Rezydent. Trudne słowo

Ostatnio w mediach przewija się temat protestu lekarzy rezydentów. Pisze się o tym rozmaicie, a komentuje jeszcze rozmaiciej. Z części przeczytanych przeze mnie tekstów – i tych napisanych przez dziennikarzy, i komentarzy innych osób – i z pytań zadawanych gościom zapraszanym do programów informacyjnych przebija się ciągle nieznajomość tematu, łącznie z brakiem wiedzy, co to właściwie jest ten rezydent. A znajomość znaczenia używanych terminów generalnie bywa w dyskusjach przydatna.

Może najpierw odpowiedzmy, kim lekarz rezydent nie jest. Wbrew temu, co ostatnio słyszałem bądź czytałem, nie jest studentem (tym bardziej nie sprzed półwiecza, rzekomo dzięki swemu wiadomemu a niepolskiemu pochodzeniu jedzącym banany), stażystą, czeladnikiem, szantażystą itp. Jest lekarzem zatrudnionym na specyficzną umowę o pracę: na czas określony. Płaci za nią rząd.

Zacznijmy od tego, że – wbrew opiniom wielu młodych i nie do końca młodych ludzi, w tym niektórych rezydentów – rolą państwa nie jest zapewnienie wszystkim pracy, a już na pewno nie zapewnienie każdemu takiej, jaka by mu się podobała. Natomiast rolą państwa pozostaje niewątpliwie zapewnienie obywatelom opieki zdrowotnej (była na jednym z sąsiednich blogów dyskusja na ten temat). Tak więc kształci lekarzy na ciężkich sześcioletnich studiach, na które dość trudno się dostać. Wychodzi z nich absolwent, który umie bardzo dużo, ale to bardzo dużo oznacza dużo za mało. Studia generalnie przekazują wiedzę, a nie przygotowują do praktycznego pełnienia zawodu, nie tylko lekarza. Dlatego po studiach lekarz idzie na staż podyplomowy, gdzie pracuje na stanowisku lekarz stażysta pod kierunkiem bardziej doświadczonego lekarza, zarabia niecałe 2 tys. zł i powtarza materiał do egzaminu lekarskiego. Nie ma jeszcze pełnego prawa do wykonywania zawodu, ale wolno mu na przykład zlecać badania w miejscu odbywania stażu, zlecać farmakoterapię i stwierdzać zgon. Niekiedy asystuje przy operacji. Po zakończeniu stażu i zdaniu egzaminu zyskuje pełne prawo wykonywania zawodu lekarza. Może samodzielnie pracować, choćby w nocnej pomocy lekarskiej, w POZ itd. Jednakże jego wiedza – często olbrzymia – nie wystarcza do leczenia wielu chorób.

Dzisiejsza medycyna to kawał nauki. Najbardziej znane nauki medyczne, jak interna czy pediatria, to jest poziom instytutu na uczelni. Tak jak historia, filozofia. Ich główne gałęzie, jak kardiologia, to poziom katedry (na dużych uczelniach często katedr kardiologii jest kilka). Natomiast cała medycyna to poziom wydziału (tak jak wydział nauk o Ziemi). Wynika z tego, że medycyny po prostu nie można się nauczyć. Co więcej, nie można dobrze nauczyć się interny czy pediatrii. To tak jakby wymagać od kogoś nauczenia się biologii. Wybitni naukowcy zajmują się drobnymi wycinkami. Sławny etolog Edward O. Wilson był systematykiem mrówek (mówi się na takiego – myrmekolog). Innych błonkoskrzydłych nie mógłby objąć pamięcią. Minister Szyszko jest podobnież świetnym znawcą chrząszczy biegaczowatych (nie ma co się zresztą dziwić, to wspaniała rodzina owadów o połyskującym, niby-skórzastym pancerzu). Jak jednak postawić go przed problemem dotyczącym kornika drukarza, chrząszcza z rodziny ryjkowcowatych (również wspaniała rodzina, wiele jej przedstawicieli cechuje się fantazyjnym narządem gębowym, stąd nazwa), wszyscy widzimy, jakie są efekty. Mediewista nie musi znać się na II wojnie światowej, historyk Skandynawii na rdzennych mieszkańcach Australii. Renesans minął. Stephen Hawking pisze (Wszechświat w skorupce orzecha, Zysk i S-ka 2014, s. 158), że w 2000 wydano jakieś 100 razy więcej pracy naukowych, niż 100 lat wcześniej. Taki jest charakter nauki i nic się na to poradzi. A lekarz naukę stosuje na co dzień.

W efekcie aby lekarz mógł kompetentnie leczyć, musi skupić się na jednej wąskiej działce medycyny. Po to jest specjalizacja. Przez kolejne lata będzie w stanie opanować odróżnianie rzężeń drobnobańkowych i grubobańkowych (co z tego, że uczyli na studiach? Trzeba ćwiczyć i się osłuchać, na studiach ciężko to opanować), orientowanie się w czerwono-żółto-czarnym chaosie porozcinanego ludzkiego ciała (które zazwyczaj nie wygląda tak jak w atlasie anatomicznym, bo ludzie różnią się od siebie, nie każdy ma serce po lewej stronie i dwie nerki), leczenie kilkudziesięciu różnych zapaleń jelit i właściwości dziesiątek antybiotyków czy leków przeciwdepresyjnych. Zaburzeń adaptacyjnych nie trzeba koniecznie leczyć u psychiatry, ale zespół urojeń nihilistycznych Cotarda (pacjent uważa, że nie żyje) wymaga pomocy specjalisty.

Jakiś czas temu władze państwowe dokonały porażającego odkrycia, że specjalistów jest dużo za mało. Ich przeciętny wiek to ponad 50 lat. Niedługo odejdą i nie będzie nawet komu szkolić nowych. Specjalistów nie przybywało, ponieważ szpital – jedyne miejsce produkcji specjalistów większości specjalizacji – wolał zatrudnić lekarza już doświadczonego, a nie takiego niedługo po studiach.

Aby skłonić szpitale do szkolenia nowych specjalistów, bez których za kilka lat system opieki zdrowotnej się zawali, wymyślono, że rząd zapłaci szpitalowi za zatrudnienie młodego lekarza, jeśli ten zobowiąże się do szkolenia go. Miejsca rezydenckie dostają tylko szpitale spełniające wymogi i miejsc jest znacznie mniej niż chętnych lekarzy. W efekcie pensje rezydentom zapewnia rząd, szpital je tylko przekazuje (a więc ma de facto pracownika, któremu nie musi płacić). Rezydent ma własnych pacjentów, których prowadzi pod nadzorem specjalisty (są oddziały, na których wszystkich pacjentów prowadzą rezydenci), zleca diagnostykę, farmakoterapię i inne leczenie, wykonuje zabiegi operacyjne – zdarza się, że bez pomocy specjalisty – wypełnia grubo ponad pół setki różnych rodzajów dokumentacji (rekord, który odnotowałem w przypadku jednego pacjenta w jeden dzień to około 30 stron), dyżuruje, przyjmuje, wypisuje, niekiedy konsultuje (to już powinien wykonać specjalista). Wykonuje w zasadzie całą lekarską robotę, tyle że pod nadzorem.

Jak wygląda nadzór (czy jest tylko na papierze, czy też praktycznie o wszystkim decyduje się na wspólnym zebraniu), to zależy od specyfiki oddziału. Jego dzień pracy wynosi 7 godzin 35 minut. Przez pozostałe 25 min ma obowiązek dokształcać się w domu. W praktyce często przychodzi wcześniej i zostaje po pracy dłużej (znajoma siedziała do 18), mimo że to sprzeczne z przepisami. Ponadto dyżuruje – przepisowo 10 h tygodniowo, często więcej. Często jeszcze pracuje w poradni, a co ambitniejszy oprócz tego ciągnie doktorat. Za pracę na oddziale dostaje na rękę zależnie od rodzaju specjalizacji i stażu pracy (po dwóch latach jest podwyżka) maksymalnie koło 2700 zł na rękę, za dyżur jest kilkaset zł.

Brak chętnych do pracy w osławionym szpitalu płacącym 100 zł za godzinę wynika zapewne z tego, że rezydent nie może z definicji zrezygnować z pracy na oddziale, a jak dyżuruje, to w pierwszej kolejności w macierzystym ośrodku. A więc oferta 100 zł za godzinę to dodatkowe kilkanaście do 24 godzin pracy poza miejscem zamieszkania dla osób pracujących już około minimum 50, a najczęściej 60 i więcej godzin tygodniowo.

No i rezydentura to nie praca cały czas na tym samym oddziale, ale i wiele staży zewnętrznych oraz kursy specjalizacyjne. Szpital ma obowiązek puścić lekarza, ale niekoniecznie wtedy, kiedy lekarz to sobie zaplanuje. Grunt to mieć życzliwego szefa. Zdarzają się wspaniali, ale mniej wspaniali również. Po najczęściej 4-6 latach (chyba że lekarz ma głupi pomysł zachorować albo umyślił sobie być kobietą i zachodzić w ciążę – każde zwolnienie wydłuża specjalizację, bo liczba dni musi się zgadzać), podczas których lekarz ma obowiązek wykonać określoną liczbę określonych procedur (i potem tacha sprawozdanie z każdej procedury do kontroli, np. w przypadku pediatry pobranie płynu mózgowo-rdzeniowego, którego się na większości oddziałów pediatrycznych nie robi), w końcu przystępuje do egzaminu.

Oprócz rezydentury może robić specjalizację na podstawie umowy o pracę (jeśli go kto zatrudni w desperacji), umowy określającej wzajemne zobowiązania (ładnie się to określa, ale polega to na tym, że lekarz zobowiązuje się pracować za darmo, a pracodawca do szkolenia go, czyli wolontariat), z doktoratu (niby też ładnie brzmi, ale ze stypendium doktoranckiego trudno wyżyć). Ale w końcu lekarz robi specjalizację – traci pełen etat i przywileje lub zyskuje, jak to określił jeden z moich znajomych, nielubiący pracy w szpitalu – „wolność”.

Marcin Nowak
Ilustracja: Popiersie Hippokratesa, Rubens, domena publiczna