„Gwiezdne wojny”: w obronie trylogii prequeli

Po ostatnich trudnych tematach medycznych – coś lżejszego. Kolejny raz czytałem kolejny tekst poświęcony „Gwiezdnym wojnom”. Wprawdzie wejściu do kin wieńczącego sagę filmu nie towarzyszy jak niegdyś podniecenie czy gorączka, a niektórzy miłośnicy gatunku oczekiwali raczej spektakularnej klapy (duża w tym pewnie zasługa dwóch poprzednich produkcji), ale wydarzenie odbiło się dość szerokim echem. Zapamiętam zwłaszcza grający na emocjach spot zachęcający do adopcji zwierząt ze schronisk. Samego filmu nie oglądałem (i sądząc po dwóch poprzednich i zapowiedziach – nie wybieram się do kina), więc – nie będąc politykiem – nie mam kompetencji do wypowiadania się o nim, pozwolę sobie jednak na krytykę pewnego poglądu uznanego w niektórych kręgach za obowiązujący i wręcz zatwierdzony.

Oto fani czy krytycy wzdychają zwykle z rozrzewnieniem do tzw. starej trylogii, czyli trzech pierwszych filmów, części IV-VI. Natomiast trylogię prequeli, czyli nakręcone znacznie później części I-III, mają zwyczaj – w wersji łagodnej – uznawać za gorsze. Bądź w wersji ostrzejszej – mieszać z błotem i wyrażać żal, że te trzy filmy w ogóle powstały. O co chodzi i czy na pewno prequele nic nie wnoszą?

Przyjrzyjmy się starej trylogii. Jeśli ktoś jeszcze nie wie, o czym opowiadają, to pokrótce: napisy na ekranie wprowadzają nas w świat, w którym mamy złe galaktyczne imperium uosabiane przez Dartha Vadera, zbrodniarza w czarnej zbroi, i przeciwstawiającą mu się księżniczkę Leię całą w bieli. Przypadkowo plan, od którego zależy los księżniczki i całej galaktyki, wpada w ręce młodego, wychowywanego przez dalszych krewnych chłopaka z pustynnej planety na Rubieżach (czytaj: jakiejś dziury). Chłopak dowiaduje się, że jego ojciec był rycerzem Jedi, a więc należał do zakonu rycerzy, którzy bronili pokoju w galaktyce, używając nieokreślonej bliżej siły zwanej Mocą (fizycy by mnie za tę zbitkę zabili) i świecących mieczy. Było to w przeszłości, za czasów świetności galaktyki rządzonej demokratycznie przez Republikę, nim jeszcze zapanowało Imperium.

Chłopak wyrusza z domu, poznaje mentora, po serii niebezpiecznych przygód ratuje księżniczkę z bieli z rąk złoczyńcy w czerni.

W drugiej części dowiaduje się, że złoczyńca w czerni nie jest, jak uważał, mordercą jego ojca, ale jego ojcem właśnie (co sparodiowano w animacji „Toy Story 2”, do bohaterów której należą ukryte pod innymi imionami ewidentnie zabawki z „Gwiezdnych wojen”). Pod koniec filmu musi się z nim zmierzyć. Ponadto oglądamy historię miłości wyrzutka znikąd i księżniczki.

W końcu w ostatnim filmie nasz bohater musi zmierzyć się z władcą Imperium Imperatorem, którego zabija nawrócony przed śmiercią złoczyńca w czerni. Znienawidzone Imperium przegrywa i mogą powrócić świetlane czasy Republiki.

Po wielu latach dokręcono brakujące części, ale fani wychowani na starej trylogii doznali wstrząsu. Zobaczyli Republikę, rycerzy Jedi ze świecącymi mieczami i jeszcze więcej Mocy. I drogę innego głównego bohatera, który z broniącego pokoju rycerza Jedi stać się musi zbrodniarzem w czarnej zbroi, mordercą miliardów. Widz dostaje długo oczekiwane odpowiedzi. Cóż więc się tak nie spodobało?

Przede wszystkim historia przemiany naszego bohatera. Na początku jeszcze dziecko, od początku niepotrafiący się podporządkować, z czasem przejawiający lęk, gniew i zachowania agresywne. Potem angażuje się w zakazany związek, dostaje koszmarów nocnych, ze strachu o żonę daje się wmieszać w intrygę i zostaje w walce ze swym mentorem ciężko ranny, wskutek czego musi nosić utrzymującą go przy życiu czarną zbroję. „A którzy czekali błyskawic i gromów…”. Znowu dostali banalność zła.

Ale to film trzeci. A już pierwszy spotkał się z krytyką. Fani żałowali, że powstał. Czegóż się dowiedzieli? Oto w pierwszym filmie rycerz Jedi tłumaczy działanie Mocy. Nie magią, a bytującymi w ciałach organizmów żywych symbiontami, czymś w rodzaju komunikujących się ze sobą i tworzących niewyobrażalnie wielką sieć mitochondriów. Co gorsza, ich poziom we krwi można zmierzyć. Magia znika.

Zakon Jedi… Zhierarchizowany, rozdarty konfliktem, dający się zaangażować w spory polityczne… I crème de la crème, polityka… Ostatnie lata Republiki, przed nastaniem Imperium. Wewnętrzne konflikty skutkujące rozlewem krwi, w razie których wielki galaktyczny Senat powołuje kolejną komisję… I w końcu pojawia się Imperator. Wyjaśnione zostaje, jak przywódca Imperium zdobył władzę: wygrał wybory.

W trzech starych filmach doszukiwano się archetypów. Ich młodego bohatera przyrównywano do herosów z mitów, doszukiwano się cech bohatera o tysiącu twarzy Campbella, bohatera monomitu. Antropolog zauważył, że w wielu znanych od wieków mitach powtarzają się pewne cechy układające się w znaną wszystkim historię trochę inaczej formułowaną przez różnych autorów.

Chłopak o królewskim pochodzeniu, zrodzony z matki dziewicy w niezwykłych okolicznościach, spędza dzieciństwo w jakiejś dziurze, wychowany przez ludzi niebędących jego rodzicami. W dzieciństwie mogą ujawnić się jego niezwykłe umiejętności, ale zwykle nie ma innych szczegółów. Chłopak dorasta i musi wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż, zmierzyć się z nieznanym, często i z własnym ojcem. Pokonuje potwora i ratuje królewnę, z którą się żeni. Powraca do swoich, do świata ludzi. Zostaje królem, wprowadza nowy kult i rządzi sprawiedliwie. W końcu jednak pojawiają się nowe problemy. Bohater umiera na wzgórzu. Nie spoczywa w grobie, ale staje się obiektem kultu.

Bohaterów uwielbianych opowieści mają łączyć niektóre z podanych cech. Perseusz, Herakles, Edyp z mitologii greckiej – niektórzy doszukiwali się tych samych wspólnych elementów również w tekstach Ewangelii, a ostatnio w literaturze fantasy (martinowski Jon Snow).

Mimo kosmicznego tła widzimy więc w trzech starych filmach dużo mitologii, a bohaterowie są wręcz po manichejsku podzieleni na dobrych i złych (komu mamy kibicować, a kogo się lękać, mówią nam już na początku napisy, a jakbyśmy zapomnieli, przypomną nam czarne i białe ubiory głównych postaci). Magiczna Moc, opozycja złego Imperium i dobrej Republiki, dopełniają obrazu. A potem fan ogląda prequele i widzi, że Moc to żadna magia, skoro można ją wyjaśnić naukowo. Że zakon Jedi nie był zgrupowaniem jednomyślnych światłych ludzi. Widzi Republikę przeżartą korupcją i imposybilizmem prawnym, pogrążoną w chaosie multi-kulti, zupełnie nie tak jak młody, pochłonięty wielkimi ideami widz wyobrażałby sobie idealną demokrację. Cała mitologia starej trylogii zostaje zburzona, wielkie idee okazują się fałszem, nadzieje i wyobrażenia zostają unieważnione. Zamiast pięknej historii – brzydka prawda. Jak czuje się fan, wyraża to cytat z innego filmu science fiction – polewają nas ciepłym moczem i nawet nie raczą zapewnić, że to deszcz.

Co bardziej zapamiętali fani powiadali, że prequeli woleliby nigdy nie ujrzeć. Nie usłyszeć naukowego wyjaśnienia Mocy, nie zobaczyć praktyki działania zakonu Jedi, kuchni politycznej Republiki. Cóż, mieszkańcy rozpadającej się Republiki też mieli dosyć. W końcu Wielki Kanclerz, przez trzy filmy powolnymi krokami gromadzący z nieukrywaną niechęcią coraz więcej władzy, pośród braw i aplauzu zakończył żywot nieudolnego i ogarniętego konfliktami państwa, tworząc nowe – galaktyczne Imperium, sam zaś stał się Imperatorem.

Ale przecież to tylko bajka dla dzieci o wymachiwaniu świecącym ustrojstwem, przecież nie niesie żadnych istotnych myśli, dzięki którym młody widz mógłby dojść do jakiejś refleksji o otaczającym go świecie.

Marcin Nowak

Ilustracja:  NASA, Galaktyka NGC 4414. Za Wikimedia Commons, Domena publiczna.