Bardzo subiektywnie?
…o reformie szkolnictwa wyższego.
Z wielką ciekawością przeczytałem artykuł pani Ewy Wilk o stanie szkolnictwa wyższego i planach reformy. I stąd parę moich słów na ten temat.
Nie jestem specem od zarządzania nauką czy szkolnictwem wyższym. Można powiedzieć, że jestem zwykłym pracownikiem na stanowisku adiunkta, który od rządzenia trzyma się z dala i do którego dochodzą tylko strzępy problemów związanych z zarządzaniem uczelnią, wydziałem czy instytutem. Z tej perspektywy chcę napisać o tym, co mnie najbardziej interesuje w nadchodzących zmianach. Chodzi o dwie prozaiczne i związane ze sobą rzeczy.
Pierwszą z nich są kwestie finansowe. Prozaiczna sprawa, ale dla mnie kluczowa. Czy w wyniku reformy będę zarabiał lepiej czy gorzej? Oczywiście chciałbym zarabiać znacznie lepiej. Tutaj muszę wyjaśnić, co robię zawodowo. Na uczelni jestem zatrudniony na etacie naukowo-dydaktycznym. Bardzo się cieszę z dwuczłonowości tej nazwy. Jednak mówiąc bardzo szczerze pierwszy składnik tej nazwy wcale w tym, co robię, nie jest najważniejszy. Boleję nad tym bardzo, ale na pracę naukową mam w zasadzie czas w przerwach między semestrami. Każdy semestr trwa 15 tygodni, co razem daje 30. Z 52 tygodni w roku zostają więc 22. Z tego trzy tygodnie można doliczyć na urlop. Zostaje 19 tygodni, czyli około 4 miesięcy w roku, które mogę poświęcić na pracę naukową.
Dlaczego tak się dzieje? Po prostu oprócz uczelni pracuję jeszcze na umowach zleceniach w innych miejscach. W sumie można to potraktować jako prawie drugi etat. Z moich rozmów ze znajomymi wynika, że prawie każdy z nich jest w podobnej sytuacji. Mówię tu o grupie zawodowej doktorów z dziedzin humanistycznych. Moją pracę na zleceniach można sprowadzić w zasadzie do niemal każdego zajętego przez zajęcia weekendu w ciągu roku akademickiego. Oczywiście wolałbym w tym czasie po prostu odpocząć. Lubię nauczać, ale z chęcią bym to ograniczył, by zająć się działalnością naukową. Tyle tylko, że to by się znacząco odbiło na moich finansach.
Nie chcę tutaj sugerować, że tak być musi. Pewnie swój czas i sposób pracy mógłbym zorganizować inaczej, tak by naukowo więcej pracować. Sytuacja taka dotyczy jednak nie tylko mnie samego, dlatego myślę, że to jest tendencja ogólna.
Łączy się to mocno z kilkoma punktami z diagnozy Ewy Wilk. Jeśli moja perspektywa umożliwia postawienie jakiegoś ogólniejszego pytania, to brzmiałoby ono tak: czy zmiana w systemie szkolnictwa wyższego sprawi, że w systemie pozostanie co najmniej ta sama pula pieniędzy, czy też część z nich odpłynie? A jeśli odpłynie, czy część pracowników będzie musiała odejść?
Stawiając to pytanie, mam świadomość tego, że znacząca część studentów studiuje na kierunkach bez większej przyszłości: marketing, stosunki międzynarodowe, pedagogiki itp. Jasne, że to też jest potrzebne, ale nie w tej ilości. Bądźmy szczerzy – wiele z tych kierunków ma charakter czysto komercyjny: złowić jak największą ilość studentów i zarobić na tym. To oczywiście nic złego, tylko że w warunkach polskich przybrało to postać chorych proporcji. Pracy po takich kierunkach w zawodzie się nie znajdzie, za to studentów na kierunkach potrzebnych dla gospodarki kraju (a więc gwarantujących pracę) nie przybywa. Stąd też moje pytanie, czy ludzie związani z obsługą tych kierunków w sytuacji, gdy zostaną one zablokowane, będą musieli odejść? I czy w konsekwencji sytuacja tych, którzy zostaną, będzie lepsza? To mnie interesuje.
Druga powiązana sprawa to właśnie nauka. Czy proponowane zmiany pozytywnie wpłyną na badania naukowe. Skoro ma być subiektywnie – czy w ich wyniku będę mógł na serio zająć się nauką? Zgodnie z kolejnością w nazwie mojego etatu większość czasu chciałbym móc poświęcić na naukę, a mniej na dydaktykę. Czy reforma mi to umożliwi?
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że reforma jest potrzebna. Mówiąc szczerze reszta dyskusji jest dla mnie ciekawa, chociaż osobiście mnie nie wciąga. Ani kwestie związane z habilitacją (bo i tak zwieńczeniem badań w filozofii jest książka, więc dla mnie jest to bez różnicy), ani kwestie związane z komercjalizacją uczelni, możliwością podjęcia studiów tylko na jednym kierunku i tak dalej. Nie twierdzę, że to nie jest ważne. Po prostu mam za mało wiedzy, bym móc rozstrzygnąć, czy zmiany będą na lepsze, czy na gorsze. Dlatego świadomie przyjmuję taki subiektywny punkt widzenia i zastanawiam się, czy po wszystkich zmianach będzie mi lepiej, czy gorzej?
Grzegorz Pacewicz
Fot. scalefreenetwork, Flickr (CC SA)
Komentarze
Ja tez przeczytalem ten artykul i najbardziej zafascynowal mnie nastepujacy fragment
„Powiada się: dwa etaty ? w prywatnej i publicznej uczelni ? ma dziś słaby profesor; dobry ma etat oraz posadę w korporacji i przyzwoity ekspercki pieniądz.”
Ja jestem bardzo slabym profesorem chyba, bo mam tylko jeden etat, na macierzystej uczelni. Ale moze znalazla by sie dla mnie jakas malutka, niezbyt czasochlonna i dobrze platna posadka w jakiejs korporacji??? Czekam na oferty!
Zadna reforma finansowania czy administracji nauka nie spowoduje automatycznego podniesienia poziomu umyslowego naukowcow ani tez studentow. Jesli warunki zyciowe zmuszaja pracownikow naukowych do poswiecania czasu i energii na uboczne zajecia dydaktyczne czy inne to oczywiscie badania naukowe na tym cierpia. Jest bowiem jasne, ze do badan potrzebny jest spokoj od trosk zycia codziennego przynajmniej w takim stopniu jaki jest do osiagniecia przy rozsadnym wynagrodzeniu na poziomie swiatowym. Swiat bowiem dostarczan nam dosyc trosk nie tylko materialnych aby nie mozna bylo narzekac na brak bodzcow odciagajacych od naukowych rozmyslan.
Droga selekcji nie sa tez konkursy i starania o dotacje na badania. Moze sie bowiem zdarzyc, ze bedziemy mieli do czynienia z wyscigiem idiotow do koryta i ze nawet „ten najlepszy” wyloniony w wyniku elimniancji nie zagwarantuje wysokiego poziomu badan. Trzeba tez pamietac, ze uzdolnienia dydaktyczne rzadko ida w parze z talentami badawczymi. Jest czyms zupelnie odmiennym przedstawianie studentom w sposob przystepny utrwalonego juz stanu wiedzy a czym innym wlasnie jego podwazanie czy uzupelnianie. Nowe zreby wiedzy na ogol rodza sie w konflikcie ze stanem zastanym. To nie jest sytuacja, w ktorej bryluja dydaktycy.
Wreszcie jakosc studentow na wyzszych uczelniach zalezy od poziomu nauczania w szkole sredniej. Jesli wyksztalcenie srednie ma braki to musza byc one uzupelniane na studiach wyzszych. To wymaga czasu, ktory oczywiscie zabieramy z czasu przeznaczonego na szkolenie profesjonalne. W efekcie obniza sie tez jakosc absolwentow studiow wyzszych. Ci zas z biegiem czasu staja sie profesorami wyzszych uczelni, nauczycielami czy profesjonalistami. W efekcie tego lancuszka caly poziom inteligencji polskiej ulega obnizeniu co zreszta latwo zauwazyc.
@ Jerzy Kowalski-Glikman
Najpierw trzeba się chyba przerzucić z prawdziwej fizyki na ekonofizykę. Wtedy pewnie i etacik się znajdzie 😉
Studia z zarządzania to bardzo solidne wykształcenie ogólne. Częstym błędem jest powtarzanie nonsensu pt. „nie potrzeba aż tylu absolwentów zarządzania” – owszem, do pracy w charakterze menedżera z pewnością tylu absolwentów nie potrzeba, ale to jest po prostu także świetne wykształcenie przekrojowe, z psychologii, socjologii, prawa, metod ilościowych, ekonomii/finansów itd.
Może to zabrzmi jak herezja, ale moim zdaniem zarządzanie jest dla osoby niezdecydowanej co chce robić w życiu znacznie lepszym wyborem niż międzywydziałowe studia humanistyczne, czy filozofia – co zresztą obserwuję na bieżąco, śledząc losy absolwentów tych kierunków. Zarządzanie daje przekrojową wiedzę z dziedzin, które przydają się w większości zawodów na rynku pracy.
Trzeba sobie jednak w istocie zdawać sprawę, że po zarządzaniu zapewne 5-10% absolwentów będzie pracować w charakterze menedżerów, reszta zajmie się po prostu szeroko rozumianą pracą biurową, usługową, itp.
Wydaje mi się, że problem z tego typu „prostymi i niepotrzebnymi” studiami jest trochę szerszy. Moim zdaniem nie jest wielkim problemem, że uczelnie mają spore „moce przerobowe” na tych kierunkach. O wiele poważniejsze jest natomiast to, że młodzież te kierunki (w takiej liczbie) wybiera. Znaczy to bowiem, że przy podejmowaniu decyzji o kierunku studiów, ważniejsza jest jego „bezproblemowość” i brak trudności, a nie możliwość uzyskania przydatnej wiedzy (aczkolwiek nawet na najbardziej praktycznych kierunkach z tym bywa różnie).
Ja też jestem fizykiem i też nie mam żadnego drugiego etatu, nad czym nawet – ze względów finansowych – lekko boleję. No nikt nie potrzebuje fizyków – co zresztą świadczy, jak sądzę, o złej sytuacji polskiej gospodarki, bo brak zapotrzebowania na fizyków i innych przedstawicieli nauk podstawowych jest wynikiem tego, że w polskich firmach nie są prowadzone (prawie) żadne badania rozwojowe, że nie są opracowywane (prawie) żadne nowe produkty i technologie. To zresztą jest temat na osobną dyskusję.
Napisać chcę co innego: Sprzeczność pomiędzy oboma członami nazwy „naukowo-dydaktyczny” jest głębsza. Otóż z mojego punktu widzenia, ponieważ moja pensja adiunkta na UJ w całości pochodzi z dotacji dydaktycznej, wynagradzany jestem za działalnośc dydaktyczną (plus organizacyjną – teraz przyszła moja tura działalności administracyjnej, co zabiera mi i przez kolejne lata akademickie zabierać będzie mnóstwo czasu), natomiast rozliczany jestem wyłącznie z działalności naukowej. Wszelkie oceny awanse, nagrody, wyróżnienia – biorą pod uwagę tylko i wyłącznie osiągnięte wyniki naukowe. Jeżeli ktoś tylko „wypełnia pensum”, uważa się, że do jego dydaktyki nikt nie może się przyczepić. Tak samo traktowana jest osoba, która się stara, w każdym roku akademickim zmienia, unowocześnia swoje zajęcia, którą studenci cenią, jak i czlowiek, który jest nudnym, monotonnym rutyniarzem, który chce „wypełnić pensum”, nie zaś kogokolwiek czegokolwiek nauczyć. W efekcie prawie nikt nie chce brać nowych wykładów, wprowadzać nowych przedmiotów – poza monografami dotyczącymi swojej ulubionej, na ogół wąskiej, specjalności naukowej – modyfikować istniejących wykładów. Po co, skoro to nic nie daje, traci zaś się czas na pracę nakową? W efekcie dydaktyka umiera, na wykłady chodzi coraz mniej studentów, przy czym więcej w końcu zdaje, niż chodzi – znaczy, wykład był niepotrzebny? – studenci narzekają, że na uczelni czują się jak piąte koło u wozu, a wśród internautów kwitnie stereotyp nudnego wykładowcy, przekazującego wiedzę „nieprzystającą do realiów współczesnej gospodarki”, od trzydziestu lat czytającego ten sam skrypt.
@Bobola, to bardzo ciekawa obserwacja o inherentnej sprzeczności pomiędzy dobrym rozwijaniem wiedzy a dobrą dydaktyką. Znam co prawda kilku wybitnych i twórczych naukowców, którzy są też świetnymi dydaktykami, ale może to są tylko wyjątki? Znam też wybitnych i twórczych naukowców, którzy dydaktykami są fatalnymi; tych drugich jest bodajże więcej.
O, gdzie nie wejdę, tam PFG – strach lodówkę odworzyć! 😀
Moi koledzy z uniwersytetu (asystenci, adiunkci) skarżą się na nadmiar dydaktyki, która uniemożliwia im pracę naukową. (Ja też się skarżyłam, ale już pracuję tam, gdzie nie mam dydaktyki.)
Autor tekstu pisze, że na prace naukową ma czas 4 miesiące w roku. Patrząc praktycznie – ponieważ są to 4 miesiące nie ciurkiem, lecz poszatkowane – to jeszcze mniej.
I coś tu jest nie tak. Na uczelni w Niemczech, na której byłam na postdocu, wszyscy mieli o wiele mniej dydaktyki, niż w Polsce. Nie wątpię, że wpływa to na poziom nauki tworzonej na niemieckich uczelniach – w porównaniu z polskimi uczelniami.
Ale nie wiem dokładnie, jak jest na uczelniach w innych krajach zachodnich. W szczególności w USA, gdzie ludzie dosyć zarzynają się w pracy, z tego co wiem.
I teraz:
– Albo metodą na podwyższenie jakości nauki polskiej powinna być staranniejsza selekcja: Wybieranie do tej roboty samych tytanów pracy, którzy potrafią pracować 14 godzin na dobę.
– Albo jakość nauki polskiej należy podwyższać, zmniejszając naukowcom obciążenie dydaktyczne. W ogóle, wg mnie dobrym pomysłem byłby rozdział etatów naukowych od dydaktycznych.
Oczywiście, najlepszym wyjściem byłoby zatrudniać wyłącznie tytanów pracujących codziennie 14 godzin i wyłącznie do pracy czysto naukowej. Zastanawiam się, ilu takich by się w Polsce znalazło? Pewnie jest ich sporo, ale swój pracoholizm wykorzystują w lepiej płatnych dziedzinach.
I żeby nie było – nie mam złudzeń, że są w Polsce instytucje badawcze bez dydaktyki, które i tak nie mają osiągnięć, których byśmy oczekiwali. Więc z pewnością nie sama dydaktyka jest temu wszystkiemu winna. Ale kłoda pod nogi to jest.
Przepraszam za offtop, ale sądzę, że czytelników tego bloga może to zainteresować, toteż się dzielę znaleziskiem. Tu można znaleźć informację o miejscu polskiej nauki w świecie (pod względem ilości publikowanych prac i ilości ich cytowań):
http://swiat-jaktodziala.blog.onet.pl/2,ID382864983,SL383148115,index.html
Ciekawe informacje można znaleźć też w komentarzach.
Bardzo ciekawym pomysłem reformy jest finansowanie niepracy prof emerytów przy jednoczesnym niefinansowaniu pracy tych, którzy (często przez nich) zostali wyrejestrowani z systemu w ramach wielkiej czystki akademickiej czego badać/ o czym pisać nie wolno
http://blogjw.wordpress.com/2009/06/12/stan-spoczynku-a-stan-nieszkodliwosci-akademickiej/
Dopiero teraz przeczytalem art. Ewy Wilk (wojazowalem i nie mialem glowy do czytania Polityki), choc wpis GP czytalem na biezaco w przerwie seminariow i wykladow (wyjazd byl sluzbowy). Sadze, ze w reformie nauki polskiej najwazniejsze jest zeby ja wprowadzic. Polska nauka jest skostniala i kazda zmiana wyjdzie jej na dobre. Nawet taka, ktora okaze sie zla. Chodzi o to, ze jesli cos okaze sie poronionym pomyslem zeby sie z tego szybko wycofac, a nie brnac dalej. Najwazniejsza jest plastycznosc. Dobre pomysly przyjma sie same.
W trakcie moich wojazy, ktos opowiedzial mi o pomysle wyborow szefow zakladow na Wydziale Biologii UW. Pomysl jakze demokrtatyczny. Tylko czy nauce akurat demokracja jest potrzebna? Sadze na 100 proc. ze nie. Szef zakladu musi byc dobrym naukowcem i musi sobie radzic z zarzadzaniem kilkuosobowym zespolem. Zwykle skupia sie na nauce, a zarzadzanie traktuje jak dopust bozy. Tylko co by sie stalo, gdyby na jego miejsce wybrano gorszego naukowo a swietnego zarzadce? Kompletny idiotyzm, bo wowczas i konfliktow w zespole blyskawicznie by przybylo. Tak wiec wszystkie zaklady WB na UW wybraly dawnych kierownikow i wszyscy sa zadowoleni: i nauka i demokracja i Bog wie jeszcze kto.
Komentarz Boboli przypomnial mi wazna sprawe. Naukowiec potrzebuje czasu na myslenie. Ten czynnik nie jest chyba uwzgledniany przez ministerstwo. Mowi sie o koniecznosci pracy na jednym etacie, ale glownym celem takiej sytuacji powinno byc zapewnienie naukowcowi czasu na myslenie. Nie wiem dlaczego, ale najlepsze pomysly mam rano w drodze do pracy. To tylko 15 minut (5 metrem i 10 piechota), ale wlasnie wtedy miewam olsnienia. Moze dlatego, ze po nocy mozg pracuje szybciej, a moze dlatego, ze jadac czy idac do laboratorium nawet podswiadomie mysle bardziej intesywnie o moich doswiadczeniach. Najbardziej pozadane byloby gdybym przedluzyl czas dojazdu do pracy. W swoim biurze wchodze myslowo w wytyczone koleiny i chyba siedzac za wlasnym biurkiem nigdy nic oryginalnego nie wymyslilem. Mam kolege, ktory twierdzi, ze najlepiej mysli mu sie siedzac w toalecie. Jak ujac to w propozycjach reformy?
Popieram postulat podniesienia pensji i skrocenia czasu pracy. Gdyby jeszcze ministerstwo moglo cos zrobic abym mogl byc piekny i mlody…
Mysle ze proste wyciaganie rak po pieniadze i czekanie na rozkazy od gory jest nieproduktywne i wrecz niepowazne. Wraz z postulatem podniesienia plac musza isc nowe rozwiazania.
Zacznijmy od tego ze rozumiem dlaczego ministerstwo ma decydowac o czasie pracy i pensji pracownikow na uczelniach. Mam nadzieje ze tak nie jest, a jezeli tak jest to postulatem (konstruktywnym) powinno byc poszerzenie autonomii uczelni w sferze plac. Po drugie, wraz z przesunieciem decyzji w dol, uczelnie powinny rozwazyc silne zroznicowanie plac. Pracownicy ktorzy maja finansowanie badan moga miec krotszy czas kontaktu ze studentami. Ponadto, uczelnie moga rozwazyc konkursy na nowe stanowiska ze znacznie wyzsza placa (na poziomie EU), krotszym czasem nauczania ale za to zatrudnieniem ograniczonym na 5 lat (z mozliwym przedluzeniem po pozytywnej weryfikacji na podstawie dorobku). To rozwiazanie stworzyloby dwie kategorie pracownikow akademickich (tych na starych zasadach, z mala pensja ale z gwarancje zatrudnienia i tych na nowych zasadach z duza pensja ale z czasowym zatrudnieniem i wymogiem weryfikacji). Z czasem, pracownicy zatrudnieni wedlug starego klucza odejda na emeryture i zostana tylko ci zatrudnieni wedlug nowych zasad).
Mirek,bartold podal interesujacy link, z ktorego mozna dotrzec do danych obrazujacych wklad nauki polskiej do nauki swiatowej
http://www.timeshighereducation.co.uk/story.asp?sectioncode=26&storycode=407151&c=1
Wedlug tych danych Polska zajmuje 20 miejsce na swiecie pod wzgledem liczby publikacji, a co ciekawsze pod wzgledem „relative impact”, sposrod tych 20 krajow, jest na miejscu 11 (wspolnie z Korea Pld.)
Jak dla mnie te dane sa zaskakujaco dobre, a mysle, ze w stosunku do liczby naukowcow a szczegolnie do nakladow na nauke, pozycja Polski bylaby jeszcze wyzsza; nie zdziwilbym sie, gdyby pod wzgledem
liczba publikacji/naukowca
relative impact/1000 $ nakladow
okazalo sie, że jestesmy w scislej swiatowej czolowce
Z tych danych wynika tez, ze powinnsmy stawiac na dziedziny z duza liczba cytowan (jak biologia molekularna). To moze poprawic nasza pozycje w rankigu na poziomie impaktu (co jest chyba najwazniejsze). Oczywiscie nie ma sensu ‚napedzac’ nauki tylko po to zeby sobie poprawic impakt 🙂 . Ale ostatnio zrobiono w Polsce wiele dla biologii (np. Miedzynraodowy Instytut Biologii Molekularnej i Komorkowej w Warszawie) i za kilka lat na pewno bedzie widac efekt tych inwestycji w postaci wzrastajacego udzialu Polski w swiatowym dorobku naukowym. Polscy doktoranci sa bardzo cenieni i poszukiwani zagranica (dowiedzialem sie o tym niedawno z zupelnie niezaleznych zrodel). Nawiazywanie wspolpracy z zagranicznymi osrodkami i wspolne publikacje to tez droga do poprawy naszego udzialu w swiatowej nauce.
Równie uprawnionym wnioskiem jest postawienie na te dziedziny, w których musimy odrobić największe zaległości – zwłaszcza, że coraz więcej jest badań i projektów interdyscyplinarnych, zwłaszcza na styku ze światem praktyki (kiedy nie tylko trzeba odkryć, ale także np. opatentować i wdrożyć)
@ pandit
Na styku ze swiatem praktyki nie ma nawet co zaczynac, bo nie istnieje w polsce sektor badawczo rozwojowy przedsiebiorstw. Nie ma po prostu firm zainteresowanych inowacyjnymi technologiami a w szczegolnosci ich opracowaniem w Polsce.
A pomarzyc tylko sobie mozna, by przedsiebiorstwa prywatne zechcialy chocby w minimalnym stopniu finansowac nauke
Tak tez myslalem.
@jacekp, Zwiększenie autonomii uczelni nie doprowadzi do takich zmian jakich oczekujesz. Uczelnie cieszą się już dużą autonomią. Autonomia oznacza rządy profesorów, a to oznacza zakonserwowanie status quo, które słuzy utrzymaniu wysokiej wartości tytułu prof. na rynku pracy. Mechanizm jest trywialny. To czy uczelnia ma prawo nadawać okreslony stopień zależy wyłącznie od tego ilu ma pracowników ze stopniem dr hab. lub tytułem prof. Polski uniwersytet może wypuszczać za państwowe pieniądze corocznie setkę analfabetów z tytułem magistra, a 100% jego absolwentów może lądować na bezrobociu i nikt nie uzna, że coś jest z tym uniwersytetem nie tak. Jesli jednak zdażyłby się tragiczny wypadek autokarowy, w którym zginie większość pracujacych na tym uniwesytecie dr hab. i prof. z danej dziedziny wiedzy, to nie będzie to oznaczało błyskawicznego awansu pracowników ze stopniem dr tylko spowoduje zamknięcie na tej uczelni określonych kierunków „/’
@Jerzy Kowalski-Glikman, Ciekaw jestem czy ma Pan własne negatywne doświadczenia z projektami aplikacyjnymi prowadzonymi we współpracy z biznesem. Pytam o to ponieważ jestem zaangażowany w tego typu projekty i szerzej w działania zmierzające do komercjalizacji wyników badań naukowych powstających w Polsce. Mam wrażenie, że na tym obszarze ciąży wiele szkodliwych stereotypów, a wśród nich jeden najważniejszy. Można to wyrazić tak – W Polsce dotąd nie powstawała technologia z najwyższej półki więc dlaczego miałaby teraz powstać. Podobny pogląd słyszałem już od kilku naukowców, kilku biznesmenów oraz co najmniej dwóch urzędników wysokiego szczebla odpowiedzialnych za działania na rzecz rozwoju przemysłu i przedsiębiorczości. Obawiam się, że jest to poniekąd samospełniająca się przepowiednia, ponieważ bez pozytywnego nastawienia wszystkich tych grup czyli naukowców, przedsiębiorców i przedstawicieli władz trudno będzie ten stan rzeczy zmienić.
@ Jarek
Ma Pan racje, w tym sensie, ze moja opinia oparta jest w zasadzie tylko na obiegowej opinii (i na badaniach, kotre moj ojciec robil na przelomie lat 80/90 ale te sa juz oczywiscie nieaktualne). Ciesze sie, ze Pana przypadek pokazuje, ze moze byc inaczej. Nie sadze jednak, by byl on regula. Co do mnie, to nigdy nie probowalem, wychodzac z zalozenia ze nie mam nawet co szukac przedsiebiorstwa, ktore zainteresuje sie badaniami w fizyce teoretycznej. Slyszalem jednak o polskich czlonkach wielkich kolaboracji eksperymentalnych, ktorzy na prozno szukali u nas firm, ktore chcialyby sie wlaczyc do budowy aparatury, czyli zainwestowac w nawa technologie majac gwarancje zbytu.
Dobrze by bylo, by panstwo zachecalo przedsiebiorstwa do inwestowania w nauke, np poprzez odpowiednie zachety podatkowe. Pamietam ze w Holandii, gdzie bylem na post docu czesc posad profesorskich fundowana jest przez wielkie firmy, jak shell philips itp.
Jarek,
Reformy podobna do tej ktora proponowalem wyzej, sa podejmowane w niektorych krajach wspolnoty europejskiej. Rzad, aby zachecic uniwersytety, musialby przygotowac srodki na tzw start-up funds. Zakladam ze uniwersytety beda zainteresowane potencjalnym przyjeciem do pracy kogos kto ma duze szanse ubiegac sie o fundusze grantowe ze zrodel zewnetrznych. Jednak pensja takich pracownikow musi byc na poziomie zblizonym do tego co placa w innych krajach wspolnoty. Chodzi o przyciagniecie ludzi ktorzy moga miec konkurencyjne oferty za granica. Inwestycja moze sie zwrocic dosc szybko poniewaz tacy pracownicy beda w stanie przyciagnac fundusze z agencji europejskich i uniwersytet oczywiscie uzyska odpowiedni narzut.
To jest oczywiscie to jest tylko jedno rozwiazanie i takie etaty beda trafialy glownie do wiadacych instytucji. Fundowanie takich stanowisk w instytucjach ktore nie maja odpowiedniego zaplecza (np w malych uniwersytetach regionalnych) moze nie byc dobra inwestycja. W instytucjach regionalnych, nauczanie moze pozostac glowna funkcja uczelni. Tutaj tez pewnie mozna dokonac zmian ktore spowoduja ze dobrzy wykladowcy beda wiecej zarabiac. Ale do tego sa potrzebne decyzje lokalne, motywacja kadry profesorskiej na danej uczelni (zakladam ze place moga byc ustalane na poziomie uczelni — jak jest nie mam pojecia).
Jezeli chodzi o nauke/przemysl, widzialem ostatnio w polskiej tv reportaz na temat firmy naukowo-badawczej ktora produkuje urzadzenia do badania wzroku i przynosi wielkie dochody. Jezeli dobrze pamieta, firma dziala w oparciu o technologie ktore powstaly na UMK. Dodajmy ze lokalizacja firmy w Polsce nie ma wielkiego znaczenia. Jezeli jest dobry pomysl, znajdzie sie firma, chocby w innym kraju wspolnoty czy w USA. Problem w tym ze dobrych pomyslow jest niewiele. Polska nauka produkuje ogromna liczbe publikacji ktore sa rzadko cytowane. Ministerstwo nauki tak ustawilo swoj system oceny aby promowac publikacje w nie-selektywnych czasopismach. Zaciera sie w ten sposob prawdziwy obraz polskiej nauki.
@jacekp Ja nie twierdzę, że takie zmiany w Polsce są niemożliwe. Sądzę jednak, że nie da się tego osiągnąć bez zewnętrznego przymusu. Demokratycznie zarządzane i autonomiczne uczelnie będą skutecznie ignorowały wszelkie zachęty dla przyczyn, które powyżej wymieniłem. Nie będą zainteresowane pozyskiwaniem wybitnych wykładowców i naukowców z zewnątrz bo są zarządzane przez władze wybierane i rozliczane przez swoich własnych wykładowców i naukowców. Wyobraźmy sobie, klub piłkarski w którym piłkarze sami wybierają sobie trenera selekcjonera. Czy taki klub wykorzysta dodatkowe fundusze na sprowadzenie do zespołu gwiazd futbolu?
Jarek,
Analogia klubu pilkarskiego jest dobra. Wyobrazam sobie ze pilkarze moga byc motywowani aby szukac gwiazd jezeli alternatywa jest spadek do 4-tej ligi i utrata wynagrodzenia. Tak wiec, tendencje zachowawcze beda silne tak dlugo jak dlugo uniwersytety nie beda mialy odpowiedniego cisnienia zewnetrznego. Tym czynnikiem moze byc przyznawanie funduszy na dzialalnosc naukowa wylacznie na podstawie konkursow. Mowie tutaj o wszelkich funduszach na nauke, wlaczajac place personelu (z wylaczeniem profesorow i instruktorow ktorzy otrzymaja fundusze na nauczanie). To by wymagalo ciecia w funduszach instytucjonalnych i przeniesienia calosci funduszy do agencji grantowych. Uniwersytety stana wtedy przed perspektywa powaznych ciec. Moze to byc wystarczajaca zacheta do szukania ludzi ktorzy sa kompetentni do tego aby zewnetrzne fundusze przyciagnac (ze zrodel krajowych, unijnych jak rowniez przemyslu).
Konkursy sa tylko tak dobre, jak dobrze sa zorganizowane i oceniane.
Sposobem realizacji mozna utopic kazda idee, a taka jest wlasnie to co pisze Jarek i proponuje Ministerstwo. Diabel tkwi w szczegolach, a tych brak.
Moim zdaniem latwiej te szczegoly szlifowac poprawiajac istniejacy sttsem – przesuwajac strumienie pieniedzy, poprawiajac kryteia oceny, niz wywracajac wszystko do gory nogami.
Na potwierdzenie swojej opinii daje przyklad.
W tej chwili ogromne pieniadzena nauke i szkolnictwo wyzsze w sa rozdzielane ramach projektow „Innowacyjna Gospodarka”, Kapitał Ludzki” i „Infrastruktura i Środowisko”. Konia z rzedem temu, kto udowodni, ze wiodace znaczenie przy rozdziale tych srodkow ma ocena merytoryczna a nie poprawnosc formalna….
Powinno byc mniej wiecej tak:
– po pierwsze ocena merytoryczna, tym bardziej wnikliwa o im wieksze pieniadze chodzi;
2) po drugie, po przejsciu takiej oceny mozliwosci negocjacji, zmian, uzupelnien, poprawek zgodnie z zaleceniami recenzentow i audytorow.
Procedura jest dokladnie odwrotna: najpierw odrzuca sie wszystkie wnioski ktore maja nawet drobne niedociagniecia formalne ( nie taki wzor tabelki),
potem „na gwalt (terminy gonia i trzeba sie wykazac wykorzystaniem srodkow) wydaje sie pieniadze na reszte.
Przechodza wiec rozne potworki, a sporo dobrych projektow przepada.
Nie wiem kto ocenia projekty z mojej dziedziny (bardzo waska w skali kraju, choc niezwykle wazna z punktu spoleczno-gospodarczego, ciagle sie o tym w prasie sie pisze). Ani ja, ani wielu moich kolegow/kolezanek ktorzy jakos zaistnieli w srodowisku miedzynarodowym, mimo ze zglosilismy swoj akces, nie dostalo dooceny projektow na ktore przeznaczono naprawde duze pieniadze. Jakos mozemy oceniac (merytorycznie) spore granty amerykansie (NSF, DOE), wielu krajow europejskich, a krajowe ….
@ryzyk-fizyk Celne obserwacje w sprawie postawienia na głowie procedur oceny projektów w Programach Operacyjnych. Jednak sądzę, że nie jest to nasza własna rodzima, polska, przaśna głupota, ale głupota importowana i ogólnoeuropejska. Pierwszy raz zetknąłem się z tym sposobem postepowania gdy składałem projekt na pierwszy otwarty dla Polaków konkurs w ramach Programu Ramowego Unii Europejskiej. Najpierw ocena formalna, a dopiero potem merytoryczna! Wysyłalem im nawet do Brukseli ksero stempla pocztowego na potwierdzeniu nadania dla udowodnienia spełnienia jednego z kryteriów formalnych. Myślę, że takie podejście jest umotywowane dążeniem do „czystej formy”. Treść z natury rzeczy zaburza formę. Najładniej wyglądają niewypełnione tabelki „/’
@jarek
Tak, Unia tak ma :), ale przynajmniej dokumentacja, choc potwornie rozdeta, jest precyzyjna i latwiej sobie z tym prowadzic. Poza tym (docieram tu do „drugiego dna”) w wiekszosci wypadkow tematy konkursow na „duze” projekty naukowe i.t.p. powstaja w wyniku dosyc dlugiego procesu dyskusji/naciskow/lobbyingu w krorym biora udzial „wazne naukowo szychy” – dytektorzy duzych instytucji naukowych, uznane autorytety i.t.p. My w tym srodowiski jestesmy raczej slabo reprezentowani…
Poza tym w wiekszosci przypadkow wazniejszym celem Unii jest integracja i umiedzynarodowienie badan naukowych w okreslonych dziedzinach, niz najwyzszy mozliwy poziom merytoryczny.
Prowadzę z moimi kolegami (w podobnym wieku) długie dyskusje o polskiej nauce. Ostatnio ze smutkiem zauważyłem, że jeden z wypromowanych przezemnie doktorów porzucił pracę na uczelni. Był nieźle wyposażony aparaturowo i miał stanowisko wicedyrektora Instytutu. Poszedł pracować do koncernu gdzie będzie robił to samo od strony naukowej co robiliśmy kiedyś na uczelni. Tylko za o wiele wyższą płacę. Jego próby bliższego powiązania naukowo-badawczego z tą firmą jako pracownika uczelni zawiodły ze względu na obawy tej firmy o przecieki know-how! Myślę, że powiązanie przemysłu z nauką musi być wsparte odpowiednią polityką rządową. Pieniądze wydawane przez firmy na współpracę naukową z odpowiednimi instytutami czy uczelnianymi czy resortowymi, czy panowskimi powinny być odpowiednio uhonorowane preferencjami podatkowymi. Zatrudnienie w nauce powinno być regulowane okresowymi kontraktami na wykonanie konkretnych projektów podobnie jak w USA. Tylko tzw. full professor mógłby mieć dożywotni etat. Również tolerowanie na uczelniach profesorów, którzy po osiągnięciu tego tytułu zaprzestali działalności twórczej naukowej i promocyjnej nie powinno mieć miejsca. Dotyczyłoby to też tzw. wiecznych adiunktów obecnie praktycznie nieusuwalnych. Myślę też, że do życia uczelnianego nie potrzeba nowych regulacji prawnych. Wystarczy konsekwentne stosowanie zasad zdrowego rozsądku!