzie pokarmowym i nie jesteśmy zwykle od tego chorzy – chyba, że trafimy na jakiś patogen.

Jednym słowem najważniejsze, aby żywność otrzymywaną w sposób sztuczny badać pod kątem zasad higieny jej przygotowania tak samo, jak żywność otrzymywaną w sposób naturalny. Salmonellą i gronkowcem można bowiem zarazić się tak samo jedząc zwykłe jak i transgeniczne jajka lub lody zawierające zwykłe lub „sklonowane” mleko w proszku.

Jacek Kubiak

Fot. Pbeens, Flickr (CC SA)