Apolityka

tylekNiektórzy zarzucają mi, że unikam deklaracji politycznych i odezw. To prawda, uważam, że nauka i polityka nie powinny iść w parze. Są to zbyt odmienne domeny i ich mieszanie nie służy dobrze ani polityce, ani nauce.

Oczywiście, wspólne zainteresowanie i jakaś forma współpracy nie musi być z gruntu zła. Gdy rządzący chcą zrealizować swoje ambicje krajowe i międzynarodowe, może z tego wyjść choćby NASA, było nie było dziś jedna z najlepszych naukowych instytucji świata. Jako hydrobiolog z kolei cieszę się, że podstawą oceny stanu wód w prawie unijnym są badania hydrobiologiczne.

Sprawa jednak często nie jest tak pozytywna. Instytut naukowy, jeżeli jest rządowy, zawsze ma w tle ryzyko, że któryś rząd uzna go za niepotrzebny albo wybierze dyrekcję bardziej wierną władzy niż rzetelności naukowej. Oprócz jawnych ingerencji władz (rządów, partii) jest też lizusostwo czy światopoglądowo umotywowana nierzetelność naukowców. W sumie łysenkizm wydaje się bardziej tym drugim, to niekoniecznie Stalin sam nakazywał dostosowywanie biologii do swojej wizji marksizmu, ale to pewnie Łysenko zauważył, że podrasowanie drogi Miczurina spotyka się z łaskami władzy.

To, co napisałem, jest powszechnie wiadome. Może się wydawać, że tym bardziej powinno prowokować naukowców do działania. Orężem w walce z naciskami polityków na naukę powinna być edukacja, czyż nie?

Owszem, gdy w grę wchodzi pseudonauka czy szarlataneria, naukowcy powinni ją zbijać naukową argumentacją. Neodarwinizm kontra inteligentny projekt, szczepionki jako najlepsza profilaktyka kontra szczepionki jako źródło licznych chorób, globalne ocieplenie wzmacniane antropogenicznie kontra przez bliżej nieokreślone cykle lub wręcz jego brak. Tak – tam, gdzie są fakty, tam naukowcy powinni się odzywać i używać swojego autorytetu.

Są jednak sytuacje, gdy spory światopoglądowe nie dotyczą faktów. W takich sytuacjach naukowcy przedstawiają fakty, ale to, jak je potraktować, już nie jest domeną nauki. Jako hydrobiolog mogę przedstawić wyniki badań, które sugerują, że żegluga śródlądowa zmienia skład organizmów zamieszkujących rzeki (domyślnie na mniej pożądany). Specjalista od transportu może pokazać badania, z których wynika, że obecna sieć kolejowa jest daleka od wysycenia. Specjalista od hydrologii może pokazać badania, z których wynika, że przepływ w polskich rzekach zwykle pozwala na uniesienie tratwy, ewentualnie płaskodennej łódki, a na uniesienie dużej barki tylko przez parę dni w roku. Hydrotechnik może pokazać badania, z których wynika, że kanalizacja rzek zmniejsza zagrożenie małymi powodziami, a zwiększa katastrofalnymi. Kolejni naukowcy powinni przedstawiać wyniki swoich badań. Społeczeństwo jednak może uznać, że intensywny transport rzeczny jest tym, czego potrzebuje. To nie jest kwestia faktów, to kwestia wyboru.

Jeżeli ktoś wybiera dom na betonowym klepisku zamiast na trawniku z drzewami – to jego wybór. Dla mnie rezerwatowa część Puszczy Białowieskiej z bogactwem gatunków, w tym związanych z gnijącym drewnem, jest bardziej interesująca i ładniejsza, w ogóle wartościowsza. Dla kogoś przeciwnie, lepsza jest plantacja drzew w co drugim lesie. Czy moje podejście jest lepsze, bo jest naukowe? Niekoniecznie. Plantacja drzew jest też miejscem zachodzenia procesów biologicznych, geochemicznych itd. Jeżeli wolę rezerwat od plantacji, to wolę go jako Piotr Panek, a nie jako biolog. Oczywiście, bycie biologiem środowiskowym otwiera mi perspektywy inne, niż mają np. dendrolodzy, dla których widok starzejącego się drzewa może być przykry. I ja te perspektywy mogę wskazywać innym, ale to jest już kwestia preferencji, a nie faktów.

Natomiast należy pamiętać, że wolność wyboru jest ograniczona m.in. dostępem do faktów. Stąd inicjatywę moich znajomych, którzy założyli Naukę dla przyrody, uważam za pożyteczną. Jeżeli ktoś nie wie, co jest cennego w dzikiej przyrodzie, trudno mu stawać po jej stronie. Pozostaję jednak na stanowisku, że to kwestia subiektywnego wyboru, które fakty bardziej do mnie przemawiają, a nie obiektywnego, gołego faktu.

Z faktami też nie zawsze jest tak łatwo. Weźmy superkontrowersyjny przykład początku ludzkiego życia. Wbrew pozorom im ktoś więcej wie o pojęciu osobnika czy embriologii, tym trudniej mu o łatwe definicje. Niemniej o ile w specjalistycznych tekstach można unikać definitywnych sformułowań i opisywać np. embriogenezę bez wnikania w definicje osobnika itd., o tyle w uproszczonym dyskursie coś trzeba przyjąć. Na jednym z warsztatów biologii ewolucyjnej ktoś rzucił: „Może zaczynajmy zdania jak matematycy: niech x oznacza…”. To było półżartem, ale dobrze pokazuje, że definicje są mniej lub bardziej umowne i bardziej są potrzebne do komunikacji, niż naprawdę opisują rzeczywistość i wyodrębniają niemal arystotelejskie byty.

Definicje są w gruncie rzeczy bardziej potrzebne w prawie. W ochronie przyrody jest zdefiniowane, że okaz chronionego gatunku to nie tylko dorosły osobnik, ale też np. jajo, a w niektórych przypadkach nawet szczątki. Gatunki z kolei są zebrane w listę. Lista to lista. Ktoś ją spisał i opublikował. Lista nie lubi dwuznaczności. Jeżeli jest np. wrona siwa, to jest wrona siwa. A to, że jeden ornitolog uważa czarnowrona za gatunek odrębny od wrony siwej, a drugi za jej podgatunek, na liście się nie zmieści. To nie jest tylko akademicki problem. W pewnym momencie spod ochrony w Stanach Zjednoczonych wyleciał wilk rudy, bo jest krzyżówką wilka szarego i kojota, a prawo to chroniło, przynajmniej wtedy, tylko „czyste” gatunki. Naukowo jest stwierdzić, że gatunek jest względnym pojęciem, ale do przepisów trzeba wpisać coś konkretnego.

Tak samo może być z człowiekiem jako odrębną istotą. Definicja, że odrębnym człowiekiem staje się zygota, a w razie podziału zarodka – nowo powstałe zarodki – ma sens. Biologicznie ciężko w embriogenezie znaleźć inny tak wyraźny punkt. Oczywiście zapłodnienie to też raczej proces, czyli na osi czasu odcinek, a nie punkt, ale w skali życia ludzkiego, a nawet prenatalnego, dość krótki. Oczywiście, naukowiec musi przypominać, że jest to odcinek. Że w jego trakcie może się co bądź wydarzyć, chociażby można łączące się gamety zamrozić i utrzymywać ten stan zawieszenia w teoretyczną nieskończoność. Niemniej na potrzeby dyskursu taką uproszczoną cezurę można przyjąć. W razie potrzeby można granicę mniej lub bardziej umownie uściślić (np. moment zetknięcia gamet, moment, gdy całe DNA jądrowe plemnika znajdzie się w komórce jajowej albo jeszcze inny – nie jestem embriologiem i nie będę drążył). Tylko trzeba pamiętać, że jest to jakaś umowa i z tej umowy nic nie wynika wprost.

Dyletantom, np. z Ordo Iuris, może się wydawać, że taka umowa oznacza nabycie przez tak zdefiniowanego człowieka wszystkich praw ludzkich. Może tak być. Co bym uważał o takim podejściu, to bym uważał, ale ono nie jest naukowe, tylko prawnicze. I tak samo nienaukowe, lecz prawnicze jest przyjęcie, że zygota nie ma praw innych niż hodowla tkankowa. Dyletantom należy wyjaśnić, że człowiekiem według powyższej definicji jest choćby zaśniad groniasty, a jakby się uprzeć, to każdy nowotwór, bo żyje własnym życiem.

Z punktu widzenia biologii – czemu nie? To tylko konsekwencja pewnej umowy co do definicji. Z punktu widzenia prawnego to może być cokolwiek. Zresztą pomijając radykałów, nawet ci, którzy w przybliżeniu przyjmują powyższą definicję i chcą jej konsekwencji prawnych, zakładają, że człowiek może mieć różne prawa w zależności od fazy rozwoju. Przecież niczym innym nie jest postulowanie różnych kar za uśmiercenie człowieka w fazie prenatalnej i postnatalnej postulowane choćby przez polski episkopat.

Prawo i polityka powinny być tworzone z uwzględnieniem naukowych faktów. Skoro badania wskazują, że zdrowiej się żyje z zadrzewionymi ulicami i bez ekspozycji na benzopiren, słuszne jest, żeby prawo promowało zadrzewienia uliczne oraz ograniczało smog i papierosy. Słuszne, ale nie wprost naukowe. Ostatecznie ludzie mają prawo żyć niezdrowo. Ciągoty, by fakty naukowe traktować jako wprost źródło światopoglądu, to błąd naturalistyczny, eliminowany przez gilotynę Hume’a, o czym parę razy pisał Grzegorz Pacewicz (np. tutaj, tutaj, tutaj i jeszcze nieraz).

Ciągoty do tego mają zwolennicy dowolnego poglądu. Działacze praw homoseksualistów wyciągają genetyczne przyczyny orientacji seksualnej i przykłady homoseksualizmu u zwierząt. Ksenofobowie odwołują się do zachowań stadnych. Przykłady można znaleźć na wszystko, wystarczy poszukać. Jeśli na naturalność jakiegoś zjawiska jest więcej dowodów, jego przeciwnicy nagle odkrywają, że naturalne nie musi oznaczać dobrego, ale zapominają o tym, gdy dowody bardziej wskazują na naturalność innego zjawiska, które im akurat się nie podoba. Niektóre wątki silniej rozwinęły miskidomleka.

Wszystko to oczywiście jest zagmatwane. Kiedy ktoś twierdzi, że dzieci z probówki mają jakieś bruzdy, to jest to bzdura bez poparcia w nauce i powinnością naukowca, a może nawet bardziej edukatora, jest ją zwalczać. Kiedy jednak ktoś uważa, że wytwarzanie dzieci z probówki jest niemoralne, to nie ma nic wspólnego z nauką. Jeżeli dla kogoś zapłodnienie in vitro jest niemoralne, to wszystko jedno, czy powstałe w ten sposób noworodki mają bruzdę czy nie. I tak samo: dla kogo jest moralne, tylko w drugą stronę.

Tyle że ludzie rzadko mają odwagę przyznać się, także przed sobą, że są czemuś przeciwni lub czemuś sprzyjają, bo tak. Lubią racjonalizować swój światopogląd, nawet jeśli ten światopogląd odnosi się do wartości transcendentnych, a więc wykraczających poza racjonalizm. Pod tym względem Abraham był uczciwszy – zdecydował się zabić Izaaka nie po to, żeby zrobić coś racjonalnego, tylko ze względu na niezrozumiały nakaz Boga (oczywiście, mógł to zracjonalizować, że za nieposłuszeństwo Bóg ukarze go jeszcze czymś gorszym). Większość ludzi jednak woli stwierdzić, że zapłodnienie in vitro spowoduje jakieś wady rozwojowe, szczepionki spowodują straszne skutki uboczne (a i tak zresztą są nieskuteczne), drzewa wcale nie pochłaniają zanieczyszczeń, dwutlenek węgla powstały ze spalania paliw kopalnych nie zmieni bilansu węglowego atmosfery itd., a nie tylko, że ich światopogląd jest taki, a nie inny.

Jest jeszcze drugi powód, nie mniej ważny. Jak by kto nie był otwarty i tolerancyjny, zawsze ma jakieś ciągoty do przekonywania do własnych wizji. Czy trzeba się tu odwoływać do memetyki czy nie – mniejsza z tym. Tymczasem ciężko jest przekonywać kogoś argumentem „bo uważam, że jest to słuszne”, a w każdym razie ciężej niż „bo to ma dobre skutki”.

Te różne pobudki – naukowe, antynaukowe i nienaukowe – nie zawsze łatwo odróżnić, nie zawsze da się rozdzielić, ale nie lubię ich mieszania. Mimo wszystko uważam, że jest różnica, gdy ktoś postuluje zniesienie obowiązku szczepienia, argumentując to rzekomymi poważnymi skutkami ubocznymi szczepień (autyzm to tylko jeden z wielu straszaków proepidemików) czy ich rzekomą nieskutecznością (w tym podważaniem uznanej etiologii chorób, którym zapobiegają), a gdy uważa, że szczepionki działają, jak trzeba, ale wolność wyboru jest wyższą wartością. To pierwsze jest zachowaniem antynaukowym, a to drugie nienaukowym, tj. wobec nauki obojętnym. Zatem argumenty naukowe mają sens tylko w pierwszym przypadku. Oczywiście, ta druga postawa może też wynikać z ignorancji i nieznajomości zagadnień odporności zbiorowej i wtedy argumenty naukowe mają szansę ją zmienić, ale niekoniecznie.

Wiązanie światopoglądu i nauki ma jeszcze jedną konsekwencję. Niektórzy wojujący racjonaliści uważają, że obalając niektóre z wyobrażeń religijnych w obszarze faktów, obalą samą religijność. Prymitywizując, gdy modlitwa o coś okaże się w danym przypadku nieskuteczna, ma to być dowód na nieprawdziwość religii i nieistnienie bóstw. Czasem tak działa, ale jest to rzadki przypadek i bardziej można się spodziewać powstania jakichś wyjaśnień teologicznych. Znamienny jest fakt, że bibliści, analizując język Biblii, doszli do wniosku, że jej najdawniej powstały fragment to Księga Hioba, a więc opis sytuacji, gdy rozsypuje się prymitywna religia, w której pobożność jest nagradzana, a bezbożność karana. Bardziej wyrafinowane religie lepiej lub gorzej starają sobie z tym radzić już od paru tysięcy lat, czego Księga Hioba jest przykładem.

Zmierzam do tego, że to może działać i w drugą stronę. Gdy ktoś za bardzo wiąże postawę naukową z wyborami światopoglądowymi, naraża się na to, że ktoś, odrzucając jego światopogląd, odrzuci z automatu postawę naukową. To, że jestem zdecydowanym przeciwnikiem kary śmierci we współczesnych warunkach, nie ma związku z tym, że uważam, że gospodarka ludzka prowadzi do globalnego ocieplenia. To pierwsze to światopogląd, to drugie – nauka. Jeżeli ktoś się ze mną nie zgadza w pierwszym, nie ma najmniejszego powodu nie zgadzać się w drugim (i odwrotnie). Gdy ktoś spróbuje mnie przekonać do słuszności kary śmierci, bo to czy tamto, puszczę to mimo uszu. Gdyby znalazły się dowody przeciw antropogenicznemu globalnemu ociepleniu, zmienię zdanie. Kiedyś np. o tym ostatnim miałem mało wyrobione zdanie. W pewnym momencie byłem nawet dość sceptyczny. Poproszono mnie jednak o napisanie tekstu, gdzie zmiany klimatu były istotnym tłem. Musiałem więc zgłębić temat, i im głębiej szukałem naukowych podstaw denializmu klimatycznego, tym bardziej okazywało się, że ich tak naprawdę nie ma, w przeciwieństwie do naukowych podstaw „alarmizmu”.

Gorzej, gdy naukowiec będący prawdziwym znawcą i autorytetem w jednej sprawie używa go w innej, gdzie jest dyletantem. Jaworowski znał się na radiologii, a Marks (Leszek) zna się na geologii, ale obaj słabo znają się na klimatologii i łatwiej mogą swoje uprzedzenia przenieść na podważanie konsensusu klimatologów co do globalnego ocieplenia. Zdarza się to najlepszym, klasycznym przykładem jest Linus Pauling, który nagrodę Nobla dostał zasłużenie, ale uwierzył we w zasadzie magiczne właściwości witaminy C. Gdy o strasznych skutkach jedzenia GMO mówi Doda, łatwo to wyśmiać, gdy naukowcy od ekologii przestrzegają przed wprowadzaniem upraw GMO do środowiska, jest trudniej. A obserwator może nie zauważyć różnicy, że ten drugi pogląd wcale nie demonizuje GMO i nie sugeruje wbrew nauce jego szkodliwości dla zdrowia, a tylko zaleca ostrożność przy wprowadzaniu do środowiska, po nauczce z wprowadzaniem organizmów jak najbardziej niemodyfikowanych. Śliską jest sprawą, gdy ktoś, wiedząc, że nie ma naukowych podstaw do obaw przed zjadaniem GMO, nie rzuca takich tekstów, ale „na wszelki wypadek” sugeruje, że w sumie to nic nie wiadomo. A co nieco już przecież wiadomo.

Na koniec jest jeszcze wyznanie pesymistyczne. O ile zdarzają się ugrupowania, gdzie postawy antynaukowe są bardziej eksponowane (np. kreacjoniści w Lidze Polskich Rodzin), o tyle praktycznie nie ma takich, w których by się nie pojawiały w ogóle. Weźmy różne ugrupowania zielonych, gdzie argumenty naukowe są wysuwane na czoło w kwestii ochrony przyrody, ale w kwestii GMO czy energii jądrowej są wysuwane argumenty antynaukowe albo przynajmniej pozanaukowe.

Z drugiej strony są ugrupowania będące zbieraniną populistów, więc nie można się dziwić, że pojawiają się w nich działacze antyszczepionkowi, ale niekoniecznie są to partie wprost antynaukowe. Główne partie we wszystkich krajach najczęściej natomiast mają naukę gdzieś, traktując ją czasem instrumentalnie. Ewentualnie są takie, gdzie argumenty naukowe niekoniecznie są negowane, ale są ignorowane ze względu na różne inne interesy. W tej sytuacji wyróżnianie którejkolwiek ma mały sens.

Czasem zresztą mogą pojawiać się wnioski fałszywe. Jak wiadomo, Janusz Korwin-Mikke naukowe fakty ma gdzieś. Mimo to jest zadeklarowanym przeciwnikiem kreacjonizmu. Niestety nie dlatego, że fakty naukowe stoją po stronie darwinizmu, ale dlatego, że myli darwinizm biologiczny z darwinizmem społecznym. Zatem słuszne podejście do jednego z faktów naukowych wyciąga z niesłusznych przesłanek, i ten przykład jest chyba typowy dla polityków jako masy.

Zatem owszem, jakiś światopogląd mam. Należę do organizacji pozarządowych, ale gdy opisuję fakty naukowe, opisuję je. Interpretację pozostawiam czytelnikom.

Piotr Panek

fot. Piotr Panek, licencja CC BY-SA 4.0