Człowiek i pieniądz, czyli sedno reformy
Z przedstawionego w „Polityce” zestawienia dwóch strategii zmian w nauce polskiej wynika, że jedna stawia na dość rozpasaną rewolucję, druga zaś na podretuszowanie tego, czego i tak już nie da się uratować. Jest oczywiste, że rektorska strategia retuszowania jest zwykłą ucieczką do przodu konserwatystów i chwytaniem się brzytwy. Ba, dość brzydkim chwytaniem się, bo za cenę dalszego upadku nauki. Samo pudrowanie jeszcze nigdy nikomu nie pomogło.
Artykuł Magdy Papuzińskiej „Rozważne i romantyczne” pozwala na rozeznanie się w gąszczu strategii i pomysłów dotyczących zmian w nauce polskiej. Podkreślam, że pisze wyłącznie o nauce. O systemie kształcenia nie wiem wiele, gdyż jestem zbyt daleko od tych problemów, by cokolwiek sugerować.
Rewolucyjne pomysły „eksperckie” budzą zapewne sympatię osób, którym leży na sercu rzeczywisty, poparty dobrymi i licznymi publikacjami na światowym poziomie, postęp w nauce polskiej. Wersja „reformy rektorskiej” budzi grozę, gdyż widać, że jeśli właśnie ona zostanie wprowadzona w życie, to w nauce polskiej nie zmieni się nic, a de facto cofnie się ona w rozwoju. Konserwatywni rektorzy najwyraźniej chcą takich zmian, aby ich pozycja nie uległa zmianie. To jest sednem i główną osią ich rozumowania. Zapewne uzasadniają to koniecznością zapewnienia ciągłości.
Nie jestem zwolennikiem rewolucji z tej prostej przyczyny, że każda rewolucja kończy się chaosem, pożera własne dzieci i jest niezwykle kosztowna, przynajmniej na początku, prowadząc do niepewnych celów. Rewolucja łączy się nierozłącznie z burzeniem. Mnie zaś marzy się dobudowywanie do istniejącego, a nie burzenie. Zacznijmy więc od tego, co w reformie nauki w powinno być priorytetem.
Cel zmian ma być jeden: jak najszybsze i trwałe podniesienie poziomu nauki w Polsce wyrażające się zwiększeniem rangi i liczby znaczących odkryć naukowych (a wiec dobrych publikacji i użytecznych patentów).
Osiągnąć to można wypełniając zaledwie trzy zasadnicze postulaty (związane oczywiście ze zwiększeniem i zmianą sposobu rozdzielania pieniędzy i jego kontrolą):
1. Wzmacniając intelektualne zdolności naukowców.
2. Merytorycznie i hojnie (ale broń Boże nie rozrzutnie!) rozdzielając pieniądze na badania w postaci docelowych grantów.
3. Znosząc wszelkie fikcje w samej nauce i jej zarządzaniu czy organizacji, również fikcyjną bezpłatność za studia wprowadzając sensowny system stypendiów.
Chyba wszyscy (nawet rektorzy) zgodzą się z moimi założeniami. Jednak diabeł oczywiście siedzi w szczegółach. Poprawę intelektualnych możliwości naukowców zapewni zarówno lepsze kształcenie, jak i podniesienie uposażeń (m. in. po to, by przyciągnąć najzdolniejszych do nauki, ale także po to, by ludzie nauki mogli godnie wypoczywać po pracy intelektualnej, mieć pieniądze na książki, i to wcale nie naukowe, kino, teatr). Podwyżki pensji i stypendiów, np. doktorskich, powinny być znaczne, ale równocześnie sprzężone z zachęta do zwiększenia jakości wyników. To zabieg bardzo trudny, gdyż nie sposób płacić naukowcom „od odkrycia”, a tylko taki sposób byłby czysty i klarowny, choć nie obciążony ryzykiem fałszowania i naciągania wyników dla pieniędzy (zresztą takie ryzyko i tak zawsze istnieje).
Jednym ze sposobów byłoby premiowanie naukowców z największym aktualnie dorobkiem. Tu też pojawia się nowy szczegół-diabeł, mianowicie jak wyłonić tych najlepszych. Pisałem niedawno w blogu, że we francuskim CNRS załatwiono to w ten sposób, że przyznano owe premie zdobywcom nagród i medali naukowych. To jednak za mało, aby stymulować postęp nauki, gdyż jest to podwójne nagradzanie tych samych osób za najciekawsze wyniki. Uniwersytety stosują system konkursowy: delikwenci składają podania z opisem własnych osiągnięć i specjalne komisje przyznają wyłonionym spośród nich laureatom premie.
Warto byłoby zastosować w Polsce jakiś wariant pośredni, a może mieszany. Polska jest niezbyt dużym krajem ze stosunkowo małą liczbą naukowców. Ogólnopolski konkurs na najlepszych w poszczególnych dziedzinach i tzw. „interfejsach” na pograniczu różnych nauk, byłby chyba wyjściem idealnym. Uwzględniałby „z urzędu” laureatów nagród krajowych, np. nagród Fundacji Nauki Polskiej . Kto miałby w komisji takiej uczestniczyć? Na pewno nie sami urzędnicy ministerialni. Trzeba dołączyć do nich część kadry naukowej, też z wyraźnym dorobkiem. Może warto byłoby też pomyśleć o przedstawicielach przemysłu i szerzej, gospodarki, aby urozmaicić utarte przez naukowców ścieżki.
O systemie grantów pisaliśmy w blogu już wiele razy. Trzeba bez żadnego oglądania się na kogokolwiek wprowadzić celowy rozdział budżetowych pieniędzy w formie grantów docelowych w 80-90 proc. Chodzi oczywiście tylko o pieniądze na same badania. Płacenie za prąd, światło, ciepłą wodę, remonty budynków trzeba oczywiście zapewnić uczelniom publicznym z oddzielnej puli. Uczelnie prywatne muszą o to zadbać same, a państwo może im pomagać przyznając odpowiednie kredyty i ich ewentualne umorzenia.
Zniesienia jawnych fikcji w systemie nauki będzie dla niej błogosławieństwem. Dlatego trzeba jak najszybciej znieść tzw. bezpłatność za studia. Ale równie ważne jest zniesienie fikcyjnego nauczania (wieloetatowość) i fikcyjnej hierarchii: magister całuje w rękę doktora, doktor docenta, docent profesora… To ostatnie będzie najtrudniejsze do zrealizowania. Tu jednak z wielką pomocą przyjdzie dobrze i skutecznie wprowadzony punkt pierwszy: zapobieganie intelektualnej miałkości naukowców. Tyle, że trzeba na to sporo czasu.
I na tym „moja” reforma się kończy. To czy będą stopnie dr hab. czy nie, nie ma zupełnie żadnego znaczenia, podobnie jak to, czy uczelnie będą miały obecną czy zmienioną strukturę, czy będą mogły ogłaszać upadłość. Wykaże to samo życie. Najważniejsze jest, aby kadra naukowa była mądra, patrzyła w przyszłość z wiarą, że jej praca czemuś służy i ma sens i oczywiście, by były środki do realizowania naprawdę dobrych pomysłów. Jeśli reforma polskiej nauki osiągnie te cele, to i tak wygramy. Nawet jeśli jakąś tam uczelnię państwo uratuje od upadku, a władzę będzie miał nadal stary senat.
W tej reformie najważniejsi są ludzie, ich pomysły i aspiracje, a nie systemy, budynki, sposoby zarządzania. Tylko reforma stawiająca na pierwszym planie zaspokojenie potrzeb ludzi nauki może wprowadzić korzystne zmiany. Każde inne podejście skończy się fiaskiem. Tylko tyle, i aż tyle.
Jacek Kubiak
Fot. Celeste, Flickr (CC SA)
Komentarze
Boję się, że wpis jest trochę obok zagadnienia.
W tych wszystkich strategiach moim zdaniem idzie o edukację a nie o naukę. Edukacja wyższa w Polsce to już teraz i w przewidywalnej przyszłości ogromny rynek o wielkiej wartości i to o jego podziale rozmawiamy. Na badaniach naukowych nikt u nas specjalnie nie zarabia i niezbyt wiadomo, jak by miał zacząć zarabiać, kiedy nie ma innowacyjnego przemysłu high-tech zauważalnej wielkości.
Nawet mój Instytut Informatyki UW, który uchodzi za dobry, w skali światowej zrobił karierę na ścieżce edukacyjnej (zwycięstwa studentów w różnych prestiżowych konkursach), a nie naukowej.
A projekt rektorów też wiedzie do rewolucji, tylko spontanicznej zamiast zaplanowanej. Jak się wprowadzi powszechną odpłatność za studia, to zacznie się na rynku edukacji prawdziwa konkurencja, której teraz nie ma z powodu dumpingowej ceny studiów na uczelniach publicznych. W takch warunkach nieruchawe, kosztowne i źle zarządzane molochy przegrywają. Czyli i tak państwowe szkoły będą się musiały zreformować, tyle że w tym scenariuszu nie jest zaplanowane jak.
Ale dlaczego zaraz rozdział pieniędzy, komisje oceniające dorobek, systemy ocen itp. Nie można normalnie? Nie można bowiem nauka w Polsce jest PAŃSTWOWA. A wszystko co jest państwowe wymaga procedury, komisji, systemu oceny, konkursu i czego tam jeszcze. Nie jest możliwa obiektywna ocena dorobku naukowego. Nawet nagroda Nobla nie jest oceną choćby zbliżoną do obiektywnej. Szczególnie w dyscyplinach niemierzalnych. Zatem powyższy wywód uważam za kolejne „zawracanie głowy”. Próby tworzenia kolejnych instytucjonalnych ciał oceniających zawsze kończą się klęską i prowadzą do nadużyć. Nawet jury festiwalu filmowego czy nagrody Nike.
Ja mam bardziej rewolucyjny pomysl rozdzialania pieniedzy.
Ustanowic specjalna komisje zlozona z niekwestionowanych slaw z zagranicy (wlaczajac paru noblistow). Trzeba im bedzie troche zaplacic ale warto. Ci z koleji wylonia krajowe pod-komisje wedlug swoich dziedzin.
Po drugie, komisje krajowe zbiora sie i ocenia projekty ale tylko aby wyeliminowac te ktore nie spelniaja mimimalnych kryteriow. Po eliminacji niepowaznych projektow, te do fundowania wybrac za pomoca rzutu moneta.
Moj prosty plan rozwiaze najwieksze bolaczki z jakimi mamy do czynienia w krajach z rozwinieta nauka. Poprzez losowy wybor zapobiega sie zachowawczym tendencjom w komisjach i zwieksza szanse na przypadkowe odkrycia.
Moja odwazna metoda uczyni Polske potega naukowa w ciagu 10-20 lat.
@ jacekp :
O tak, taki system bylby najlepszy. Problem tylko w tym, ze nie przypuszczam aby rzut moneta mogl przejsc w pozornie tak bardzo racjonalnym srodowisku. To byloby zaprzeczenie racjonalnosci, a dla napuszonych rektorow ti bylby skandal nad skandale. Szkoda.
@ Wojtek-1942 :
W nauce PRYWATNEJ ocena i ewaluacja jest o wiele bardziej ostra i bezwzgledna niz w PANSTWOWEJ. Jak cos nie gra to delikwentowi pokazuje sie drzwi i juz.
@ J.Ty. :
Tak, zgadzam sie, troche obok. Ale mnie interesuje glownie nauka, ta z publikacjami i patentami. Proces ksztalcenia jest oczywiscie jego integralna i wazna (moze najwazniejsza) czescia, ale sadze, ze jesli nauczyciele beda dobrzy, to i ksztalcenie bedzie na wysokim poziomie. Stad moj pierwszy punkt. On moim zdaniem zalatwia od reki caly korowod wokol systemow ksztalcenia studentow. A wymyslanie nowych systemow ksztalcenia uwazam za strate czasu jesli kadra bedzie nijaka.
@ Wojtek-1942 :
Acha, jeszcz jedno a propos tego:
Zatem powyższy wywód uważam za kolejne ?zawracanie głowy?.
Blog to z definicji wylacznie ?zawracanie głowy?, a nie biblia czy ustawa sejmowa. Przynajmniej ja tak sadze i dlatego tu pisze. 🙂 Chodzi wlasnie o to zeby tym, ktorzy chca (oczywiscie!) troche pozawracac w glowie. Troche o reformie, troche o materacu w formie wstegi Möbiusa. Trafiles w sedno. 🙂
@jk 18:57
Mnie też bardziej interesuje nauka.
Ale myślę, że inaczej na to patrzyli rektorzy i ludzie z Ernst&Young.
Ci pierwsi, racjonalnie oceniając sytuację, czują się przede wszystkim szefami wielkich szkół.
Ci drudzy, identyfikując profil biznesowy uczelni wyższych też w nich widzą głównie szkoły, bo z tej działalności są prawie całe dochody.
Jedni i drudzy zapewne widzą opcję wejścia na rynek wielkiej nauki, ale, jak się go ogląda z perspektywy Polski, to na nim jest tylko prestiż, a nie widać pieniędzy, a w dodatku droga na niego musi drogo kosztować i bardzo długo trwać.
Więc napisali strategie, które głównie wokół edukacji się kręcą. Ty narzekasz, bo chciałbyś rozwoju działalności, którą strategiczni autorzy uznali za nienależącą do „core business”.
Dodatkowo, wydaje mi się, że wierzysz w implikację
dobry uczony => dobry nauczyciel.
Ja w nią nie wierzę i znam liczne przykłady.
@ J.Ty. :
No to moglibysmy sie spierac o te implikacje. 😉 A co do oceny tego co splodzili rektorzy i Ernst&Young to pelna zgoda.
Czy ma sens wynajmowanie firmy doradczej do reformy nauki w sredniej wielkosci panstwie? A skad taka firma ma wiedziec jak sie cos takiego robi? Czy warto wydawac pieniadze podatnika aby uslyszec wielce uzyteczne zalecenia typu: „pieniadze nalezy rozdawac na podstawie konkursow” albo „chow wsobny nie jest optymalny”. Jakie to empiryczne dane wskazuja na uzytecznosc likwidacji wydzialow na uczelniach (maje je nawet najbardziej renomowane uczelnie w USA z wielu praktycznych powodow).
Konsultowanie jest dzisiaj w modzie. Zastanawiam sie jednak czy nie jest alarmujace ze kierownictwo ministerstwa nauki najwyrazniej nie wie jak zreformowac polska nauke i wydaje pieniadze na bezuzyteczne ekspertyzy. Na tym tle konserwatywna grupa rektorska jawi sie jako ostoja rozsadku.
@ jacekp :
Ja to widze troche inaczej. Tzn. sadze, ze pani minister dobrre wie jaka reforme chce przeprowadzic. Tego typu ekspertyzy i konsultacje z rektorami to swego rodzaju zaslona dymna, aby bylo alibi, ze proces jest demokratyczny itp. I bardzo dobrze. W demokracji pieniadze sluza czesto do podtrzymania pozorow wlasnie demokracji. Calkowita (prawie) rozbieznosc wniskow i kierunkow zmian miedzy projektem rektorskim i „eksperckim” pozwala ministerstwu wprowadzic cos posredniego. Zreszta mam nadzieje, ze tak zrobia, bo jakby wprowadzic ktorys z tych programow calosciowo, to bylaby katastrofa. Demokracja jest z zasady systemem bardzo drogim. W dyktaturze podejmowanie decyzji nie kosztuje nic, ale i tak pieniadze tracone sa gdzie indziej. Bez watpienia wole demokracje. Zreszta cena procesu podejmowania decyzji w PRLu swiadczy, ze nieboszczka miala sporo cech demokracji, bo pozorne naradzanie sie Partii-Matki na zebraniach partyjnych i zjazdach „nad podjeciem zadan i strategicznych kierunkow rozwoju Kraju” tez sporo nas wowczas kosztowalo. A i tak decyzje podejmowal jeden czlowiek, chyba, ze taki czy inny towarzysz z Politbiura podszepnal cos innego.
Mam pomysł! Konkretnie jak zagonić uczelnie do działalności badawczej.
Otóż dotacja dydaktyczna w przeliczeniu na jednego studenta, wypłacana uczelniom, powinna być zależna od ich wyników badawczych (powiedzmy mierzonych jakąś ulepszoną wersją aktualnego algorytmu punktującego w celu ustalenia kategorii). Można to uzasadnić sloganem: „Płacimy za naukową jakość waszych nauczycieli akademickich”.
Środki z tej dotacji powinny być głównym źródłem piniędzy na wszystko. Z grubsza wyjdzie, że sumy przekazywane z ministerstwa są wynikiem mnożenia efektu naukowego i ilości studentów.
Efekt będzie taki, że jak powiedzmy na UW na fizyce ktoś dostanie Nobla albo opublikuje parę ważnych prac w Science albo Nature, to dotacja dydaktyczna na studenta wyraźnie wzrośnie i dosypie pieniędzy uczelni, które można będzie wydać zarówno na poprawę bazy badawczej, jak i zwiększenie liczby studentów (bo oba czynniki się równie ważne we wzorze na dofinansowanie). Nie opłaci się natomiast ani zwiększanie liczby studentów kosztem uwiądu badawczego, ani rozkręcanie badań przy redukcji nauczania.
Wygląda, że to ma szansę działać.
@ J.Ty. :
Brawo! Wydaje sie, ze bylby to bardzo dobry system. Oczywiscie ci, ktorzy nigdy „Nature” czy „Science” nie widzieli na oczy, a znaja tylko czasopisma w rodzaju „Ziemniak polski” beda krzyczeli, ze to niesprawiedliwe. Ale niech krzycza. Teraz wystarczy przekazac pomysl do ministerstwa. 😉
Kierowanie wiekszosci strumienia pieniedzy do instytucji a nie bezposrednio do naukowcow to jest wlasnie jedna z glownych slabosci polskiej nauki. Dlatego, zamiast poprawiac kryteria rozdzialu (co jest oczywiscie ulepszeniem) trzeba radykalnie przesunac pule pieniedzy w strone indywidualnych konkursow. Nie zapominajmy za na kazdego naukowca wysokiej klasy w nawet najlepszych instytucjach moze byc 10 mniej utalentowanych ktorzy dzieki miejscowym rytualom dominuja lokalna scene. Takze, ja proponuje aby zdecydowanie odejsc od tych okretow flagowych w jakiejkolwiek postaci.
Nie da się zmienić niczego w nauce bez dziejącej się jednocześnie zmiany w innych sferach społeczeństwa. Nauka funkcjonuje tylko tak, jak funkcjonuje wszystko inne. Całość, o ile nie jest niszczona, zmienia się na lepsze powoli, w sposób organiczny. Zmiany zachodzą tylko wtedy, jeśli są potrzebne powszechnie.
Komu potrzebne są istotne, wręcz rewolucyjne (jak tu proponowane, mimo zastrzeżeń, że to nie rewolucja) zmiany w nauce, dziś, w Polsce? Czy istnieją obszary, które mogłyby to ulepszenie nauki „zagospodarować”? Czy istnieje masa krytyczna ludzi, mogących coś zyskać na znacznym, skokowym ulepszeniu nauki polskiej? Gotowych za to zapłacić (bo to będzie przecież kosztować)? Czy to byłoby ekonomiczne? Czy nie taniej jest na razie kupować gotowe rozwiązania na „nienaukowym” poziomie, skoro nawet one są tak trudno „przyswajalne” przez społeczeństwo?
Z tą nauką to trochę tak jak z demokracją. Ona prężnie się rozwija i staje integralną częścią rzeczywistości społecznej tylko wtedy, jeśli wynika z organicznej potrzeby pojedynczych ludzi. Ale ogromnej ich masy. Nie wystarczy, żeby dobrej nauki potrzebowali tylko młodzi naukowcy. To o wiele za mało.
Trzeba jeszcze pokoleń, niestety…
@ jacekP :
Piszac o docelowych grantach mialem na mysli wlasnie dawnie pieniedzy bezposrednio ludziom (czyli pomyslom), a nie instytucjom. Stad tez tytul tego wpisu i odpowiednia hierarchia: ludzie+pieniadz=nauka
@ mw :
Jestes pesymista. Ale ja nadmiernym optymista i idealista [pesymistom i idealistom – jak mowi politycy]. 🙂
„3. Znosząc wszelkie fikcje w samej nauce i jej zarządzaniu czy organizacji, również fikcyjną bezpłatność”
No jasne, przecież to oczywiste, że student dziennych studiów bez problemu zdobędzie pieniądze na opłaty za studia, mieszkanie itd. Jak będzie płacił, to będzie się starał.
Jeśli kogoś nie stać, to się pewnie nie nadaje. Zostanie 10%, problem masowych studiów się rozwiąże i poziom nauczania na pewno wzrośnie.
‚wprowadzając sensowny system stypendiów”
Czyli mówiąc prościej, zamiast płacić studentowi za całe studia, tylko za część, a skąd weźmie resztę, to już urzędu nie interesuje?
Artykuł Magdy Papuzińskiej na nic nie pozwala. Jest bardzo stronniczy, na granicy uczciwości intelektualnej, a właściwie poza nią. „Rewolucyjne pomysły eksperckie” budzą entuzjazm WYŁĄCZNIE słabych szkół prywatnych i, o dziwo, podupadających instytutów PANowskich, którym propozycje E&Y dają szansę zjednoczenia się i ogłoszenia się „uniwersytetami badawczymi”. Ich – możliwe, niestety – wprowadzenie to będzie dla polskiego szkolnictwa wyższego katastrofa.
@ Ł :
Tak jest na calym normalnym swiecie. Calkiem biedni, a zdolni studiuja za stypendialne pieniadze. Dlaczego w normalnej Polsce ma byc jak za szalonego komunizmu? Sensowny system stypendiow jest lapszy niz dawanie ludziom pseudowyksztalcenia za pseudopieniadze.
@ pfg :
Dlatego optuje za czyms posrednim.
Szanowni Państwo!
Wszystkie powyższe komentarze zawierają ciekawe pomysły na poziomie idei lub koncepcji. Niestety, rzeczywistość w której należałoby je wprowadzać w życie jest bardzo trudna i dlatego wróżę małe szanse ww. pomysłom. Główne cechy tej rzeczywistości to:
1. NIEPRAWDOPODOBNA INERCJA INTELEKTUALNA
2. BRAK POCZUCIA ZAGROŻENIA
3. SKRAJNY EGOIZM
4. BIUROKRACJA POSUNIETA DO ABSURDU
5. BARDZO CZESTE TEPIENIE MLODSZYCH ALE MADRZEJSZYCH
W swoim czasie bylem dziekanem i probowalem wprowadzic reforme obejmujaca wynagradzanie rzeczywistych osiagniec naukowych i wdrozenie nowoczesnych studiow w jezyku angielskim. Efekt nie wybrano mnie na druga kadencje aby miec swiety spokoj.
Niezaleznie od powyzszego artykul w Polityce jest pelen przeinaczen i dezinformacji.
Dyskusja nad reformą szkolnictwa wyższego toczy się w wielu miejscach, w sieci i w realu. Dla przykładu, polecam
http://tnij.org/fzwx
Ja zaś pisałem na swoim blogu tak:
http://pfg.blox.pl/2010/02/Minister-Ernst-Young.html
To ja jeszcze polece dyskusje w Forum Akademickim:
hhttp://www.forumakad.pl/news/pokaz.asp?id=490
http://www.forumakad.pl/news/pokaz.asp?id=491
Moim skromnym zdaniem i w obecnym systemie daloby sie wprowadzic reformy postulowane przez JK, a nowy wcale nie gwarantuje zmian nan lepsze. Konkursy sa tak dobre jak ich regulaminy i komisje oceniajace.
Diabel tkwi w szczegolach. J.Ty. ma oczywiscie fajny pomysl, ale dla mnie sposobem na nauke w Polsce jest to co proponowal jakis czas temu na łamach „Polityki” prof. Dołowy:
http://www.polityka.pl/kraj/rozmowy/1500229,1,rozmowa-z-prof-krzysztofem-dolowym.read?backTo=http://www.polityka.pl/kraj/analizy/1503177,1,co-z-uczelniami-sa-strategie.read
@ lordjohn :
Skoro sa ludzie, ktorzy mysla tak jak pan, to zmiany jednak nastapia, choc z oporami. Co do angielskiego jako jezyka wykladowego: UW zaprosil mnie na wyklady dla doktorantow, ktore odbede sie w maju. Trzydniowa sesja bedzie w calosci prowadzona po angielsku lacznie z dyskusja. Czesc zaproszonych wykladowcow w ogole nie mowi po polsku. To daje gwaracje, ze nie przejdziemy na polski. 🙂
PS. Moze na politechniakch to idzie wolniej niz na uniwersytetach?
Juz w zamierzchlych czasach komunizmu zwyczajem bylo mowienie po angielsku. Kiedys mielismy sesje naukowa w ktorej bralo udzial pare zaproszonych slynnych badaczy. W tych czasach slynnym badaczem byl kazdy kto publikowal w czasopismie wydawanym na blyszczacym papierze. Pomimo ze tylko jeden z zaproszonych slynnych badaczy nie wladal polskim (pozostali badacze byli polskiego pochodzenia), konferencja odbywala sie przy uzyciu plynnego angielskiego. Pamietam bo zasnalem i niemal spadlem z krzesla przy uciesze kolegow i kolezanek.
Jako osobę pracującą na uczelni irytuje mnie:
a) organizacyjny marazm
b) przeciążenie zajęciami dydaktycznymi
c) brak zespołów badawczych (patrz a)
d) utrzymywanie w pracy osób o aktywności naukowej bliskiej zera
e) biurokracja
Pomysł z płatnością na studenta zależnym od osiągnięć kadry jest dobry. Skończyłoby się werbowanie jak największej liczby studentów, tworzenie jak największych grup ćwiczeniowych oraz strach przed wyrzuceniem osób, które zupełnie nie nadają się do nauczenia czegokolwiek.
Pieniądze się zmarnują, jeśli uczelnie nie będą musiały wypracować systemu ich dysponowania. Nie ma znaczenia czy pójdzie to na Instytut, czy inną jednostkę. Jeśli nie będzie parcia do tworzenia zespołów badawczych, które „prą naprzód” i przy okazji prowadzą zajęcia, to nic z tego nie będzie. Propozycja umniejszenia znaczenia tytułu (ktoś ładnie podał przykład z całowaniem w rękę) poprzez zatrudnianie osób na stanowiska dydaktyczne niezależnie od tego czy ma się dr czy mgr przed nazwiskiem, a umiejętnościami, jest potrzebna. Konieczność inwestowania w „młodych” jest potrzebna, a obecny system to pozwala całkowicie zatrzymać. Rządzą osoby, których aktywność naukowa zakończyła się 20 lat temu. Nie czarujmy się, profesor w tym systemie powinien być osobą, która przeszła te wszystkie szczeble rozwoju i dzięki temu jest świetnym organizatorem pracy naukowej, wyznaczającym kierunki i niejako zarządcą.
Co do fetyszyzacji Science czy Nature. To cudownie brzmi. Mówiąc o nauce myślimy raczej nie o „Ziemniaku Polskim”, ale o biotechnologii, informatyce, patentach. Mnie akurat to omija. Tymczasem spora część nauki dotyczy własnego poletka i od niego jest uzależniona. Ciężko być innowacyjnym w niektórych dziedzinach, jeśli mamy zapóźnioną gospodarkę i prowadzi się badania na jej potrzeby. Nie kwestionuję potrzeby konkurencji na arenie międzynarodowej, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że będzie to niezwykłe wyzwanie nie tylko z winy stanu naszej nauki.
Podział na uczelnie o różnym statusie też wydaje się ciekawy. Jednak co mnie urzekło, to te szkoły o najniższym statusie (odpowiednik college’u?), których zadaniem edukacyjnym miałoby być przede wszystkim uczenie czytania i pisania ze zrozumieniem. Naprawdę tak nisko upadliśmy? 😐
@ Tusipek :
Sadze, ze podstawowy problem nauki polskiej i wyzszych uczelni to calkowite rozdzielenie jakosci nauki i ksztalcenia od pieniedzy. Dlatego zatytulowlem moj wpis: Człowiek i pieniądz, czyli sedno reformy. Komunizm oddzielil czlowieka od pieniadza. Transformacja systemu przywrocila normalna zaleznosc czlowieka i pieniadza. Ale nie doszlo do tego w niektorych sferach, np. wlasnie w nauce i edukacji. Ta reforma, spozniona o jakies 15-10 lat, musi tej transformacji dokonac. Problem w tym, ze np. Konferencja Rektorow zupelnie z tego nie zdaje sobie sprawy, albo udaje, ze sobie nie zdaje. Polskiej nauce potrzebny jest ktos na miare Balcerowicza. Tylko, ze go nie widac. I to jest dramat.
Ciekawym kontekstem do pieniądza mogą być wcześniejsze liczne wpisy. Działalność naukowa w tym systemie nie podlega bezpośrednio prawom rynku, bo jest a) sterowalna lub b) niedochodowa. Pytanie brzmi, czy wynika to z fatalności naszego systemu i można to odmienić za pomocą naukowego Balcerowicza, czy nie. Myślę, że jeśli idzie o pieniądze, dość podobnym przykładem może być plan Hausnera dla kultury (konkurowanie muzeów o środki, itd). Wydaje się, że istotny jest też brak marki – zarówno na rynku edukacyjnym jak i w działalności naukowo-badawczej.
Wszyscy wiemy, że skostniały system musi odejść, propozycje rektorów swoją zachowawczością i troską o status quo tylko to podkreśliły. Pytanie brzmi, jak to zrobić, by powstały nowe struktury i ruszył on naprzód. To jest sedno. Jakich przekształceń dokonać by „para nie poszła w gwizdek”. Niestety wydaje mi się, że pod tym względem propozycja E&Y jest wybitnie romantyczna.
Tu nie chodzi o wyliczalna dochodowosc. Chyba dla kazdego jest jasne, ze najbardziej dochodwym odkryciem w historii bylo kolo, ale sam odkrywca nie dostal za to zlamanego grosza (bo i od kogo?), czyli nie zrobil zadnego interesu. Dokladnie to samo myslenie musi zaistniec w przypadku nauki. I o to trzeba sie bic.
„Może warto byłoby też pomyśleć o przedstawicielach przemysłu i szerzej, gospodarki, aby urozmaicić utarte przez naukowców ścieżki.”
Jak zwykle poruszajac watek reformy tzw. ‚nauki’, JK miesza nauke ze szkolnictwem wyzszym.
Tak jak uczenie sie polskiego w szkole sredniej nie sluzy pisaniu powiesci i sonetow (ba nawet niewiele ma wspolnego z nauka polskiego tylko bardziej z ogolnym kulturo-znawstwem i kulturo-oswojeniem), tak i studiowanie biologii czy iberystyki nie ma wiele wspolnego, dla 99,9% uczacych sie i nauczajacych, z NAUKA. Natomiast fraza JK zacytowana powyzej, jak najbardziej ma. Bedzie dlugoterminowe zapotrzebowanie z zewnatrz na pomysly i wyniki, bedzie i nauka. Tam gdzie nie ma na to duzych szans (astronomia?), pozostaje przekonac spoleczenstwo, ze badanie kosmosu przyda sie wnukom, wojsku lub po prostu bedzie dobrze wygladalo na miedzynarodowym targowisku proznosci. Zdrowa proznosc tez kreuje zapotrzebowanie na nauke, np. poprzez potrzebe posiadania naukowcow-noblistow. (Ta potrzeba przegrywa jednak czesto z potrzeba posiadania medalisty olimpijskiego.) Dotacje na studenta, marne uczelnie prywatne, wieloetatowosc to jest problem szkolnictwa wyzszego, a nie nauki.
Z perspektywy podatnika-przedsiebiorcy zasilajacego budzet szkola wyzsza moze sie przydac do:
– przechowania jego mniej udanej latorosli przez pare lat, moze zmadrzeje,
– dostarczenia wzglednie niezepsutej kadry, ktora bedzie mozna szybko przyuczyc do pracy; najzdolniejszych, z dobrymi podstawami przyuczy sie np. do projektowania wiezowcow.
Po co przedsiebiorcy, dla przykladu – budowlanemu, jakies badania czy wyniki z tej uczelni, skoro codziennie dostaje oferty handlowe gotowych, wdrozonych, a nawet sprawdzonych rozwiazan pochodzacych z miejsc, ktore zajmuja sie tym od lat. Wszelkie analizy, certyfikaty, projekty, itp. moze sobie po prostu kupic.
Jego sukces rynkowy nie zalezy od placenia podatkow na badania. A nawet jak zaplaci jakis ekstra podatek naukowy, to co – dostanie wyniki i wdrozenia za darmo?
Wiem, wiem, inni wymyslaja, a my tylko kupujemy. To nieladnie, to kolonizacja Polski i polskiej mysli naukowej. A kiedy w jej dziejach (Polski) bylo inaczej? A przeciez dumni jestesmy z tych dziejow…
Z nauka jest jak z kultura i sztuka – do tego sie dojrzewa przez pokolenia. Czasami szybciej, a czasami nigdy.
Przeczytalem wlasnie o plagiacie pani rektor Wyższej Szkoły Handlu i Rachunkowości w Poznaniu Kameli-Sowinskiej. Nie ma chyba lepszego dowodu na to, ze polska nauka nie tylko zeszla na psy, ale wrecz papla sie w blocie. Ta pani przyznaje sie do zerzziecia 38 linijek tekstu z cudzej publikacji w publikacji na temat ETYKI w biznesie, ktora stanowila wste nt. nomen omen komentarzem o „uczciwości”. I ta osoba smie mowic tak: – „Przecież gdybym nazywała się Zuzia Pipsztyńska, nikt by ze mną nie walczył. A skoro jestem profesor, rektor, była minister, to mogę być żerem dla rybek”.
Najgorsze jest, ze tego typu frywolne istoty maja w polskiej nauce status zlotych rybek wlasnie, okretow flagowych, czy nie wiem jakich mandarynow. Trzeba zrobic taka reforma aby te „zlote rybki” wylac do szamba. Bo tylko na to zasluguja. Naprawde zbiera mi sie na wymioty.
Hehe dobre.
A co sie stalo z tym gosciem z akademii medycznej ktory ewidentnie zzynal (sprawa z konca 2009)? Nie moge sobie przypomniec nazwiska ale chyba sprawa byla dyskutowana na tym szacownym blogu. Czy zostal ukarany? To jakie sa konsekwencje takiej kompromitacji jest bardziej interesujace niz sam fakt wykrycia poniewaz oczywiscie idiotow nie brakuje w zadnym kraju.
@ jacekP :
Sadze, ze nie ma konsekwencji. Dlatego pani Kamela pozwala sobie na wypowiedzi o rybkach-pipkach. Ona sie z tego w kulak smieje, bo wie, ze i tak pozostanie rektorem rownie pokreconej co i ona sama uczelni wyzszej.
Chyba zartujesz?
Nigdy nie slyszalem o tej uczelni ale odnosze sie z respektem do idei uprawiania handlu i prowadzenia rachunkow na wyzszym poziomie. Swoja droga, „wyzsza” szkola jest wyzsza od czego? Chyba od liceum? A jak szkola nie ma „wyzsza” w nazwie, to ja bym podejrzewal ze moze jest na poziomie liceum albo i nizej (takie UW na przyklad ktorego dyplom mam honor posiadac).