Dziwo-żona

Etymologia to pasjonująca sprawa nie tylko dla specjalistów*. Są przypadki dość oczywiste, ale bardzo łatwo tu o pomyłki i mniemania mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Klasyczne przypadki tzw. etymologii ludowej to wywodzenie nazw miast Warszawy od rzekomego Warsa i Sawy czy Częstochowy od rzekomego częstego chowania się za wzgórzami podczas podróży ku niej.

Gorzej, gdy takie przypadki krążą nie tylko w popularnych opowieściach, ale trafiają do opracowań mających wyższe ambicje. Tak stało się ze słowem „żona”. W „Encyklopedii staropolskiej ilustrowanej” Zygmunta Glogera można przeczytać takie zdania:

Żona. Słowo staropolskie żonąć znaczyło: gnać, zająć, pędzić, porwać; mówiono np.: „pasterze żoną trzody z pastwisk”, – „śmierć tak dobrego jak złego jedną drogą żenie”, – „wicher deszcz żenie”, – „rzeka z gór żenie” (rwie, płynie raptownie). Stąd powstał u pierwszych Lechitów wyraz żona, oznaczający niewiastę porwaną, pochwyconą, przygnaną w małżeństwo, jak to było obyczajem narodowym u starożytnych Słowian.

Na pierwszy rzut oka, ciężko się Glogerowi dziwić. Zauważył w staropolskich tekstach słowo „żonić/żenić” i skojarzył je ze współczesnym „żenić”. Do tego trzeba było dorobić jakieś wyjaśnienie – skoro owca może być żona czyli goniona, to widocznie i kobieta przeznaczona danemu mężczyźnie musiała być jakoś goniona. Goniona jak owca, to może nie. Romantyczniej jest powiązać to z porwaniem. Skoro starożytni Rzymianie porywali według legendy Sabinki, to i starożytni Słowianie mogli to robić.

Nie zawracałbym głowy jakimś wpisem z encyklopedii sprzed ponad stu lat, gdyby to była tylko ciekawostka filologiczna, co się kiedyś wypisywało w tekstach popularnonaukowych. Jednak tę etymologię jeszcze całkiem niedawno jako jedyną podawało hasło „Małżonkowie” w Wikipedii i co jakiś czas ktoś ją przywołuje na forach tematycznych. Ta etymologia najwyraźniej wciąż żyje w popularnym odbiorze.

Tymczasem sprawa ma się zgoła inaczej. Żeby wiedzieć, że słowo „żona” ma swój bliski odpowiednik w innych językach słowiańskich, nie trzeba być wielkim poliglotą. Wystarczy choćby liznąć rosyjskiego. W licznych językach słowiańskich, które nie przeszły przegłosu polskiego, występuje forma „žena” oznaczające kobietę, żonę lub jedno i drugie naraz. Samo to jeszcze nie podważa Glogerowej etymologii – on też przytacza oboczność e/o i twierdzi, że zwyczaj jest prasłowiański, więc nic dziwnego, że inne języki tej grupy mają podobne słowo. Jednak im bardziej sięgać w przeszłość, tym ta hipoteza wydaje się mniej prawdopodobna.

W czasach Glogera już podjęte były próby rekonstrukcji nie tylko słów prasłowiańskich, ale i praindoeuropejskich. Co prawda jeszcze nie wszystko zostało wówczas ustalone, bo bardziej rozbudowane słowniki powstały dopiero w XX wieku. Wcześniej jednak językoznawcy próbowali odkryć prawa ewolucji języków indoeuropejskich, takie jak palatalizacje zachodzące w historii języków słowiańskich. Wśród nich istotny wkład mieli m.in. Jan Niecisław Baudouin de Courtenay czy Mikołaj Kruszewski z kazańskiej szkoły językoznawczej. Na podstawie słów współczesnych i zapisanych w dawnych tekstach, także już martwych języków, językoznawcy próbowali (a gdzie nie udało się tego zrobić, nadal próbują) zrekonstruować brzmienie ich wspólnych przodków.

Obecnie przyjmuje się, że człon, z którego ostatecznie powstało słowo żona w języku praindoeuropejskim prawdopodobnie brzmiał mniej więcej *gwen. Gwiazdką w językoznawstwie historycznym oznacza się formę zrekonstruowaną, niepoświadczoną bezpośrednio. Siłą rzeczy wszystkie słowa praindoeuropejskie we współczesnych zapisach są takimi formami, bo mowy żadnego Praindoeuropejczyka nie da się usłyszeć. Nie ma też zapisków sprzed tych paru tysięcy lat. Najstarsze zapiski sanskryckie, perskie czy greckie (a także z mniej znanych powszechnie hetyckie czy tocharskie) to jednak już zapiski języków, które się wyodrębniły.

Niektóre języki przez te kilka tysięcy lat ewolucji zmieniły się bardziej, inne mniej. Niemniej, jak pisałem przy okazji biologicznych tzw. żywych skamieniałości, wszystkie one są tak samo odległe od wspólnego przodka. Oczywiście języki, których zapis znamy sprzed ponad tysiąca lat (klasyczna łacina i greka, staro-cerkiewno-słowiański, gocki, sanskryt) są bliższe wspólnemu przodkowi niż języki obecne, choć pozostaje problem z tym, jak naprawdę te języki brzmiały, bo pismo i wymowa przecież nie są wzajemnie jednoznaczne. Za swoistą żywą skamieniałość niektórzy uznają języki bałtyckie (dziś pozostały litewski i łotewski, choć niektórzy rekonstruują pruski, no i są klasyczne spory o to, czy pewne etnolekty jak żmudzki czy łatgalski są odrębnymi językami, czy tylko dialektami) do tego stopnia, że czytałem przechwałki, jakoby użytkownicy tych języków bez trudu rozumieli sanskryt. Śmiem wątpić.

Wracając do żony, to raczej nie jest zaskakujące, że jej prasłowiańskiego przodka rekonstruuje się jako *žena. Oznacza to, że w wielu językach praktycznie słowo to się nie zmieniło (z poprawką na zmianę akcentu i niuansów dotyczących wymowy poszczególnych głosek). Oznacza to, że początek praindoeuropejskiego słowa *gwena uległ palatalizacji. Nie jest to wcale nietypowe. Dość spojrzeć na języki takie jak włoski, rumuński, francuski czy angielski. W średniowieczu, gdy przystosowywano alfabety do kolejnych języków, starano się, by pisownia wskazywała na wymowę. Zatem litera „g” raczej odpowiadała spółgłosce [g] (ewentualnie [j], bo to było dość wymienne, a w sumie dziś też w niektórych językach, np. szwedzkim, i niektórych dialektach, np. niemieckiego, litera „g” odpowiada głosce [j], a w jeszcze większej liczbie języków, np. hiszpańskim,  litera „g” i „j” są podobnie wymawiane), a dziś jest tam odpowiednik polskiego „ż”, „dż” lub „dź”. I palatalizacja ta zachodzi w podobnym kontekście, czyli w sąsiedztwie samogłosek przednich „i” lub „e”.

W przypadku słowa „żena”, to zaszedł przegłos polski i samogłoska przednia „e” zamieniła się w tylną „o”, ale „ż” już zostało. Niektórzy postulują, że jeżeli dziś są słowa mające „.ż” w sąsiedztwie samogłoski tylnej i nie da się tego wyjaśnić przegłosem polskim, to tam też w przeszłości musiało być jakieś „ge”. Wtedy słowo „żuk” musiałoby mieć przodka w stylu „*geuk”. Tu można zwrócić uwagę, że choć piśmie mamy „ż” lub „ž” (a w transliteracji z cyrylicy, ale też nawaho, pojawia się „zh”), to spółgłoska ta jest jednak potomkiem właśnie „g”, a nie „z”. Natomiast zapis „z z diakrytykiem” nie jest zupełnie znikąd, bo przy wymowie „ż” ([ʒ]/[ʐ]) język układa się w pozycji pośredniej w stosunku do wymowy [z] i [g], a nawet jest bliższy tej pierwszej.

Praindoeuropejska *gwena w prasłowiańskim objawiła się jako *žena, a w polskim jako żona. Ale nie jest to jedyny jej potomek. I tak w ormiańskim jest słowo կին (kin), w irlandzkim bean, w greckim γυναίκα (gynaika, gunaika) oznaczające kobietę lub żonę, w sanskrycie było ग्ना (gnā́) oznaczające żonę lub boginię, w szwedzkim jest kvinna oznaczające kobietę i kona będące czymś na kształt białogłowy czy niewiasty. A w angielskim? Kobieta to woman, a żona to wife. Jednak *gwena nie znikła bezpotomnie, jej potomkiem jest słowo queen, czyli dość szczególna kobieta (takie zawężenie pierwotnego znaczenia nie jest rzadkim zjawiskiem w historii języków).

Zatem polska żona to nie żadna „goniona” czy „porwana”, ale ta sama kobieta, co nad Indusem i Atlantykiem. Ma wspólne pochodzenie z angielską królową (takie wyrazy o wspólnym pochodzeniu to kognaty), ale też z ginekologią. Gloger znalazł w staropolszczyźnie słowo „żonić” i uznał je za przodka współczesnej „żony”. To prawie jak ktoś doszukujący się bliskiego przodka człowieka w szympansie, a odległych w jaszczurce zwince i karpiu. Nie przyszło mu do głowy, że przodka tego trzeba zrekonstruować z języków niepiśmiennych.

W przypadku języków romańskich niewiele trzeba rekonstruować – znamy łacinę (pisownię, bo z wymową już nie jest łatwo) i wiemy, że hiszpańska mujer, rumuńska muiere, włoska moglie itp. mają swoje źródło w łacinskiej mulier. Tu nie trzeba nic rekonstruować i nie potrzeba gwiazdki. Rekonstrukcja jest potrzebna bardziej wstecz, żeby dojść, jak łacina porzuciła *gwen. I taka rekonstrukcja mówi, że łacińskie mulier pochodzi od *molduis oznaczającego miękkość (a w polskim współczesnym kognatem jest… młodość).

Gdy tak się zacznie rekonstruować, można chcieć sięgać coraz dalej. Nietrudno zauważyć podobieństwo członu *gwen z *ǵenh1 oznaczającym „rodzić, generować”. To z kolei nasuwa myśl, że oba te słowa mają wspólne pochodzenie, bo w końcu rodzenie i kobieta mają ze sobą niemało wspólnego w rzeczywistym świecie. Stąd oprócz prób rekonstrukcji sięgających krótkie kilka tysięcy lat wstecz (prasłowiańskiego, pragermańskiego, praceltyckiego) i dłuższe kilka tysięcy (praindoeuropejskiego, prachamito-semickiego, prauralskiego), niektórzy chcieliby odtworzyć słownik sprzed kilkunastu tysięcy lat.

Mniej więcej w czasie, gdy Gloger kompletował swoją encyklopedię, pojawiła się hipoteza, że rodziny językowe takie jak indoeuropejska, chamito-semicka, uralska, ałtajska i parę innych tworzą makrorodzinę nazwaną nostratycką (nostratyczną). Pod koniec XX wieku pojawiły się inne, choć podobne, pomysły na makrorodziny boreańskie czy eurazjatyckie łączące jeszcze więcej rodzin, w zasadzie z wyłączeniem języków Czarnej Afryki i Australii. W sieci można nawet znaleźć badaczy prezentujących słownik magdaleński, a nazwa ta wzięła się z nazwy jednej z kultur kamienia łupanego.

Dlaczego w sieci, a nie w bibliotekach uniwersyteckich? Ponieważ autor tego słownika jest uważany przez językoznawców za szarlatana, a jego rekonstrukcje za czyste spekulacje. Autorzy rekonstrukcji sięgających nieco bliżej, np. nostratycznych, którzy pozostają w kręgu akademickim, czasem dla zaznaczenia jeszcze dalej posuniętej niepewności niż w przypadku praindoeuropejskich, oznaczają je podwójną gwiazdką. Tak czy inaczej, hipotezy czy nawet teorie makrorodzin krążą po obrzeżach akademickiego językoznawstwa (choć pewne zainteresowanie z kolei wzbudziły u badacza złożoności, Gell-Mana, o którym mimochodem wspominałem przy innej okazji) i jedni naukowcy je akceptują, a inni nie.

Sprawa tu jest nieoczywista. Pewien stopień spekulacji jest przez naukowców dopuszczalny, pewien nie, ale jest strefa pomiędzy. I tak jest w rekonstrukcji ewolucji języków, ale też ewolucji biologicznej czy ewolucji kosmosu. Gdy się wystarczająco atrakcyjnie opakuje swoje spekulacje, łatwo zwieść laików, że są praktycznie udowodnionymi elementami obowiązującej teorii naukowej. W rekonstrukcjach sięgających epoki kamiennej widziałem zestawienie kobiety (gyn) nie tylko z rodzeniem (gen), ale też ze słowami współczesnymi związanymi ze zgięciem (knee, ankle, angle, w sumie też pasowałoby tu nasze giąć/zginać). To miało sugerować, że słowo oznaczające poród wiąże się ze słowem oznaczającym zginanie, bo przecież naturalny poród miał być w pozycji kucznej.

Z kolei wspomniany wyżej propagator słownika magdaleńskiego dowodzi, że skoro jaskiniowcy na kobietę mówili „gyn”, a na noc „nyg”, czyli odwrotnie, to uważali, że kobiety symbolizują moc światła i dnia, a mężczyźni nocy i ciemności. Gloger opakował swoją etymologię w atrakcyjny mit, że pozycja kobiet u Słowian Zachodnich, choć porywanych dla zamążpójścia, była nieporównywalnie wyższa niż u Słowian Południowych i Wschodnich. Przodkowie Polaków zawsze byli rycerscy. Taki mit ładniej brzmi, niż żmudne rekonstruowanie, w jakich kontekstach jedna głoska mogła przejść w inną. No i zakłada większą stałość niż ciągle ewoluujące wzorce kulturowe czy językowe. Gdyby Prasłowianie mieli swoją radę językową i słowniki, pewnie grzmiałyby przeciwko zmiękczaniu „g” do „ż” jako niedbalstwu językowemu i nieszanowaniu tradycji.

Ilustracja: Wilhelm Kotarbiński, domena publiczna

*) Niemniej, kiedyś idąc nadbałtyckim deptakiem usłyszałem przypadkiem jak jedna młoda kobieta za pośrednictwem telefonu oceniała kogoś: „Bo jego interesuje pochodzenie słów. I wyrazów! W języku! [tu niecenzuralny imiesłów]!” Jeśli to był jej adorator, to najwyraźniej nie tędy była droga do jej względów…