Ornitolodzy i ptakoluby
W pierwszy weekend października obchodziliśmy Europejskie Dni Ptaków. Przełom września i października to okres, kiedy odbywa się najwięcej przelotów „do ciepłych krajów”. Ciepłe kraje to kwestia względna. Np. nasze sójki wybierają się za Morze Czarne, a skandynawskie sójki za Morze Bałtyckie i w rezultacie wydaje nam się, że w kwestii sójkowej w naszym międzymorzu nic się nie zmieniło. EDP polegają głównie na liczeniu przelatujących ptaków. W tym roku naliczono, podobnie jak poprzednio, najwięcej szpaków. Następne były czajki, krzyżówki, gęsi gęgawy i gęsi zbożowe. Przyznam, że z rozróżnieniem tak znienacka tych dwóch ostatnich miałbym problem. Gęś to gęś – od bernikli może jeszcze odróżnię, ale żeby wnikać w szczegóły, która ma dziób bardziej żółty, a która bardziej pomarańczowy? Tym niech się zajmują ornitolodzy – ja mam inną specjalizację.
W tegorocznym liczeniu wzięło udział prawie 60 tysięcy osób. 60 tysięcy ornitologów? Chyba jednak wolę nazwę promowaną niegdyś przez „Świat Młodych” – ptakolubów, bo w końcu morfem „log” sugeruje naukowca, a w tych obserwacjach wzięli udział nie tylko naukowcy, ale przede wszystkim entuzjaści.
Właściwie, to można powątpiewać, by wśród tych 60 tysięcy była istotna frakcja ornitologów-naukowców. Znani mi ornitolodzy zajmują się czym innym, np. bioindykacją ekotoksykologiczną. Zbierają pióra i badają zawartość metali ciężkich albo coś podobnego. Inni biegają po dziuplach Puszczy Białowieskiej i liczą pasożyty. W sumie to nie ma już czystych ornitologów, którzy by po prostu badali ptaki. Badali, czym się różni jeden gatunek od drugiego, który wróbelek ma jedną nóżkę bardziej. Trochę jest tak, że co było do zbadania w klasycznej ornitologii, już zbadano i nowi ornitolodzy albo muszą szukać nowych ptaków gdzieś w Amazonii, albo muszą ptaki traktować jako obiekt innego typu badań – ekologicznych, molekularnych. I to samo dotyczy wszelkich innych faunistów i florystów. Dziś nie da się zrobić kariery naukowej dzięki perfekcyjnemu rozpoznawaniu taksonów. Ktoś, kto świetnie odróżnia osty od ostrożeni i łobody od komos nie zrobi już na tym doktoratu, ani tym bardziej profesury. Jeżeli ktoś się zna głównie na czymś takim, ma ewentualnie szansę znaleźć jakieś nowe stanowisko danego gatunku i opublikować to piśmie rangi „Chrońmy przyrodę ojczystą”. Kilka punktów na liście ministerialnej, brak impact factor. Mizerne punkty w ocenie parametrycznej pracownika i placówki. Tak więc w praktyce już prawie nie ma ornitologów, lichenologów, briologów, pterydologów, lepidopterologów itd. Część się jeszcze ostała na wydziałach rolnych i leśnych, pod pretekstem potrzeby specjalistów od tzw. szkodników i gatunków pożytecznych. Część łączy to z innymi, bardziej współczesnymi specjalizacjami. Przykładowo, najlepsza znana mi florystka zajmuje się sukcesją ekologiczną, synantropizacją itp. To nawet nie jest tak odległe – ostatecznie, żeby rozpoznać, że dany gatunek jest inwazyjny albo dotąd występował tu i ówdzie, a teraz występuje tam i owam, trzeba umieć rozpoznać ten gatunek, odróżnić od gatunków podobnych i znać dotychczasową florę/faunę/mykochorę danego obszaru.
Niestety, to się pogłębia i samonapędza. Jeśli nie ma profesorów od mchów, nie ma kto uczyć studentów ich rozróżniania. Zajęcia dla studentów zwykle też są nastawione na „prawdziwą naukę”, a nie „zbieranie znaczków”. Klucze do rozpoznawania gatunków często mają kilkadziesiąt lat i niespecjalnie ma kto je aktualizować (może i by znalazł się ktoś, kto by miał wiedzę, ale raczej w tym czasie postara się opublikować parę artykułów w pismach, bo te są lepiej widziane przez oceniających niż „rozdział w monografii lub podręczniku akademickim”, zwłaszcza po przeliczeniu czasu poświęconego publikacji), więc studenci korzystają z kolorowych albumów zawierających ułamek flory i fauny (albo jeszcze będących przedrukami z innych regionów). Ostatecznie więc magister biologii (nie mówiąc już o biotechnologii czy ochronie środowiska) może nie odróżniać jodły od świerka. I nawet trudno mieć o to pretensje, bo specjalizacja wymusza ograniczenie zakresu wiedzy. Trudno znaleźć ludzi o wiedzy zarówno głębokiej, jak i szerokiej. Jeżeli ktoś bada przesyłanie substancji między komórkami jodły, to wystarczy mu, że ową jodłę rozpozna, a głowę zaprząta mu struktura błony i ściany komórkowej, a nie różnica między jodłą pospolitą a syberyjską.
W ten sposób nauka trochę zatacza koło. Jak w XIX w. umiejętność rozpoznawania ptaków, mchów, motyli itd. staje się hobby. Wtedy to było hobby księży, lekarzy czy choćby ziemian, teraz to nadal jest hobby całej grupy osób, które ciężko nazywać iksologami, a raczej iksolubami, ale również staje się hobby – bo już nie istotą pracy – naukowców.
Piotr Panek
Na zdjęciu – ornitolodzy. Autor – Chester Barlow (około 1902, w domenie publicznej)
Komentarze
O, wkradła się literówka. Miało być „briologów”.
Juz sa briolodzy. Przynajmniej we wpisie. 🙂
Chyba czesciowo sam sobie odpowiadasz. Bo skoro juz wszystko w tej dziedzinie zostalo opisane i poznane, to po co dalej zglebiac znane juz roznice? Tak samo jest w innych dziedzinach. Kiedy juz pozna sie do konca jakis proces, np. w moim wypadku inaktywacje Cdk1, to po co dalej nad tym sleczyc? Chyba, ze znajdzie sie w tym cos jeszcze niewyjasnionego. Wtedy po prostu wraca sie do tematu. Oczywiscie trzeba wowczas od nowa nauczyc sie kilku rzeczy. Ale w sumie nie jest to takie trudne. Tak samo nawet po calkowitym znikniecu zywych briologow, ktos, kto bedzie chcial do tego wrocic sam sobie poszuka zrodel informacji.
Niby tak, ale rozpoznawania gatunków łatwiej się uczyć od mistrza niż z podręcznika. Mogę przeczytać w kluczu, że mała zielona kuleczka o niebieskawym odcieniu to sinica, a bez odcienia to zielenica, ale gdy siadam przed mikroskopem, trudno mi to samemu ocenić. Tymczasem wystarczyło, że specjalistka od fitoplanktonu pokazała mi na zasadzie: „O, tutaj tak trochę opalizuje” – i jakoś łatwiej to dotarło. Nauczyciela łatwiej zapytać w razie wątpliwości, czy ten liść jest lancetowaty, czy podługowaty – podręcznik nie zareaguje na wątpliwe przypadki.
Pewnym wyjściem z sytuacji byłoby stworzenie na uniwersytetach miejsca dla takich „nieproduktywnych” specjalistów, którzy może i nie mieliby spektakularnych odkryć naukowych, ale byli właśnie kimś w rodzaju depozytariuszy wiedzy praktycznej. Obecnie jest to tylko w postaci muzealnej – taką rolę pełnią opiekunowie zielników czy ogrodów botanicznych (ale to dotyczy tylko roślin). Niestety, trend raczej idzie w drugą stronę – pracownik dydaktyczny nie daje tylu punktów, ile pracownik naukowy, no i trudniej mu o granty.
Ornitofilia – to by było ptakolubstwo. I ornitofil jako ptakolub. Zboczenie łagodne, a nawet pożyteczne:)
Jak nikt już niedługo nie będzie tych gatunków (ptaków i roślin, nie ornitofilów) rozpoznawał, to całą robotę trzeba będzie zaczynać od początku. Chyba że ograniczymy się w naszej znajomości przyrody do znajomości obrazków w albumach.
Idea placenia za etaty z pieniedzy podatnika po to aby przekazac dalej pewna wiedze jakos do mnie nie przemawia. Po to czlowiek wynalazl pismo i druk, zeby przekazywac wiedze nastepnym pokoleniom. To o wiele tansze, a rownie skuteczne.
Mam wśród przyjaciół ornitofilów, ornitofilem jest też mój Ojciec. Doceniam, szanuję, ale liczę się z tym, że to nisza dla amatorów, raczej kurcząca się i może nawet na dordze do zaniku.
Jak spojrzeć w przeszłość, to widać ogromną wiedzę, która na podobnej zasadzie umarła wraz z poprzednimi pokoleniami.
– Gdzie są ci wspaniali mistrzowie wykonywania narzędzi z krzemienia?
– Gdzie ci, którzy wiedzą jak ustawiać posągi na Wyspie Wielkanocnej?
– Kto dziś wie, jak zrobić dobrą zupę z barszczu (taka roślina)?
– Kto dziś umie wytworzyć klingę damasceńską?
– Kto umie poprawnie posłużyć się aorystem w języku polskim?
Idea ludzkości ciągle powiększającej swą wiedzę jest naiwna.
Ludzkość istotnie ciągle produkuje i gromadzi nowe informacje i umiejętności, ale kosztem popadania tych dawniejszych w zapomnienie. Przypuszczam zresztą, że nasz łączny zasób informacyjny przekroczył już zdolność zapamiętywania ludzi żyjących na Ziemi.
Zróbcie, drodzy Szaleni Naukowcy, eksperyment myślowy na sobie samych: czy umielibyście tak od ręki zrelacjonować zawartość każdej Waszej dotychczasowej publikacji? Ja bym na pewno nie umiał. Prowadzimy nowe badania, uczymy się nowych faktów, zapominając o tym, co poznaliśmy wcześniej. W ten sposób w skali jednostkowej doświadczamy tego, co homo sapiens robi zbiorowo na skalę masową.
Pismo, ksiązki i biblioteki teoretycznie mają służyć przechowywaniu wiedzy dawnej, ale dzieje wskazują na ułomność takich starań, przede wszystkim dlatego, że gdy wymierają ci, którzy mają na tyle dobre podstawy wiedzy, by rozumieć treść, staje się ona martwa. Z konieczności każdy zapis zakłada pewną wstępną wiedzę czytelnika, żeby nie tłumaczyć wszystkiego. Jak wstępna wiedza umiera, można czytać ale nie ma jak zrozumieć. Do dziś przetrwały niektóre przepisy kulinarne z czasów babilońskich, ale nie ma ich jak użyć, bo nie wiadomo, jakie konkretne przyprawy oznaczały poszczególne nazwy.
@JTy.
Niedawno widziałem program/film dokumentalny o jakimś archeologu, który poświęcił parę lat prób i błędów, zanim nauczył się wykonywać odpowiednie wióry z krzemienia. W istocie, część wiedzy da się odtworzyć z zapisów, ale często o wiele łatwiej i szybciej (czy więc nie taniej? to kwestia do rozważenia) wiedzę tę przekazują nauczyciele. Taki wydziałowy faunista-florysta mógłby i mieć mniej prestiżową funkcję, tak jak laborant, ale czy naprawdę daje się go zastąpić kluczami?
Skojarzył się mi dowcip, który pewnie część zna (czasem z innym szczegółem puenty), ale napiszę go dla pozostałych:
Koło stada owiec bacy przejeżdża miastowy. Owce tarasują nieco drogę, więc wysiada z samochodu i ucina pogawędkę z bacą:
– Baco, piękne owieczki pan ma. Piękne stado.
– A, no – piykne, najwiękse stado w dolinie.
– To pewnie kłopot z opanowaniem takiego stada.
– A dzie tam! Urzędniyki nigdy sie dorachować niy mogo, to podatek mniyjsy płacę, ale som zawse wiem wiela ich mom.
– O, a gdybym w ciągu minuty policzył – no powiedzmy z pomyłką do pięciu sztuk – to mogę sobie wziąć jedną?
– A mozecie, ale nie udo sie wom w minute.
Miastowy robi jeden rzut oka, drugi rzut oka, trzeci rzut oka, coś tam mamrocze i po niecałej minucie mówi:
– Ma pan 2745 owiec.
– Dyć prowda! Słowo sie rzykło – biercie.
Miastowy wrzuca nagrodę na tylne siedzenie i odjeżdża, ale baca za nim woła:
– Hań, panocku. A oddocie mi gada, jak powiem jaki mocie zawód.
– Oddam. Ryzyko niewielkie. Jaki mam zawód?
– Wy jezdecie biolog molekularny.
Miastowego zamurowało:
– Skąd pan wie?!
– Boście mi nie uowieckę wzięni, a psa…
(Ostatnio pojawiła się wersja, w której miastowy jest unijnym inspektorem rolnym, ale ja wolę tę. 😉 )
@panek
Jesteś zwolennikiem utrzymania faunistów i florystów na uczelniach. OK.
Gdybyśmy mieli na uczelniach utrzymywać fachowców od produkcji narzędzi krzemiennych, żeby ta wiedza nie poszła ponownie w zapomnienie, pewnie byś się poważnie zastanowił.
Gdyby mowa była o fachowcach-programistach, specjalizujących się w oprogramowaniu i obsłudze od dawna nie produkowanych już komputerów (powiedzmy MERA 400), pewnie byśmy się zgodzili, że to bez sensu i szkoda pieniędzy.
Powiedz więc, gdzie Twoim zdaniem przebiega granica pomiędzy tymi umiejętnościami, które należy pielęgnować w praktyce, a tymi, do których wystarczą źródła pisane.
Póki co jeszcze umiejętność rozpoznawania gatunków (w praktyce to niekoniecznie oznacza fotograficzną pamięć, ale też umiejętne odczytywanie kluczy do oznaczania, co właśnie wcale nie zawsze jest banalne) do czegoś się przydaje. Może i coraz bardziej przydaje się do zachowywania pozorów, że biolog to ktoś, kto zobaczonego na łące stwora umie nazwać, ale wciąż tego się od biologów oczekuje. Oczywiście, moi znajomi biotechnolodzy żartują, że kota od psa odróżnia się po zsekwencjonowaniu genomu, ale na tę łąkę łatwiej zabrać klucz do oznaczania i kogoś, kto go poprawnie użyje niż sekwencer. Tak samo, jak już są urządzenia do badania składu chemicznego wody, które działają tak, że idzie się na mostek, wpuszcza elektrodę do akwenu i na ekranie wyświetla się wartość. Może przez to za jakiś czas niepotrzebne okażą się laboratoria analityczne i laboranci, ale na razie to tak droga zabawa, że nie rezygnuje się z wymagania od chemików (i biologów z chemią związanych) umiejętności miareczkowania itp.
Różnica między wytwarzaniem narzędzi krzemiennych, wykuwaniem mieczy, tańczeniem menueta, obsługą komputerów z taśmą perforowaną itd. a oznaczaniem gatunków, miareczkowaniem biuretą nieautomatyczną itd. polega na zapotrzebowaniu na te umiejętności. Te pierwsze są już tylko kwestią hobbystyczną lub muzealną (co nie znaczy, że nie warto utrzymywać kilku osób umiejących to robić i przekazać następcom), te drugie są wciąż praktyczne, nawet jeśli powoli wypierane przez technikę.
A może czas już tego typu wiedzę traktować jak wiedzę humanistyczną? Tak jak wypada, żeby wykształcony polonista znał coś więcej niż Mickiewicz i Miłosz, nawet jeśli zawodowo zajmuje się dopełniaczem, tak samo wypada, aby wykształcony biolog znał coś poza świerkiem i sarną, nawet jeśli zajmuje się błoną komórkową.
@J.Ty,
Przepraszam, ale walcząc ze spamem niechcący usunąłem Twój komentarz.
@GP,
Nie ma sprawy, utratę komentarza traktuję jak zaszczytną ranę odniesioną w walce z perfidnym i zdradzieckim wrogiem.
A ja sie po prostu ucieszyłem z pomysłu, żeby „żywą” znajomość gatunków fauny i flory traktować jako element ogólnej kultury biologa. Tylko jak to wprowadzić w życie?
„Bo skoro juz wszystko w tej dziedzinie zostalo opisane i poznane, to po co dalej zglebiac znane juz roznice?”
To jest ciekawe zdanie. Widac w nim reke, czy moze klawiature, rasowego naukowca akademickiego. Kontrprzyklad jest znany. Pod koniec XIX wieku jakis znakomity fizyk, bodajze pozniejszy noblista, oglosil, ze wszystko wiemy i ze dalszy postepbedzie polegal na dodawaniu liczb po przecinku. To znamienne zdanie zostalo wygloszone tuz, tuz przed odkryciem radioaktywnosci. Zapomnialem nazwiska tej znakomitosci, ale mozna pewnie znalezc w Wikipedii. Potem przepraszal.
Jesli idzie o rozpoznawanie ptakow, to polecam ponizszy link. Jesli ktos z Panstwa bedzie w Rochester, to moge zawiezc, bo znam droge. To nie do wiary, ze takie miejsca jeszcze istnieja w swiecie opanowanym przez rasowych akademickich naukowcow.
http://www.bbbo.org/
Jesli idzie o to, ze wszystko wiadomo, i ze napisano na papierze, i ze to wystarczy, to polecam ksiazke „The Physics of Skiing: Skiing at the Triple Point”. Wszystko w niej jest, lacznie z rownaniami rozniczkowymi i momentem bezwladnosci. Kupilem i przejrzalem, to wiem. Polecam sobie kupic w Amazonie. Ale nie polecam czytania, chyba, ze ktos jest rasowym naukowcem akademickim, ktory wszystko wie. Natomiast nierasowym naukowcom raczej proponuje spotkanie na stoku. (Jesli kto ciekaw, jak to wyglada w praktyce, to prosze sobie nacisnac mysza na moim pseudonimie powyzej i troche ponawigowac.)
Ja niby tez jestem naukowcem, a moze bylem, bo ostatnio raczej konstruuje aparature. W tej ostatniej specjalnosci liczy sie raczej wiedza praktyczna. W zyciu nie zatrudnie takiego, co to dobrze rozwiazuje rownania rozniczkowe. Zas takiego, co to dobrze lutuje, i owszem.
Też sobie nie potrafię przypomnieć nazwiska tego fizyka. Różnica między tamtym stwierdzeniem, a stwierdzeniem JK jest taka, że pierwsze dotyczyło fizyki jako wielkiej dziedziny, a drugie faunistyki i florystyki europejskiej jako dziedziny malutkiej. Tu nikt nie twierdzi, że biologia jest dziedziną skończoną, a kolejne odkrycia będą polegały tylko na sekwencjonowaniu kolejnych genomów i proteomów. Nawet nikt nie twierdzi, że odkryto i opisano już wszystkie gatunki ptaków świata albo wszystkie gatunki nicieni Polski. Niemniej, trudno o jakieś nowe odkrycia w tradycyjnie rozumianej ornitologii na obszarze euro-śródziemnomorskim. Nowe odkrycia na pewno nastąpią, ale raczej będą dokonane przez ekologów, neurologów, biologów molekularnych, a nie przez osoby specjalizujące się w rozpoznawaniu odcieni łebka i mierzeniu długości kupra. Całkiem ciekawe rzeczy są badane, jeśli chodzi o inteligencję krukowatych, całkiem ciekawe, jeśli chodzi o ewolucyjny sukces lęgowy itd., ale to już nie jest klasyczna ornitologia. Badania molekularne albo paleontologiczne mogą jeszcze zupełnie przeorać systematykę, ale tego też nie dokonają ornitolodzy z lornetkami i lupami, ale właśnie genetycy, ewentualnie paleontolodzy.
Co do praktycznego pytania JTy. – odpowiedź powtarzam co wpis – zatrudniać mistrzów do przekazywania tej wiedzy jako głównego zadania, a nie douczać się hobbystycznie przy okazji robienia KBNowskiej nauki. 😉
(Praktyka oczywiście wyjdzie, jak wyjdzie. Na biologii UW studenci pierwszego roku mają za zadanie w tydzień zebrać sto gatunków roślin i przedstawić je na egzaminie po polsku i „łacińsku”. Dla większości studentów do dość ciężka praca (i następuje zapominanie z tak mniej więcej rocznym okresem „połowicznego rozpadu”), ale zważywszy, że flora naczyniowa Polski to kilka tysięcy gatunków, to i tak mały ułamek. Jeden z moich znajomych zebrał odpowiednio liczny bukiet niemal w stu procentach zbudowany z przedstawicieli jednej rodziny, tj. turzycowatych, podczas gdy ja jeszcze jako tako odróżniam rodzaje w tej rodzinie, ale poszczególne gatunki idą mi słabiej 😉 ).
Panek:
Ja te dyskusje widze odrobine inaczej. Sam sie zastanawiam, po co odrozniac jednego wrobla od drugiego. W Polsce sa raptem dwa, tu w USA kilkanascie, no i co z tego? Zastanawiam sie tym bardziej, ze moja wlasna zona sie tym zajmuje. Gdyby cudza, ale wlasna! Po co sie tak meczyc? Po co wiedziec i rozpoznawac, co lata nad glowa albo rosnie pod nogami, jesli i tak jest tego za duzo, zeby zapamietac? A do tego, nowe lekarstwa na ogol rodza sie w probowce JK, a nie pod krzakami. Wiec tym bardziej po co sobie zaprzatac pamiec kolorami piorek? No, chyba ze komus to sprawia przyjemnosc, jak mojej zonie.
Jednak byc moze warto. Od jakiegos czasu chodzi mi po glowie, ze ludzkosc przeprowadza eksperyment, jakiego nikt nigdy nie przeprowadzil. Mianowicie, eksperymentalnie szukamy odpowiedzi na pytanie, ile ludzi moze sie zmiescic na danym terytorium. Tradycja i Kosciol mowia „ile wlezie”. Ale biolog jak rowniez ogrodnik wiedza, ze jesli na jakiejs roslinie jest za duzo mszyc, to roslina marnieje, a potem usycha. (Ja uprawiam ogrodek, to zauwazylem.) Ludzkosc usiluje powtorzyc ten eksperyment na troche wieksza skale. Bedac mszyca, moze warto sie rozgladac dookola, zeby zawczasu zauwazyc objawy wiedniecia. A po to, zeby sie rozgladac, trzeba wiedziec, na co patrzec, i rozpoznawac to, co sie widzi. W probowkach nie znajdzie sie zadnych znakow ostrzegawczych. Trzeba wygladac za okna.
Ja nie wiem, czy to jest wystarczajaca odpowiedz, ale to jest byc moze jakas odpowiedz. A poza tym, wroble tez sa piekne.
Chyba trochę przedwcześnie szanowny Autor i Dyskutanci ogłaszają śmierć taksonomii i zakończenie odkrywania nowych gatunków. Chyba że to właściwość polskiego podwórka? Wystarczy poczytać o zagadnieniach bioróżnorodności i o przybliżonych proporcjach między gatunkami opisanymi i sklasyfikowanymi przez naukę a szacowaną liczbą gatunków nieznanych, nie mówiąc już o stopniu zbadania gatunków już odkrytych, czasem znanych na podstawie znalezionych kilku szczątków ciał lub przypadkowych obserwacji.
Polecam na początek choćby klasyczną już książkę E.O. Wilsona „Różnorodność życia”, gdzie autor stwierdza np.: „Nawet rząd Cetacea zawierający największe na Ziemi, wieloryby i delfiny, nie jest w pełni poznany”. Tak więc wiadomość o śmierci taksonomii i zakończeniu odkrywania nowych gatunków jest mocno przesadzona. Jeśli tendencje takie z różnych względów występują to raczej świadczą o słabościach nauki a nie o braku przedmiotu badań.
@rysiek
Nie ogłaszam śmierci taksonomii, ani nie oddaję jej w wyłączne władanie Thomasa Cavaliera-Smitha. Napisałem tylko, że obecny ornitolog (trochę symbolicznie chodzi o przedstawiciela nauki od dość dobrze już opisanej grupy) może nowych odkryć dokonać albo poza dobrze poznanymi regionami (ta symboliczna Amazonia, choć Ocean jest lepszym miejscem, jeśli nie trzymać się ornitologii), albo przekwalifikowując się na biologa molekularnego bądź paleontologa. Docierają do mnie jakieś echa dyskusji o całkiem poważnych przetasowaniach w systematyce ptaków, choć teraz nie pamiętam szczegółów (coś w chruścielach? jerzyko-kolibrach?). Podobnie jak panda wielka naprawdę okazała się niedawno misiem, a przestała być przerośniętym szopem.
Odświeżam: http://wyborcza.pl/1,75476,13025995,Przepis_na_polska_nauke.html
A ten specjalista od ogłaszania końca fizyki to był sam lord Kelvin, więc nie byle kto:
http://jknow.republika.pl/fizyka/fizyka.html