O co chodzi w „Stranger Things”?

Mimo komentarzy zarzucających nam zajmowanie się bzdurami zamiast poważną nauką pozwolę sobie poruszyć kolejną. W ostatnich dniach rekordy popularności bije czwarty sezon serialu „Stranger Things”. Podczas gdy przemyślnie pozostawieni przez Netflixa w środku sezonu zadają sobie pytanie, jak to się skończy, reszta może się raczej zastanawiać: o co chodzi?

Źródeł sukcesu tego nie najmądrzejszego wszakże serialu poszukiwano już w setkach tekstów. (Czytelnikom nietrawiącym dziewczynek ratujących świat oszczędzę streszczenia, można je znaleźć w Wikipedii, a w wersji anglojęzycznej nawet szczegółowe streszczenie każdego odcinka. Nie wiem, jak to się ma do założenia encyklopedii, ale takie streszczenia to u nich powszechny zwyczaj). Generalnie wskazywano nostalgię za latami 80., kiedy starsi oglądający byli młodzi (bo młodzież i tak obejrzy z uwagi na potwory).

W tamtej dekadzie ludzie naprawdę wierzyli, że amerykański rząd skrywa złowrogie tajemnice, robi eksperymenty na ludziach, a może i przetrzymuje UFO. Sami Amerykanie byli podejrzliwi, mimo że po drugiej stronie żelaznej kurtyny nieufność w stosunku do imperialistycznego rządu była wręcz urzędowa. Potem się okazało, że eksperymenty na ludziach istotnie wykonywano, ale zupełnie jawnie, za to bez polotu, a zwykle nawet zgodnie z prawem, a sygnaliści pokazali, że rząd nie jest wybitne skuteczny w ukrywaniu istotnych informacji. Amerykański, bo np. o polskim po upublicznieniu tajnych informacji z maili wysokiej rangi urzędnika szkoda gadać.

Ludzie jednak cały czas doszukują się ukrytych intencji, bo tak ich stworzyła ewolucja. Bo myślenie intencjonalne w przeciwieństwie do fizycznego czy funkcjonalnego jest znacznie szybsze. Któż się nie wścieka na drukarkę, jakby rzeczywiście złośliwie zżerała papier? W środowisku adaptacji ewolucyjnej, kiedy żyliśmy w niewielkich grupach łowców-zbieraczy, osobniki potrafiące domyślić się spisków w grupie radziły sobie lepiej niż naiwne, łatwowierne. W grupie szympansów życie samca to ciągłe spiski w walce o władzę, a w zmieniającej się hierarchii społecznej musi się orientować cała grupa.

Wśród teorii spiskowych dziś królują chipy w szczepionkach i 5G, natomiast te sprzed ćwierć wieku wydają się śmieszne. Jako dzieci wielu bało się „Z Archiwum X:, natomiast dziś rewelacji agenta Muldera o kosmitach słucha się raczej z politowaniem. Znacznie łatwiej strawić podobne fantastyczne nonsensy, gdy ogląda się je z perspektywy dziecka. Jak w „Stranger Things”.

Sam tytuł oznacza rzeczy dziwniejsze, obce, nieznajome… Boimy się tego, czego nie znamy. Także ludzi z obcych grup. Po spostrzeżeniu twarzy mężczyzny o innym niż własny kolorze skóry po kilkudziesięciu milisekundach dochodzi do aktywacji ciała migdałowatego, struktury mózgu odpowiadającej za lęk i gniew. Ale przecież nie wszyscy jesteśmy rasistami? Przez kilkaset milisekund wszyscy – następnie u większości na szczęście w ocenę sytuacji włącza się kora przedczołowa, która hamuje absurdalny lęk przed innym.

Nauczyliśmy się nie bać obcokrajowców (przynajmniej większość z nas), ale nikt nie uczył nas nie bać się innych twarzy. A człowiek zwraca na twarz szczególną uwagę. Istnieje nawet osobna część mózgu służąca do rozpoznawania twarzy, fusiform face area zwana po polsku zakrętem wrzecionowatym (ten sam, który jako gyrus fusiformis wspominany jest w kryminałach Nesbo). I znowu bardziej się opłaca doszukiwać twarzy tam, gdzie ich nie ma (w chmurach, zaciekach itp., to tzw. pareidolie). A więc ma twarz, ale jakąś inną, obcą, więc traktujemy go jako osobnika z obcej grupy. A jeśli ma złe zamiary? Mimo całego absurdu hominoidalny potwór w XXI w. ciągle straszy.

Ci, którzy na afrykańskiej sawannie skuteczniej wykrywali zagrożenia i adekwatniej reagowali na nie lekiem, przeżywali. W środowisku, gdy na każdym kroku groziła śmierć, lęk pełnił ważną funkcję. Bezpieczniej było 10 razy przestraszyć się niezasadnie, niż raz zbagatelizować zagrożenie. Obecnie lęk często wydaje się nieadekwatny, kiedy jest nadmierny, mówi się wręcz o zaburzeniach lękowych. Istnieje też zaburzenie związane z deficytem lęku: to antyspołeczne zaburzenie osobowości, zwane w mediach psychopatią.

Jeszcze jeden element przyciągający uwagę: biedne, skrzywdzone dzieci. Wzbudzające empatię miny głównej bohaterki (która w pierwszym sezonie prawie nie mówi, to jeszcze lepiej, bo nie palnie żadnej bzdury obnażającej absurd sytuacji), dramat porwanego chłopca, którego cierpienie każdy sobie może wyobrazić… Z drugiej strony w ostatnim sezonie straszne, zimne, niezwracające uczuć dziecko, niepozwalające na dostęp do swego umysłu, na wspólną uwagę i wspólne emocje, będące przeto innym, obcym, a zarazem nietraktujące opiekuna jako drugiego człowieka… Obojętne, odwrotnie niż w rodzinach patologicznych – to ono skrajnie unieważnia, wręcz odczłowiecza, reifikuje opiekuna. Inny, którego możemy spotkać w środku własnej grupy.

Oczywiście dzieci takie widzieliśmy już wcześniej. I humanoidalne potwory, i rządowe spiski. Widzieliśmy, podobało się bądź nie, ale widząc po raz kolejny, widz rozpoznaje w okropnościach znane wzorce. To kolejna cecha, w której specjalizuje się ludzki i nie tylko ludzki mózg, bardziej ogólna niż poprzednio wymienione. Rozpoznaje niekiedy z trudem i może być z siebie zadowolony. Nieprzypadkowo przemysł rozrywki od dawna bazuje na schemacie Widzieliście? To zobaczcie jeszcze raz. To prowadzi nas też do odpowiedzi na pytanie zadawane sobie przez widzów: jak się ten serial skończy? Jeszcze nie wiemy. Ale na pewno już to widzieliśmy. I z chęcią zobaczymy jeszcze raz.

Marcin Nowak