Samobójstwo: kto mówi, ten… zrobi?

Jest taki popularny pogląd dotyczący samobójstwa, że kto grozi, że je popełni, ten tego nie zrobi. W suicydologii trudno o większą bzdurę.

Generalnie rozumowanie jest takie: jak ktoś chce się zabić, to nie będzie nic o tym mówił, bo jak powie, to go ktoś powstrzyma. Jeśli więc mówi, że chce się zabić, to nie chce, pragnie natomiast zwrócić na siebie uwagę, coś ugrać… Jest to rozumowanie bardzo niebezpieczne i sprzeczne z postępowaniem wdrażanym zazwyczaj przez specjalistów.

Przede wszystkim mimo zatrważających statystyk WHO (np. milion samobójstw i zachowania samobójcze u 450 mln osób w 2003 roku), a w Polsce Komendy Głównej Policji (6165 samobójstw w 2014 roku) – nie jest to zjawisko spotykane na co dzień. Większość społeczeństwa nie zginie śmiercią samobójczą i nie popełni próby samobójczej. Wśród młodzieży mówi się co prawda, że nawet jedna trzecia może mieć myśli samobójcze, nie zmienia to jednak faktu, że prawdopodobieństwo, iż dany człowiek ma myśli bądź tendencje samobójcze (czyli suicydalne, od angielskiego suicide), jest znacząco mniejsze niż że takich myśli ani tendencji nie ma. Jeśli więc ktoś porusza temat samobójstwa, zwłaszcza w kontekście samego siebie, już to oznacza, że należy do tej mniejszej grupy, której należałoby się uważniej przyjrzeć.

Dobrze – mamy człowieka, który mówi coś o samobójstwie. To, że ma myśli samobójcze, nie oznacza jeszcze, że planuje samobójstwo. Może mieć myśli samobójcze bez tendencji do realizacji – pojawiające się na skutek choroby czy zaburzenia myśli lub wyobrażenia, że mógłby skończyć swoje życie, odebrać je sobie. Z drugiej strony nie chce tego robić, jest przerażony. Czy to coś dziwnego, że bojąc się swoich myśli, szuka pomocy? Niekoniecznie musi trafiać od razu na oddział psychiatryczny w szpitalu, ale bezsprzecznie wymaga pomocy.

Dalej – nawet człowiek, który ma już plan samobójczy, a nawet poczynił jakieś przygotowania, często ma wątpliwości. Nie jest tak, że ktoś się decyduje: „popełnię samobójstwo” – i koniec, kropka, nie rozważa tego więcej. Wprost przeciwnie: często cały czas myśli, czy to słuszna decyzja, czy na pewno. Spotkać można nawet pojęcie ambiwalencji suicydalnej, przez część profesjonalistów nielubiane, bo myli się z jednym z objawów schizofrenii, kiedy człowiek przyjmuje dwa sprzeczne ze sobą poglądy na raz. Tutaj pacjent i chce, i nie chce żyć. Człowiek ma więc ten kawałek, w którym dąży do samobójstwa, i ten, w którym szuka pomocy. Miota się. Jeśli znajdzie pomoc, może dzięki temu zachować życie. Jeśli jej nie otrzyma, może dojść do próby samobójczej.

W powyższym akapicie omawiałem intencję samobójczą. Oprócz intencji jest coś takiego jak letalność danej próby. Chodzi o to, w jakim stopniu dany rodzaj próby samobójczej zagraża życiu. Letalności nie można mylić z intencją. Założenie, że osoby bardziej zdecydowane popełnić samobójstwo będą podejmować próby o większej letalności, a te mniej zdecydowane – o mniejszym, często nie sprawdza się w praktyce.

Zwykle dużą rolę odgrywają tu wyobrażenia pacjenta. Może się zdarzyć, że pacjent zdecydowany, by umrzeć, popełni próbę samobójczą, która nie zagraża mu bezpośrednio w żaden istotny sposób, bo po prostu nie posiada wiedzy medycznej, nie wie, jak się skutecznie zabić. Wedle jego przekonania (i tylko wedle tego przekonania) może się zabić.

Problem w tym, że taka osoba może podjąć kolejną próbę i ta następna może się okazać skuteczniejsza. U nastolatków zdarza się, że biorą oni pierwszy lepszy lek z domowej apteczki. Szczęśliwy traf może sprawić, że dziecko trafi na tran. Jednak następnym razem do ręki mogą wpaść leki, po których młody człowiek trafi na OIOM (w tym wypadku nie będę może dawał instrukcji, co i jak trzeba wziąć). Próby samobójcze młodzieży mają dość często niską letalność, udaje się jedna na około 30. Nie znaczy to, że nie należy się nimi przejmować. Ze znaczącej większości osób, którym uda się przeżyć, część dozna poważnego uszczerbku na zdrowiu, trafi na intensywną terapię, niekiedy zmuszona będzie do końca życia korzystać z wózka inwalidzkiego…

Co z tego wynika? Nawet jeśli znamy daną osobę, jesteśmy przekonani, że nie chce w rzeczywistości się zabić, że groźby samobójcze wygłasza w sposób instrumentalny (czyli manipulacyjny) – to pozostaje zawsze możliwość, że osoba ta instrumentalnie podejmie próbę o przypadkowo znacznej letalności. Można sobie zrobić poważną krzywdę, wcale tego nie chcąc.

No i pozostaje jeszcze jedna możliwość. Większość osób popełniających próby samobójcze cierpi na zaburzenia psychiczne, ale niekiedy są to zaburzenia na tyle poważne, że uniemożliwiają w ogóle racjonalne myślenie. Pacjent psychotyczny może zgłosić tendencje samobójcze i nie wiązać tego z faktem, że ktoś uniemożliwi mu podjęcie próby (bo ogólnie nie jest w stanie wiązać faktów). Dana osoba może być niepełnosprawna intelektualnie i nie pomyśleć o tym, że po zgłoszeniu myśli samobójczych ktoś się tym zainteresuje.

W szpitalach psychiatrycznych zdarzają się prośby o przepustki motywowane jawnie chęcią dokonania samobójstwa. Ponadto również wcześniej dobrze funkcjonująca intelektualnie osoba w silnym stresie może nie myśleć racjonalnie. Próby zastosowania racjonalnego rozumowania, myślenia ale ja bym w takiej sytuacji…, przypisywania jej jednoznacznych intencji – często się nie sprawdzają.

Wypływa z tego wniosek sprzeczny z popularnym poglądem. Kto mówi o samobójstwie, kto grozi jego popełnieniem, ten jest w istotnie większym niż populacyjne ryzyku samobójczym. Nie można z góry zakładać instrumentalnego charakteru gróźb. Każda taka osoba powinna otrzymać pomoc – od psychologa bądź jeszcze lepiej od psychiatry (w sytuacji zagrożenia życia w działającej non stop psychiatrycznej izbie przyjęć nikt nie będzie czepiał się o takie bzdury jak skierowanie). Jeśli ktoś mówi o samobójstwie i otrzyma odpowiednią pomoc, wtedy rzeczywiście jest duża szansa, że tego nie zrobi.

Ilustracja: zdjęcie wykonane przez autora