Kwiatek do kożucha

logo_telethon.gifNauka jest dobrem wspólnym. Dlatego państwo ma obowiązek łożenia na nią z budżetu. Oczywiście każde państwo robi to w takim stopniu, w jakim jego przywódcy dostrzegają korzyści z nauki. A że polskie władze nigdy nie przywiązywały do jej rozwoju większej wagi (zawsze było coś ważniejszego do sfinansowania), to i budżet na nią przeznaczony ciągle jest nieznaczny.

Na naukę jednak każdy szanujący się polityk lubi się powołać. Bo choć to kwiatek do kożucha dla (każdej) bieżącej polityki, to powoływanie się na dobro nauki pozwala przypisać sobie dalekowzroczne cele. Wiadomo bowiem, że pieniądze włożone w naukę nie dadzą od razu wymiernych korzyści. A dopiero po upływie lat lub nawet pokoleń.

Ponieważ taki sposób myślenia dominuje właściwie wszędzie (może poza Szwajcarią, Wielką Brytanią, Finlandią), to naukowcy nie mają innego wyjścia, jak samodzielnie zatroszczyć się o dotacje z prywatnych źródeł.

W USA, prywatne granty i stypendia są powszechne. Ale na nie też trzeba sobie zapracować w pocie czoła. Będąc jeszcze przed doktoratem w Marine Biological Laboratory (MBL) w Woods Hole w stanie Massachusetts w USA dostałem propozycję przedłużenia mojego tam pobytu. Ale w kieszeni miałem chyba ze 30 dolarów. Mój ówczesny mentor, Jerry Schatten (ostatnio wplątany w aferę koreańskiego oszusta naukowego Woo-Suk Hwanga) stwierdził, że muszę napisać grant proposal.

Usiadłem więc nad kartką papieru (komputery nie były wówczas rozpowszechnione) i napisałem, czym chcę się zajmować – chodziło o zbadanie, skąd pochodzą centrosomy w zarodkach jeżowca. Już po tygodniu (MBL ma niesłychanie sprawną administrację) dostałem pozytywną odpowiedź i mogłem swoje młodzieńcze badania doprowadzić do końca.

Tak to w wieku 26 lat po raz pierwszy zdobyłem stypendium. I to amerykańskie. Od tej pory przez całe życie piszę jakieś propozycje grantów. Czasem je dostaję, czasem nie. Zauważyłem, że wraz z wiekiem częstotliwość uzyskiwanych przeze mnie subwencji spada, wzrasta zaś liczba zer w otrzymywanych sumach (licząc oczywiście w jednej i tej samej umownej walucie).

W rytmie starań o granty upływa życie większości moich kolegów we Francji, USA, Wielkiej Brytanii, Izraelu… Od kiedy KBN wprowadziło system grantów w Polsce, chyba również i większość polskich naukowców nauczyła się szukać pieniędzy poza własną uczelnią i żyć w tym rytmie.

Na wielkie przedsięwzięcia jednak potrzeba wielkich pieniędzy. Wówczas indywidualny wysiłek nie wystarcza. Francuskie stowarzyszenie do walki z miopatią (Association française contre les myopathies – AMF), już po raz 20. organizowało w ten weekend narodową, rzecz jasna francuską, zbiórkę pieniędzy na badania nad rzadkimi chorobami genetycznymi (w tym tytułowymi miopatiami, których jest ich około 20). Impreza nosi nazwę Téléthon. Przez cały weekend akcję AMF oglądają Francuzi (w państwowej telewizji). Biorą w niej udział oczywiście naukowcy, ale, co ważniejsze dla zwykłych obywateli, również aktorzy, piosenkarze, dziennikarze, gwiazdy TV i estrady.

W tym roku zebrano rekordową liczbę obietnic donacji – ponad 101 tysięcy euro. Odbywa się to tak, że ludzie dzwonią do studia, albo łączą się przez Internet i mówią, jaką sumę wpłacą na konto AMF, podając nazwisko i adres, po czym dostają pocztą przekaz do wypełnienia i wysłania. O dziwo, ostateczna suma wpłat zawsze przewyższa deklarowaną.

Tegoroczny Téléthon przerodził się w swego rodzaju narodowe referendum za lub przeciw badaniom genetycznym. Na kilka tygodni wcześniej hierarchowie francuskiego Kościoła katolickiego, m.in. arcybiskup Paryża André Vingt-Trois, oznajmili bowiem, że potępiają akcję AMF, gdyż część datków idzie na badania ludzkich zarodków i zarodkowych komórek macierzystych.

Rzeczywiście, AMF wspiera taki projekt badawczy. Pochłania on jednak małą część jej budżetu (prawo francuskie jest ciągle bardzo rygorystyczne w kwestiach badań biomedycznych). Interweniował nawet sam prezydent Jacques Chirac oświadczając, że akcja AFM jest jak najbardziej godna (w tym godna podziwu i wsparcia), gdyż dzięki niej możliwy będzie postęp w dziedzinie badań nad wieloma śmiertelnymi ciągle chorobami.

Wyniki Téléthonu pokazały, co na ten temat sądzą Francuzi. Bez wchodzenia w polemiki z argumentami Kościoła, które są zapewne dla wielu zrozumiałe, nasuwa się wniosek, że przynajmniej społeczeństwo francuskie wybrało to, co mu się aktualnie wydaje dobre. Podobnie zresztą jak politycy, którzy nie widzą korzyści w finansowaniu bieżących potrzeb nauki. Dlatego sądzę, że może to i dobrze, że prywatna inicjatywa może decydować o tym, kto powinien dostawać pieniądze na postęp nauki. Pytanie tylko, czy w ten sposób daleko dojedziemy?

Jacek Kubiak