Inteligenci i ptakoluby

Kiedyś BBC (albo inna stacja) pokazało film o angielskim farmerze, który w ramach majsterkowania robił tory przeszkód dla wiewiórek. Zwierzęta musiały nieźle się nagimnastykować, żeby zdobyć orzechy. Pomyślałem sobie, że polski robotnik albo chłop, który też lubi majsterkować, raczej naprawiłby stary samochód, niż zrobił coś podobnego. Trudno budować obraz społeczeństwa, opierając się na jakimś programie ciekawostkowym, ale taki przykład jednak jest wymowny.

Ludzie jak wyżej są wszędzie, ale na polskiej wsi już raczej spodziewałbym się, że ktoś podobny zająłby się graniem na harmonii albo struganiem świątków, bo w polskiej tradycji hobby zdecydowanie bardziej leży obcowanie z kulturą niż naturą. Akurat rolnik z naturą (która wyjada mu ziarno z paki albo zalewa łąkę) i tak ma w końcu dużo do czynienia, ale i miejski inteligent jest raczej stworzony do pisania wierszy, wertowania książek historycznych, czytania Sartre’a i knucia przeciwko oprawcom, niż do przeglądania atlasów, czatowania z lornetką (lub czytania Einsteina).

Oczywiście – ma to swoje uzasadnienie właśnie w konieczności knucia przeciwko oprawcom, które łatwiej wyrazić działalnością humanistyczną niż naukową, ale trochę szkoda, że właśnie tak się złożyło w polskiej historii. Polskiej i w ogóle wschodnioeuropejskiej – znamienne, że słowo inteligencja na oznaczenie klasy społecznej w języku angielskim jest zapożyczeniem z rosyjskiego. W Wielkiej Brytanii taka klasa nie była potrzebna, bo między feudalizmem a współczesnością okres raczkującego kapitalizmu był dość długi, by wykształciły się nieco innego typu klasy. Przepaście między brytyjskimi klasami są przysłowiowe (czy były), ale w istocie nie są aż tak straszne (może dzięki pewnemu trwałemu porządkowi), podczas gdy polska szlachta i wywodząca się z niej częściowo inteligencja była wybijana w powstaniach i wojnach. Po kolejnych tragediach klasa średnia/inteligencja musiała być odbudowywana od nowa – albo przejmując jak najbardziej humanistyczne ciągoty, albo wpisując się w praktycyzm inteligencji pracującej. Problemy materialne też raczej pchały inżynierów i naukowców do dorabiania niż szukania nietypowych rozrywek. Zwłaszcza gdy nowa inteligencja miała korzenie raczej chłopskie, a przepaście między tymi klasami nie były kapitalistyczne, ale feudalne.

Z moich obserwacji polskiej wsi pod koniec XX w. wynika, że chłopstwo jako tako wie, że jest wiele gatunków zwierząt i roślin, ale nie uważa tego za ważne. Ważne ptaki to: kura, indyk, kaczka i gęś. Oprócz tego są bociany, wrony, wróble, skowronki, przepiórki, jaskółki itp. Większość może się nawet podobać, zwłaszcza gdy ćwierka, a nie kracze, ale żadnego z nich pożytku. Oczywiście, ludzie są różni i nawet na wsi niektórzy mieli kanarki, ale nie cieszyło się to szczególnym uznaniem. Gdy ktoś ma gołębie, to, przynajmniej dla zachowania pozorów pożyteczności, od czasu do czasu powinien z któregoś zrobić rosół. Dlatego liczy się umiejętność odróżniania odmian ziemniaków, bo każda ma inny smak, konsystencję, odporność na gnicie itp., a nieważne jest odróżnianie gatunków skowronków. Gatunki rozróżniali za to myśliwi. Większym prestiżem niż wypchana pospolita kaczka u powały może być świstun, który jest rzadki, więc trudniej go ustrzelić. A myślistwo to przywilej szlachty, która w Polsce została wybita i zdegradowana. Pasja myśliwska z czasem wyewoluowała w pasję kolekcjonerską, a ta z kolei coraz bardziej mogła się wirtualizować, gdy gabloty suszonych własnoręcznie złowionych robaków ze szpilkami zaczęły wypierać gabloty ze zdjęciami lub zgoła mentalne gabloty wspomnień satysfakcji z wypatrzenia kolejnych gatunków. W Polsce kolejne tragedie burzyły ciągłość, ale w Wielkiej Brytanii ta ewolucja szła gładko. W ten sposób powstał birdwatching – hobby i rozrywka. Skąd wziąć zainteresowanie ptakami w ich różnorodności? Trzeba sobie po pierwsze zdać sprawę z tej różnorodności, a po drugie uznać jej istotność.

W moim ostatnim wpisie roztrząsałem zanik ornitologii jako samoistnej profesji naukowej. Sprawa ta ma i drugą stronę – naukowcy zajmują się czym innym, ale w końcu na Europejskie Dni Ptaków zebrało się to prawie 60 tys. osób umiejących odróżnić dymówkę od oknówki. Bycie ptakolubem jest więc pasją dla niemałej grupy amatorów. Część dyskutantów przy okazji tamtego wpisu również przyznała się do ptakolubstwa u siebie lub kogoś bliskiego. Wśród tych 60 tysięcy europejskich ptakolubów i ornitologów znalazło się ponad 3000 Polaków. To wynik dwukrotnie przewyższający średnią (EPD zorganizowano w 34 krajach), czyli nie taki zły, ale zważywszy, że na średnią składają się też kraje tak małe jak Malta, to nie jest też imponujący. Zwłaszcza, że w Polsce zaobserwowano 21% osobników (choć to z kolei mogłoby świadczyć o dużej wydajności polskich obserwatorów). W porównaniu z takimi krajami jak Holandia czy Wielka Brytania w Polsce ptakolubstwo to wciąż dość ekstrawaganckie hobby. Na Zachodzie birdwatching jest popularnym hobby. Zamiast preparować trofea robi się zdjęcia albo przynajmniej wpisuje, nomen omen, ptaszka przy kolejnym gatunku z listy. Gdy się zaliczyło wszystkie gatunki z okolicy, można sobie zamówić wycieczkę do ostoi innych gatunków. W ten sposób birdwatching stał się branżą przemysłu rozrywkowego, pokrewną turystyce (swoją drogą ostatnio pojawiły się też innego typu specjalizacje, jak np. geoturystyka, czyli zwiedzanie osobliwości geologicznych). Pozostaje więc nadzieja, że Polska, jako paw i papuga narodów (ptaki w polskiej kulturze wysokiej!), pójdzie za tą modą.

Piotr Panek

Fot. Alan Vernon, Flickr (CC by)