Szkolna edukacja zdrowotna, a nawet i seksualna

W mediach kolejny raz rozbrzmiewa temat wprowadzanej przez rząd w obrębie edukacji zdrowotnej edukacji seksualnej. Znów podnoszą się gromkie głosy sprzeciwu wobec epatowania seksem.

Planowana przez ministrę (to słowo chyba weszło już do powszechnego użycia) Nowacką reforma zakłada wprowadzenie do szkół, także podstawowych, edukacji zdrowotnej. Nowy przedmiot obejmować ma m.in. tematykę zdrowia psychicznego, bardzo istotną w obliczu wysypu zaburzeń psychicznych i myśli samobójczych wśród młodzieży, ale też edukację seksualną.

To wobec tej ostatniej podnosi się sprzeciw. Być może dlatego, że przeciwko zdrowiu psychicznemu trudno protestować, a może po prostu najbardziej skłonni do rozmaitych protestów nie bardzo wiedzą, o jakie treści chodzi. Co poczniemy, jeśli biedne dziecko w kolejnym roku szkolnym dowie się np. tak przerażających treści jak to, że może prosić po pomoc, „idź pobiegaj” w depresji nie wystarczy, a szczepionki nie powodują autyzmu?

Na poważnie – czy tym razem konserwatyści nie mają racji? Po co dzieciom w podstawówce wiedza o przedłużaniu gatunku? Przecież jeszcze przez lata (miejmy nadzieję) jej nie wykorzystają. Czy nie nazbyt wcześnie rozbudzamy ich zainteresowanie tą sferą? I czy tak kluczowych informacji nie powinni udzielać rodzice?

Zacznijmy od ostatniego pytania. Odpowiedź jest najłatwiejsza. Żeby udzielać komukolwiek jakiejkolwiek wiedzy, trzeba wpierw samemu ją posiadać. Czujecie się państwo kompetentni? Zwróćmy uwagę, że potrzebna jest tu kompetencja dwojga rodzajów: wiedza w zakresie fizjologii, częściowo także patologii ludzkiego rozrodu oraz znajomość psychologii rozwoju umożliwiająca dostosowanie formy i treści do wieku, możliwości poznawczych czy emocjonalnych dziecka. Wystraszyć łatwo, także zbytnią dosłownością, a z drugiej strony abstrakcyjna dyskusja z dzieckiem w fazie operacji konkretnych będzie równie skuteczna co uczenie psa mechaniki kwantowej.

Wiem, że część z Państwa będzie kompetentna, ale obawiam się, że czytelnicy blogów popularnonaukowych mogą nie tworzyć reprezentacyjnej próbki społeczeństwa. Czy na pewno kompetencji tych oczekujemy od większości rodziców?

To może w ogóle lepiej nie uczyć tego w dzieciństwie? Poczekać na odpowiedni wiek, kiedy dorastający człowiek rozwinie myślenie abstrakcyjne, operacje formalne? Pewnie, i może jeszcze moralność postkonwencjonalną osiąganą przez kilkanaście procent społeczeństwa czy pełną mielinizację płatów czołowych, zakończoną w wieku 21 lat? Problem polega na tym, że nie żyjemy w próżni.

Dobrych kilka lat temu, kiedy greckie i włoskie wybrzeża wypełniły rzesze szukających lepszego życia uchodźców, na pytanie, co zrobić z tysiącami głodujących ludzi, konserwatyści odpowiadali: pomagać w krajach pochodzenia. Pełna zgoda, należy to czynić. Ale pytanie brzmiało: co z setkami tysięcy tych, którzy już ojczyzny opuścili?

Podobnie absurdalnie brzmią nawoływania do czekania. Być może pół wieku temu istotnie można było czekać, ale dziś świat jest inny. Wbrew licznym staroświeckim wizjom rolą szkoły nie jest dostarczanie informacji, dostępnej wszem wobec w ilościach niemożliwych do przyswojenia przez ludzkie umysły. Niestety luźna, chaotyczna informacja nie tworzy jeszcze wiedzy, a niekiedy obcujemy raczej (bądź ewidentnie) z dezinformację.

Dzieci w podstawówce mają dostęp do prawie całej wiedzy świata, można powiedzieć, że noszą ją w kieszeni. Bez żadnych narzędzi do jej oceny i odsiewu trafią na treści, formy i sposoby ich podania, na które trafić absolutnie nie powinny. Pornografia, zoofilia, nieskończenie głupie mity (np. podobnież smugi na niebie tworzone są z Viagry itp.), rozmaite portale służące flirtowaniu z dorosłymi, innymi dziećmi, a nawet botami (tak, chodzi o program komputerowy prowadzący rozmowy w internecie, także na tematy romantyczne, z takich usług korzystają dziś 12-latki). Przynoszenie treści pornograficznych przez uczniów zaczyna się nie później niż w piątej klasie.

Podobnie jak w przypadku covid-19 – nie mamy wyboru w stylu „szczepię się, ryzykując rzadkie działania niepożądane” bądź „nie szczepię się i nic się nie dzieje”. W obliczu pandemii niezaszczepienie niosło ryzyko gwałtownej infekcji, ciężkich powikłań, a nawet zgonu, zaszczepienie zaś zmniejszało to ryzyko znacząco, choć nie do zera. Podobnie jest w przypadku edukacji seksualnej. Żyjemy w świecie przesyconym treściami o takiej tematyce i niezależnie od naszych fantazji, zdania i najlepszych chęci dziecko prędzej czy później się z nimi spotka. Raczej prędzej, jeśli ono bądź jej/jego koledzy będą korzystali z internetu, a korzystają z niego dziś w wieku szkolnym prawie wszyscy.

Opcja „dziecko nie będzie miało kontaktu z treściami o charakterze seksualnym” jest po prostu nierealna, jeśli nie spędzi całego dzieciństwa w chacie w Bieszczadach. Możliwe są dwa wybory: zaznajomienie go z nimi w kontrolowanych warunkach pod opieką posiadającego pewne kompetencje nauczyciela, z wypracowaniem bezpiecznych rozwiązań w razie niechcianego kontaktu, bądź niekontrolowane przez nikogo zetknięcie się z seksem w internecie.

Marcin Nowak

Ilustracja: Boticelli S, Narodziny Wenus. Za Wikimedia Commons, w domenie publicznej