Bałamucenie Bogiem

dawkins.jpgTytuł nowej książki Richarda Dawkinsa „The God Delusion” na własny użytek tłumaczę jako „Bałamucenie Bogiem”. To oczywiście bardzo subiektywne tłumaczenie, które pewnie będzie krytykowane od strony językowej. Moim zdaniem oddaje ono jednak najlepiej rzeczywistą zawartość dzieła. Dawkins napisał tym razem pean na cześć ateizmu skrzyżowany z instrukcją jak ateistą zostać albo przynajmniej – jak i dlaczego warto zrobić ateistyczny coming out. Powyższe zdanie jest chyba najbardziej zwięzłą recenzją książki, jaką udało mi się napisać. Nie ukrywam, że bardzo z niego jestem dumny (dlatego wytłuszczam).

Na dobrą sprawę, w tej chwili warto byłoby tę recenzję zakończyć. Albowiem moje „magiczne zdanie” albo zachęciło czytelników do sięgnięcia po książkę Dawkinsa, albo całkowicie ich do tego zniechęciło. Cóż jednak, realia życia są takie, że tak krótkie formy nie znajdują uznania i trzeba brnąć z wyjaśnieniami dalej, choć to może jedynie pogorszyć sytuację recenzenta.

Dlatego nie będę opisywał, jak i dlaczego Dawkins namawia do nawrócenia na ateizm, a poszukam raczej argumentów nakłaniających do przeczytania „The God Delusion” tu i teraz, czyli w katolickiej Polsce początku XXI wieku pod rządami konserwatywnej koalicji PiS/SO/LPR.

Do takiego potraktowania tematu nakłoniła mnie lektura „Tygodnika Powszechnego”, a szczególnie artykuł ks. Adama Bonieckiego pt. „Święto nie dla wszystkich” z numeru 53/2006. Chodzi o rozpętaną przed świętami przez polską prasę dyskusję na temat jakoby watykański „L’Osservatore Romano” wzywał do wykreślenia Świąt Bożego Narodzenia z cywilnego kalendarza (z powodu postępującej laicyzacji obchodów tego właśnie święta religijnego). Dyskusja wynikła po prostu z niezrozumienia intencji autora artykułu z „OR”, którego ironiczne słowa wzięto poważnie. Pomysł zlikwidowania Świąt Bożego Narodzenia, choć absurdalny, podjęły chyba wszystkie polskie media (to też znak czasów, bo dziś każdą medialną głupotę można podnieść do rangi wydarzenia).

Jaki jednak związek z Dawkinsem? Otóż taki, że przekręcanie znaczenia słów bardzo łatwo prowadzi na manowce. Tak jest u nas właśnie z ateizmem. Ateizm bowiem w powszechnej opinii jest kojarzony z „wojującym ateizmem”, z komunizmem, fizycznym niszczeniem nie tylko obiektów kultu, ale i wyznawców poszczególnych religii, brakiem zasad moralnych, wyuzdaniem… A przecież chodzi jedynie o nieuznawanie istnienia Boga. Od samego zaprzeczenia istnienia Boga daleko jeszcze do zbrodni popełnianych pod hasłami ateizmu. Jednak nawet to moje sformułowanie jest dla ateizmu krzywdzące. Na Boga! – przecież ani Stalin, ani Hitler nie działali w celu zaprowadzenia państwowego ateizmu. Użyli go jako narzędzia sprawowania bezwzględnej władzy. W ich rękach ateizm stał się takim samym orężem, jak poprzednio wolność, równość i braterstwo w rękach Jakobinów. Do zbrodni nie prowadzi więc sam ateizm, ale jego wypaczanie. Czym różni się bowiem zabijanie w imieniu Boga od zabijania w imieniu braku Boga?

Dawkins tłumaczy z dokładnością aptekarza właśnie to, czym jest ateizm i jakie są jego zalety i dlatego warto tę książkę przeczytać. Pisze też, że bez religii nie byłoby 9/11, 7/7, krucjat, polowań na czarownice, konfliktu palestyńsko-izraelskiego, masakr serbsko / chorwacko / muzułmańskich, prześladowania Żydów za bogobójstwo, honorowych zabójstw – by przytoczyć tylko kilka z wybranych przez autora przykładów. Trudno się z tym nie zgodzić, choć właśnie znowu mamy do czynienia raczej z wypaczeniami religii niż z samą religią. Dawkins łączy ateizm, i słusznie, z racjonalizmem (nie on jeden i nie jako pierwszy, bo robili to i Voltaire, Nietzsche…) i mieni się wyzwolicielem ludzkiej myśli, choć powątpiewa równocześnie, by jego książka była w stanie zmienić powszechną świadomość. Sądzi raczej, że ateiści, jeśli w ogóle urosną w siłę, będą jak stado kotów, które może jedynie narobić sporo rabanu (ze względu na indywidualizm typowy dla każdego ateisty), niż dobrze zorganizowaną armią.

I tu właśnie związek z medialnym scoopem sprzed świąt. Czy ktoś postawił sobie wówczas pytanie, ile osób oburzyło się na pomysł wykreślenia Świąt Bożego Narodzenia z kalendarza z powodów czysto religijnych, ile zaś dlatego, że byłoby to rozstanie z miłą tradycją, takim samym spędzaniem czasu, leniuchowaniem, albo jazdą na nartach (mój nieuleczalny przypadek)? Ci drudzy, to w wielkiej mierze właśnie kryptoateiści, którzy nie dorośli jeszcze do własnego outingu. Czy ktoś potrafi policzyć, ilu jest ich w katolickiej Polsce AD 2007 pod rządami świętoszkowatych polityków biegających przy każdej okazji do słynnej toruńskiej rozgłośni religijnej? Na własną odpowiedzialność sądzę, że bardzo wielu. I to nie tylko lektura Dawkinsa, ale również i ks. Bonieckiego w takiej właśnie wierze mnie utwierdziła.

Jacek Kubiak