Antynuklearny mit założycielski

Wszędzie wokół, choćby na blogu Adama Szostkiewicza, pojawiają się dyskusje na temat energetyki atomowej, więc warto, aby szaleni naukowcy też coś powiedzieli. Niestety, fizykiem jądrowym nie jestem, więc pozostaje mi wypowiadanie się o kwestiach zielonych.

Patrząc na programy europejskich partii zielonych czy Greenpeace’u można nabrać przekonania, że sprzeciw wobec energetyki jądrowej jest jednym z filarów ruchu zielonych. Jest w tym dużo racji. Jedną z tego przyczyn jest istnienie wśród zielonych tendencji do wyhamowywania ewolucji technologicznej. Wiążący się z ekologią głęboką (będę wbrew purystom używał słowa „ekologia” także w światopoglądowym znaczeniu, nie tylko naukowym) pogląd, że człowiekowi do szczęścia nie jest potrzebny ciągły wzrost gospodarczy i konsumpcjonizm, niesie w konsekwencji przekonanie, że wystarczającą ilość energii produkują (dla purystów: oczywiście tu też chodzi o skrót myślowy – wiem, że elektrownie energii nie produkują, tylko przekształcają ją z jednej postaci w inną, użyteczną przemysłowo) mniej kontrowersyjne siłownie. Reszta natomiast przyjmuje ciągły wzrost za oczywistość, więc nawet nie do końca świadomie przechodzi do porządku dziennego nad tą kwestią i sięga po argumenty za jedną czy drugą gałęzią energetyki. Stąd czasem powstaje wrażenie, że po jednej stronie wysuwane są argumenty „filozoficzne”, a po drugiej „merytoryczne”. I stąd często dyskutujący używający różnych języków nie mają szans na porozumienie.

To oczywiście jednak nie wyczerpuje tematu. Większość ludzi, także zielonych, przyzna, że potrzeba coraz więcej prądu i dyskusja ostatecznie toczona jest w sferze „merytorycznej”. Tyle, że wtedy argumenty techniczne mieszają się z psychologicznymi, ekonomicznymi itd. W tej dyskusji niemałe znaczenie ma pewien mit założycielski ruchu zielonych. Mit antynuklearny. Pisząc „mit” nie chcę niczego deprecjonować. Mity zwykle nie są z gruntu nieprawdziwe – po prostu ziarno prawdy podczas rozwoju dramatycznego rozrasta się w nich do nowych kształtów, które mogą nadal być prawdzie bliskie albo od prawdy być odległe. Jest np. mit założycielski polskiej przemiany ustrojowej, z rolą Solidarności i jej przywódców, i nie ma już teraz dla niehistoryków (i polityków) znaczenia, czy wszyscy przywódcy byli krystalicznie czyści od współpracy z władzami, czy jaki był wpływ nacisków Waszyngtonu albo jak blisko zapaści był system radziecki. Ruch zielonych ma korzenie m.in. w ruchu antynuklearnym. Ruch antynuklearny powstał jako reakcja na przerażające skutki zrzutu bomb atomowych i strach przed wojną nuklearną. Po dwóch wojnach światowych i wobec ryzyka kolejnej, której przyczółkiem mogła być wojna koreańska czy później wietnamska, ruch pacyfistyczny był naturalnym odruchem. Szczególnie dogodne warunki do rozwoju ruchu pacyfistycznego były w niemieckim społeczeństwie, które mając w pamięci upokorzenie, straty materialne, terytorialne, ludzkie i moralne po dwóch wywołanych przez własne władze wojnach światowych, z wyrzutem sumienia za holokaust, miało dość militaryzmu. Symbolem militaryzmu przez całą zimną wojnę był wyścig zbrojeń jądrowych. Zbrojenia jądrowe zaś mają związek z energetyką jądrową, więc sprzeciw wobec broni jądrowej związał się z podejrzliwością wobec energii jądrowej w ogóle.

Niestety, te pacyfistyczne, lewicujące nastroje, które w znacznej mierze wyrosły ze szlachetnych pobudek, były na rękę ZSRR i dziś wiemy, że były silniej lub słabiej podsycane przez agentów. Jeszcze Leninowi przypisuje się ukucie określenia „pożyteczny idiota” na określenie kogoś, kto osłabia pozycję Zachodu w imię szlachetnych, ale w tym przypadku naiwnych intencji. Niezależnie od prawdziwości tego powiedzenia, osłabianie potencjału militarnego i gospodarczego Zachodu było na rękę blokowi wschodniemu, który za to mimo różnego rodzaju fasadowych inicjatyw poruszanych na forum ONZ (np. plan Rapackiego) nie miał najmniejszego zamiaru wprowadzać tych samych idei u siebie. Energetyka jądrowa i broń jądrowa (których rozwój swoją drogą ZSRR zawdzięczał bardziej szpiegom niż zniewalanym własnym naukowcom) były w centrum rozwoju komunizmu, co z kolei mogło skutkować powiązaniem niechęci rodzimych dysydentów do tej kwestii. W obu blokach zresztą wizja wojny nuklearnej rozpalała emocje i była wykorzystywana przez władze jako straszak wobec społeczeństwa.

Druga połowa XX w. to rozwój ruchów „czerwono-zielonych” w bloku zachodnim, a od lat 90. dawni rewolucjoniści z pokolenia 68 weszli do rządów i zaczęli realizować część swoich dawnych idei. Między innymi zaczęli postępować zgodnie ze swoim antynuklearnym mitem założycielskim. W Polsce natomiast ruch zielonych na dobrą sprawę zaczął powstawać dopiero u schyłku PRL. Do tego czasu była to domena naukowców (por. mój niegdysiejszy wpis). Tymczasem katastrofa czarnobylska uświadomiła szerszej masie, że problem ten może dotknąć wszystkich. Właśnie wtedy zaś Polska rozpoczęła budowę własnej elektrowni jądrowej. Z kolei okres ten był szczytem zanieczyszczenia środowiska jak najbardziej widocznymi skażeniami (choćby zniszczenie lasów sudeckich kwaśnymi deszczami). Protest wobec elektrowni w Żarnowcu zebrał grupę osób o bezprecedensowej dotąd liczebności (jeżeli chodzi o ruch ekologiczny). Zważywszy ogólne nastroje, w których mieszała się beznadzieja „ery jaruzelskiej” z coraz silniejszym ruchem sprzeciwu wobec panującego porządku, ruch wokół Żarnowca trafił na swój czas. Następnie nadeszła bezkrwawa rewolucja, która zaowocowała także wybuchem ruchów ekologicznych, a państwo na przełomie miało ważniejsze wydatki niż nowatorska elektrownia. Nowatorska, ale nie nowoczesna, gdyż katastrofa czarnobylska  dowiodła dobitnie, że radziecka myśl techniczna jest zawodna (choć w tej katastrofie bardzo ważnym czynnikiem była nie tyle technika, ile kontrola ludzka, a liczba ofiar mogła być o rząd wielkości mniejsza, gdyby nie nieliczące się z człowieczeństwem procedury). Budowę zatrzymano, a polski ruch zielonych dostał sygnał, że jego działanie może odnieść skutek. To stało się fundamentem naszej odmiany mitu założycielskiego. O tym, jaka była wówczas rzeczywista siła sprawcza ruchu zielonych można było się boleśnie przekonać przy okazji nieskutecznych protestów w Czorsztynie i na Górze Świętej Anny.

Jednak ruch zielonych, przyrodników, ekologów, czy jakiej nazwy użyć, nie jest jednorodny. Nie zdziwiłbym się, gdyby wśród nich frakcja zwolenników energii jądrowej była większa niż średnia społeczna. Może to wyglądać nieprawdopodobnie, ale bierze się z większej świadomości różnorakich aspektów. Przyrodnicy mają wobec energii atomowej dużo zastrzeżeń, ale wielu przyznaje, że więcej ma wobec jej alternatyw. Energetyka oparta o węglowe paliwa kopalne wytwarza olbrzymią ilość zanieczyszczeń toksycznych (kwaśne deszcze to w dużej mierze efekt spalania zasiarczonego węgla), radioaktywnych, no i dwutlenku węgla. Pozyskanie węgla generuje znaczne szkody krajobrazowe (przykładem Bełchatów) i środowiskowe, a także ludzkie (liczba katastrof górniczych w porównaniu z liczbą osób ginących w związku z całym cyklem energetyki uranowej jest przytłaczająca). Uchodząca niegdyś za ekologiczną wielkoskalowa energetyka wodna już dziś dla żadnego przyrodnika nie jest akceptowalna (oprócz przekształceń krajobrazu powoduje degradację biocenoz, z niemal całkowitą eksterminacją węgorzy czy pstrągów, a osady na dnie zbiorników są m.in. źródłem metanu). Ewentualne awarie zaś mogą mieć skutki większe niż awarie innych elektrowni, nawet jądrowych. Energetyka słoneczna jest wciąż ograniczona do niektórych rejonów, podczas gdy w polskich warunkach jest wciąż za droga i mało wydajna. Ogniwa foltowoltaiczne zaś też nie są dla środowiska obojętne. Wiatraki szpecą krajobraz i zabijają ptaki i nietoperze. Przyrodnicy też miewają większą niż przeciętna świadomość tego, jak wiele jest źródeł promieniowania poza elektrowniami atomowymi. Wielu przyrodników przyznaje więc, że chcąc rozwoju, jest się skazanym na energię jądrową i ważniejsze od protestów jest kontrolowanie i minimalizowanie ich niepożądanych skutków.

Piotr Panek

Obrazek w domenie publicznej z repozytorium mediów Wikimedia Commons