Inteligenci i ptakoluby
Kiedyś BBC (albo inna stacja) pokazało film o angielskim farmerze, który w ramach majsterkowania robił tory przeszkód dla wiewiórek. Zwierzęta musiały nieźle się nagimnastykować, żeby zdobyć orzechy. Pomyślałem sobie, że polski robotnik albo chłop, który też lubi majsterkować, raczej naprawiłby stary samochód, niż zrobił coś podobnego. Trudno budować obraz społeczeństwa, opierając się na jakimś programie ciekawostkowym, ale taki przykład jednak jest wymowny.
Ludzie jak wyżej są wszędzie, ale na polskiej wsi już raczej spodziewałbym się, że ktoś podobny zająłby się graniem na harmonii albo struganiem świątków, bo w polskiej tradycji hobby zdecydowanie bardziej leży obcowanie z kulturą niż naturą. Akurat rolnik z naturą (która wyjada mu ziarno z paki albo zalewa łąkę) i tak ma w końcu dużo do czynienia, ale i miejski inteligent jest raczej stworzony do pisania wierszy, wertowania książek historycznych, czytania Sartre’a i knucia przeciwko oprawcom, niż do przeglądania atlasów, czatowania z lornetką (lub czytania Einsteina).
Oczywiście – ma to swoje uzasadnienie właśnie w konieczności knucia przeciwko oprawcom, które łatwiej wyrazić działalnością humanistyczną niż naukową, ale trochę szkoda, że właśnie tak się złożyło w polskiej historii. Polskiej i w ogóle wschodnioeuropejskiej – znamienne, że słowo inteligencja na oznaczenie klasy społecznej w języku angielskim jest zapożyczeniem z rosyjskiego. W Wielkiej Brytanii taka klasa nie była potrzebna, bo między feudalizmem a współczesnością okres raczkującego kapitalizmu był dość długi, by wykształciły się nieco innego typu klasy. Przepaście między brytyjskimi klasami są przysłowiowe (czy były), ale w istocie nie są aż tak straszne (może dzięki pewnemu trwałemu porządkowi), podczas gdy polska szlachta i wywodząca się z niej częściowo inteligencja była wybijana w powstaniach i wojnach. Po kolejnych tragediach klasa średnia/inteligencja musiała być odbudowywana od nowa – albo przejmując jak najbardziej humanistyczne ciągoty, albo wpisując się w praktycyzm inteligencji pracującej. Problemy materialne też raczej pchały inżynierów i naukowców do dorabiania niż szukania nietypowych rozrywek. Zwłaszcza gdy nowa inteligencja miała korzenie raczej chłopskie, a przepaście między tymi klasami nie były kapitalistyczne, ale feudalne.
Z moich obserwacji polskiej wsi pod koniec XX w. wynika, że chłopstwo jako tako wie, że jest wiele gatunków zwierząt i roślin, ale nie uważa tego za ważne. Ważne ptaki to: kura, indyk, kaczka i gęś. Oprócz tego są bociany, wrony, wróble, skowronki, przepiórki, jaskółki itp. Większość może się nawet podobać, zwłaszcza gdy ćwierka, a nie kracze, ale żadnego z nich pożytku. Oczywiście, ludzie są różni i nawet na wsi niektórzy mieli kanarki, ale nie cieszyło się to szczególnym uznaniem. Gdy ktoś ma gołębie, to, przynajmniej dla zachowania pozorów pożyteczności, od czasu do czasu powinien z któregoś zrobić rosół. Dlatego liczy się umiejętność odróżniania odmian ziemniaków, bo każda ma inny smak, konsystencję, odporność na gnicie itp., a nieważne jest odróżnianie gatunków skowronków. Gatunki rozróżniali za to myśliwi. Większym prestiżem niż wypchana pospolita kaczka u powały może być świstun, który jest rzadki, więc trudniej go ustrzelić. A myślistwo to przywilej szlachty, która w Polsce została wybita i zdegradowana. Pasja myśliwska z czasem wyewoluowała w pasję kolekcjonerską, a ta z kolei coraz bardziej mogła się wirtualizować, gdy gabloty suszonych własnoręcznie złowionych robaków ze szpilkami zaczęły wypierać gabloty ze zdjęciami lub zgoła mentalne gabloty wspomnień satysfakcji z wypatrzenia kolejnych gatunków. W Polsce kolejne tragedie burzyły ciągłość, ale w Wielkiej Brytanii ta ewolucja szła gładko. W ten sposób powstał birdwatching – hobby i rozrywka. Skąd wziąć zainteresowanie ptakami w ich różnorodności? Trzeba sobie po pierwsze zdać sprawę z tej różnorodności, a po drugie uznać jej istotność.
W moim ostatnim wpisie roztrząsałem zanik ornitologii jako samoistnej profesji naukowej. Sprawa ta ma i drugą stronę – naukowcy zajmują się czym innym, ale w końcu na Europejskie Dni Ptaków zebrało się to prawie 60 tys. osób umiejących odróżnić dymówkę od oknówki. Bycie ptakolubem jest więc pasją dla niemałej grupy amatorów. Część dyskutantów przy okazji tamtego wpisu również przyznała się do ptakolubstwa u siebie lub kogoś bliskiego. Wśród tych 60 tysięcy europejskich ptakolubów i ornitologów znalazło się ponad 3000 Polaków. To wynik dwukrotnie przewyższający średnią (EPD zorganizowano w 34 krajach), czyli nie taki zły, ale zważywszy, że na średnią składają się też kraje tak małe jak Malta, to nie jest też imponujący. Zwłaszcza, że w Polsce zaobserwowano 21% osobników (choć to z kolei mogłoby świadczyć o dużej wydajności polskich obserwatorów). W porównaniu z takimi krajami jak Holandia czy Wielka Brytania w Polsce ptakolubstwo to wciąż dość ekstrawaganckie hobby. Na Zachodzie birdwatching jest popularnym hobby. Zamiast preparować trofea robi się zdjęcia albo przynajmniej wpisuje, nomen omen, ptaszka przy kolejnym gatunku z listy. Gdy się zaliczyło wszystkie gatunki z okolicy, można sobie zamówić wycieczkę do ostoi innych gatunków. W ten sposób birdwatching stał się branżą przemysłu rozrywkowego, pokrewną turystyce (swoją drogą ostatnio pojawiły się też innego typu specjalizacje, jak np. geoturystyka, czyli zwiedzanie osobliwości geologicznych). Pozostaje więc nadzieja, że Polska, jako paw i papuga narodów (ptaki w polskiej kulturze wysokiej!), pójdzie za tą modą.
Fot. Alan Vernon, Flickr (CC by)
Komentarze
Znam ciekawszy przykład braku zainteresowania przyrodą ze strony mieszkańców wsi.
Lubię zbierać grzyby i od jakiegoś czasu staram się poszerzać listę gatunków w mojej zdobyczy. Dobieram je na podstawie jadalności i braku podobnych gatunków trujących i niejadalnych. Nie chcę ryzykować szkodliwej pomyłki.
W krótkim czasie znalazłem na wsi źródła bardzo smacznych grzybów jadalnych, których nikt ze stałych mieszkańców najwyraźniej nie zna i nie zbiera. Jesienią przywożę z jednego grzybobrania każdorazowo wiele kilogramów boczniaków ostrygowatych (Pleurotus ostreatus). Rekord to zapewne około 20 kg zebranych w godzinę na terenie wielkości boiska do piłki ręcznej. Sądząc po śladach, ja jeden w całej okolicy wiem, że są smaczne i można je jeść, mimo że hodowlane występują jednocześnie w marketach. Zimą zbierałem zimówki aksamitnotrzonowe (Flammulina velutipes var. velutipes) i też nie miałem konkurencji. Jestem jedynym znanym mi osobiście zbieraczem żółciaka siarkowego (Laetiporus sulphureus).
Tu nie ma wytłumaczenia, że znajomość tych gatunków jest do niczego niepotrzebna mieszkańcom wsi, jak to było z ptakami. Te grzyby są smaczne i można je jeść, ale mimo to nikt ze wsi się nimi nie interesuje.
W tym wypadku pewnie wchodzi w grę kwestia obrzydzenia. Żółciak i boczniak wyglądają nieco inaczej niż typowy grzyb jadalny. Estetyczna różnica między zimówką a opieńką z kolei nie jest duża. Tu mogą dochodzić względy mykofobiczne. Polacy są w miarę mykofilni, ale bez przesady i wolą konserwatyzm w kwestii grzybów. (O mykofobii i mykofilii może coś kiedyś napiszę jeszcze.)
Ludzie, ale np. na Kielecczyźnie w 1945-1950 roku ludzie sarniaki jedli i nie narzekali. Przypuszczam, że 100 czy 200 lat temu jedli wszystko, nawet mech i paprocie.
Dawniej ludzie, także w Polsce, jedli o wiele większy zestaw roślin i grzybów (zwierząt w sumie też – teraz perspektywa zjedzenia królika albo konia dla wielu osób brzmi odstręczająco, a gołębie w fast-foodach to znany mem plotkarski). To jednak właśnie wymaga dodatkowej wiedzy i umiejętności rozróżniania gatunków, które są jadalne po takiej obróbce od gatunków jadalnych po owakiej. Im dostępniejsze stało się łatwe do rozpoznania i obróbki jedzenie typu pieczarka, świnia i ziemniak, tym mniejsza była motywacja do uczenia się gatunków grzybów czy roślin jadalnych, a kolejne zwierzęta zaczęły wypadać z jadłospisu. Np. taka piestrzenica jadalna, jak sama nazwa wskazuje (także łacińska) nadaje się do jedzenia i podobno jest powszechnie jedzona np. w Bułgarii, ale wymaga specjalnego gotowania i po stwierdzeniu kolejnych zatruć w połowie XX w., została w Polsce uznana za trującą. Ja z borowików rozpoznaję jako tako prawdziwka, podgrzybka i maślaka, więc wolę nie zbierać czegoś, co może okazać się goryczakiem. I pewnie więcej ludzi tak ma, że mogąc kupić pieczarki w dowolnej ilości, nie będzie sobie zawracać głowy rozpoznawaniem dzikich grzybów.
Zwracam uwagę szanownych Blogowiczów, że ten angielski farmer zapewne zrobił tor przeszkód dla wiewiórek czarnych, które podobno w Brytanii wypierają nasze rude. U nas chyba jeszcze nie ma tego problemu, ale kilka lat temu w Rumunii sama widziałam, jak czarna wiewiórka goniła rudą. Prawdopodobnie ją wypierała. Byłoby okropne stracić nasze piękne rude wiewiórki. Ciekawi mnie, jak duże jest niebezpieczeństwo, że tak się stanie:(
W moich stronach boczniaki są bardzo popularne, więc dużo zależy od tego o jakim regionie mówimy. Ja sam boczniaków nie zbieram.
Czy pan Panek jest biologiem? I nazywa „piestrzenice” slowem „jadalna”, bo sama nazwa tak wskazuje, a juz zwlaszcza łacińska? I ona nadaje się do jedzenia, ale wymaga specjalnego gotowania?
Aha. Co prawda, jak na naukowca przystalo, Szanowny Autor zbiera rozmaite informacje i przyznaje, ze „po stwierdzeniu kolejnych zatruć w połowie XX w., została w Polsce uznana za trującą”. No to jadalna, trujaca, czy uznana za trującą? Co wazniejsze w nauce, czy „jak sama nazwa wskazuje (a juz zwlaszcza łacińska)”, czy tez fakty? Bo stwierdzenie zatruć odnosi sie do faktow, nieprawdaz? A nazwa to nazwa. Nie powinna naukowca zwodzic na manowce. Nawet szalonego. A poza tym piestrzenica nie nazywa sie jadalna, tylko kasztanowata. Nawet w moim atlasie grzybow z lat ’70 jest tak nazywana, i jest podpisana na czerwono. Czyli wychodzi na to, ze naukowiec nie tylko jest szalony, ale takze piecdziesiat lat do tylu ze znajomoscia literatury na poziomie popularnego atlasu.
Nie nabijalbym sie z Pana Panka, bo lezacego sie nie kopie, ale sprawa jest dosc powazna. Piestrzenica kasztanowata (Gyromitra esculenta) jest trujaca, podobnie jak inne smaczne grzyby: olszowka oraz muchomor sromotnikowy. Gdyby Pan Panek nie wiedzial, to ten ostatni jest podobno dosc smaczny, jak to zaswiadczaja ofiary.
A jesli idzie o gorzkniaka, to nic latwiejszego, niz go odroznic od czegokolwiek innego. Wystarczy polizac. Po polizaniu mozna sie przypatrzec i zapamietac, czym sie odroznia od maslaka. Gorzkniak jest bardzo charakterystyczny z wygladu i odroznic go to nic trudnego. I zupelnie nie jest trujacy, chocby dlatego, ze nie da sie przelknac, gdyby nawet byl.
Wkopany w błoto mimo wszystko się odezwę. Użyłem rzadziej używanego epitetu w kontekście faktu, że w jednych miejscach i czasach pewne rzeczy są jedzone, a inne nie.
Piestrzenica kasztanowata/jadalna według danych FAO z końca XX w. jest zjadana w następujących krajach: Białoruś, Bułgaria, Chile, Kanada (raczej chodzi o Indian lub Eskimosów niż imigrantów), Kirgistan, Ukraina. Z ciekawostek, sromotnik bezwstydny jest jedzony w Chinach, Hongkongu (dane są z czasów przed wcieleniem), Indiach i na Madagaskarze. Olszówka natomiast na Ukrainie i w Rosji. Za to muchomor sromotnikowy nie jest jedzony nigdzie, po żadnej obróbce. Sam z kolei znam człowieka, który potrafi kilka godzin prażyć bulwy kokoryczy, które na surowo albo i po zwykłym ugotowaniu też byłyby trujące. Tak samo jest z piestrzenicą kasztanowatą i wieloma innymi grzybami, roślinami i zwierzętami – są jadalne albo trujące w zależności od sposobu przyrządzenia. Jeżeli coś nie jest wyjątkowym przysmakiem, to normalny człowiek nie będzie poświęcał wiele czasu i ryzykował, przyrządzając np. piestrzenicę w sposób neutralizujący właściwości trujące, skoro może w sklepie za rogiem kupić kilo pieczarek albo boczniaków.
Wg tych samych danych FAO goryczak żółciowy jest zjadany na Ukrainie i w Meksyku. Może ci, którzy go jedzą potrafią pozbyć się gorzkiego smaku, a może traktują to jak swoistą przyprawę – nie wiem, natomiast pokazuje to, że jadłospis w różnych miejscach i okresach może zaskakiwać nasze przyzwyczajenia. Mnie jest trochę wszystko jedno, czy jest tylko niesmaczny, czy aż trujący – skoro nie jest moją pasją grzybiarstwo, nie zawracam sobie tym głowy, a borowiki (przynajmniej teoretycznie sprawdzone przez eksperta) mogę kupić w sklepie albo ograniczyć się do w miarę jasnych przypadków.
@marit
Wypieranie jednego gatunku przez drugi zwykle wygląda nieco mniej spektakularnie – na zasadzie konkurencji o zasoby, a nie walki wprost. Choć kiedy zasobem jest np. dziupla, to konkurencja o nią może rzeczywiście mieć postać bezpośredniej konfrontacji.
Niedaleko Sycowa (dolnośląskie) mieszka rolnik (no dobra, asystent z Uniwersytetu Przyrodniczego), który zajmuje się od lat odtworzeniem populacji niepylaka apollo Parnassius apollo http://wyborcza.pl/1,75476,7060904,Motyla_pasja_pana_Jurka.html Czyli, u nas też można.
Grzyby wywołują emocje, więc może coś więcej o tym (o grzybach i emocjach) kiedyś napiszę. Tu chciałbym zagaić inną stronę mody na birdwatching. Jak każde kolekcjonerstwo, to też ma ciemne strony. Gdyby birdwatching wiązał się tylko z ptakolubstwem, byłoby to bardzo pożyteczne. Birdwathcerzy wspieraliby akcje ekologów (w znaczeniu naukowym i popularnym) mające na celu poprawienie stanu ptactwa. Obraz ekologa w społeczeństwie byłby może nieco cieplejszy itd. Niestety, jak w każdej miłości, może pojawić się zaborczość i jakieś zboczenie, bo tak można nazwać zbieranie jaj rzadkich gatunków i inne tego typu działania. Miejsca gniazdowania wyjątkowo rzadkich gatunków bywają nawet celowo utajniane (choć to z kolei kłóci się z obowiązkiem ustanowienia stref ochronnych odpowiednio oznakowanych). Działa tu mechanizm podobny do tego u miłośników sztuki, wśród których są również tacy gotowi ukraść obraz z galerii/muzeum.
@ Grzybiarz :
Musze sie pochwalic, ze kiedys w trakcie bardzo dzdzystych wakacji na Mazurach w kajaku udalo mi sie uratowac od smierci glodowej siebie i 3 inne osoby zupa ze szmaciaka (pewnie galezistego). Padalo i padalo i nie chcialo nam sie szukac wodnej drogi do jakiegos sklepu z jedzeniem, a mielismy tylko chleb (i jedno dziecko do wykarmienia). Wielki szmaciak znaleziony kolo obozowiska uratowal nas in extremis. 🙂
A ja w te wakcje zebrałem wprost z kajaka żółciaka, rósł na wierzbie wprost nad wodą (Pojezierze Drawskie). Nie był tak duży i nie uratował nas od śmierci głodowej, bo mieliśmy dość innego jedzenia. Ale dżdżysto też było.
A szmaciaka też już kiedyś jadłem, choć trochę wstyd, bo chroniony. Jednak od wielu lat tylko fotografuję, jeśli je znajdę.
@ Grzybiarz :
To bylo jakies 25 lat temu, to moze wtedy nie byl chroniony. A jak byl, to sie pewnie przedawnilo. 🙂
@jk
Wtedy obowiązywał spis wg rozporządzenia z roku 1983. Szmaciak gałęzisty był już na nim, ale rzeczywiście – przedawniło się, więc możesz pojutrze śmiało wpadać do Polski.
Kamien z serca. Tak zrobie. 😉
A czemu smardze są takie rzadkie (skoro są pod ochroną) w Polsce?
We Francji drogie, ale jednak popularne dosyć.
@marit
W Wielkiej Brytanii wiewiórka ruda jest wypierana przez szarą wiewiórkę amerykańską, znacznie większą i mającą trochę odmienne obyczaje, np najczęściej poszukuje pożywienia na ziemi. Jest ona nosicielem mało szkodliwej dla siebie choroby która jest śmiertelna dla wiewiórek rudych. Wiewiórka czarna(ciemnobrązowa) jest chyba tylko terytorialną odmianą barwną wiewiórki rudej, występującą w rejonach podgórskich i górskich (np. Karpaty), i taką na pewno widziałaś w Rumunii, ponieważ na wielu terenach te odmiany występują razem.
Łączenie kolekcjonerstwa ptasich jaj z birdwatchingiem jest chyba krzywdzące. To kolekcjonerstwo wywodzi się raczej z XIX wiecznej i wcześniejszej mody kolekcjonowania osobliwości, w tym przyrodniczych i z czasów gdy z zagrożeń wymierania gatunków i ich przyczyn nie zdawano sobie sprawy. Natomiast najczęstszym szkodliwym skutkiem ubocznym birdwatchingu może być niepokojenie ptaków, zwłaszcza w okresie lęgowym, czemu starają się zapobiec przepisy administracyjne jak i wewnętrzne kodeksy etyczne środowisk birdwatcherów.
Pewnym zwyrodnieniem tego hobby jest birdwatching „sportowy” polegający na jak najszybszym zaliczeniu obserwacji jak największej liczby gatunków, gdzie liczy się przede wszystkim najlepszy wynik a nie interesująca obserwacja.
Owszem, pisząc o ewolucji napisałem o tym, że kolekcjonowanie zdjęć czy „ptaszków” w rubryce zastąpiło kolekcjonowanie wypchanych trofeów, ale niestety zawsze mogą się znaleźć „żywe skamieniałości”, których pasja posiadania materialnego trofeum jest silniejsza niż zakazy. Tak samo, jak wśród rzeszy turystów z aparatami fotograficznymi znajdzie się ktoś, kto zapała nieodpartą potrzebą posiadania tej czy owej figurki. Świadomość skutków niekoniecznie idzie w parze z odpowiedzialnym postępowaniem. Jeden stwierdzi, że skoro wszyscy chronią dany gatunek, to nie zrobi różnicy, gdy on jako jedyny i wyjątkowy zabierze to jedno niewinne jajo. Inny z kolei uzna, że skoro dany gatunek jest na skraju wyginięcia, to wręcz ekscytujące będzie posiadanie jednego z ostatnich jaj – w ludzkiej naturze perwersje się zdarzają. Im coś bardziej unikatowe (bo rzadkie), tym cenniejsze, także finansowo. Kolekcjonerstwo zdaje się jest trzecim (po zaniku siedlisk i wypieraniu przez gatunki inwazyjne) w kolejności powodem wyginięć. Może mniej dotyczy to ptaków, niż np. orchidei, ale niestety jest ciemną stroną fascynacji przyrodą. Wydaje się jednak, że mimo wszystko i tak lepiej, żeby ludzie zdawali sobie sprawę z cenności bioróżnorodności, niż mieli wszystko gdzieś (główny powód wyginięć właśnie wychodzi mimochodem – amazońscy rolnicy czy górnicy nie chcą świadomie wybić kolejnych gatunków – oni „tylko” potrzebują kolejnego kawałka ziemi, tak samo jak mieszkańcy Augustowa nie uwzięli się na miodokwiat, tylko uważają, że obwodnica w tym miejscu jest ważniejsza).
A tak swoją drogą to w broszurce LOP-u firmowanej przez dość znanych ornitologów niedawno przeczytałem, że jeśli już się podchodzi do gniazda, to trzeba to robić z hałasem, żeby ptaki zdążyły się przygotować (schować, uciec), a nie zostały zaskoczone znienacka.
Przypomniały mi sie nagle „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren. Lasse kolekcjonował w tej książce ptasie jaja… Ja wyrosłem, moje dzieci wyrosły, żeby sobie znowu poczytać będę musiał czekać na wnuki…
A z drugiej strony, jak w Australii odkryto wollemię Noble’a, to utajniono jej jedyne znane stanowisko naturalne – głównie przed kolekcjonerami, jak sądzę. A żeby jeszcze obniżyć ich popęd, wyhodowane z zebranych nasion i kultur tkankowych roślinki zaczęto sprzedawać i w ten sposób kolekcjoner może mieć wollemię bez niszczenia jej w naturze.
2Rysiu, co za ulga, więc jednak nie byłam świadkiem wypierania naszej wiewiórki przez amerykańską. Faktycznie chyba w Tatrach wiewiórki wyłudzające żarcie od turystów na Drodze pod Reglami też mają raczej ciemny kolor, a nie normalny rudy. Czyli to rodzima odmiana. Dobrze, że ta zaraza jeszcze do nas nie dotarła.
No, prosze bardzo:
http://www.youtube.com/watch?v=c6bnLQaQwxA&feature=related
@Kot Mordechaj
O, właśnie o czymś takim mówiłem!
Hej, to nie zadna „Wasza” ruda, tylko jak najbardziej nasza, krolewska, tylko te szare Amerykanki kazaly sie jej troche posunac. Obecnie rude wciaz jeszcze sa w Szkocji, ale nie wiadomo jak dlugo to potrwa, sa pod ochrona, ale sprobuj powiedziec to szarym!
Wasze natomiast jak najbardziej sa w naszych lasach bobry, sprowadzone pare lat temu i tej wiosny po raz pierwszy uszczesliwily nas potomstwem. Bobrow na Wyspach nie bylo cos ze 360 lat, gdyz zostaly wytrzebione na futro, kremy do twarzy, perfumerie i… mieso – ponoc badzo dobre, odpwiednio przyrzadzone. Pare nam lat zajelo, zeby sprowadzone z Polski bobry nauczyly sie jezyka i zalozyly rodziny. POnadto musialy odpowiednio przygotowac sobie teren – troche wycinki lasow, troche zalanie terenow, troche odczekanie az sie poawi odpowiednia fauna na tych powycinanych odcinkach. Tegorczny pierwszy przychwek – nader urodziwy, pokazywala BBC, bo w kazdym gniezdzie umieszczono kamery. W zeszlym tygodniu mowiono, ze malenstwa jeszcze nie wchoza do wody, ale pewnie na wiosne beda gotowe.
@Kot Mordechaj,
pisząc „nasze” myślałem europejskie, chociaż żyją też w północnej Azji.
Niesamowite te wiewiórki z youtube. Na mnie szare robiły największe wrażenie przed zimą, spasione i puszyste. Przy nich wiewiórka pospolita (ruda) to chucherko. Zwłaszcza jak cała ich grupa otacza człowieka, wręcz wymuszając coś do jedzenia.
A na bobry uważajcie, w Polsce w niektórych rejonach ogłoszono je wręcz plagą.