Wołanie na puszczy

jelen_200.jpgSzkody wyrządzone przez rząd na długo osłabią naukę polską.

Twarda i nadęta polityka braci Kaczyńskich wobec Niemiec będzie miała długofalowe negatywne skutki dla polskiej nauki. Nie dlatego, by Republika Federalna miała w odwecie oficjalnie ograniczyć naukowe kontakty z nami. Nie będą szukali z nami kontaktów sami niemieccy naukowcy, bo po jakie licho? A właśnie prywatne kontakty i dobra atmosfera między państwami to dwa nierozłączne motory współpracy naukowej.

Polityka obrzydzania Polakom Niemiec i Niemców (lista jest bardzo długa: sztandarowy dziadek z Wehrmachtu Donalda Tuska skutecznie przywrócony do wirtualnego życia przez Jacka Kurskiego na użytek kampanii wyborczej w r. 2005, wyolbrzymianie wpływów Eryki Steinbach, jakby była rzeczywiście ważnym niemieckim politykiem, instrumentalizacja Polaków poległych i zamordowanych z rąk Niemców w trakcie II wojny światowej w negocjacjach z UE, straszenie Niemcem, który przyjdzie odebrać „swoją” własność, przypisywanie niemieckofilności politycznym przeciwnikom, sugerujące jednoznacznie, że „prawdziwi” Polacy nie mogą lubić Niemców – a mogą i są liczni, etc…) przynosi zamierzone przez PiS polityczne i społeczne efekty.

A paradoksalnie, pożądane są one głównie w polityce wewnętrznej. Niemiecki straszak, tak dobrze sprawdzony przez Władysława Gomułkę, pozwala osiągnąć co najmniej dwa zasadnicze dla Kaczyńskich wewnętrzne cele polityczne:

  1. podsycić ducha polskiego patriotyzmu, takiego, jaki jawi się premierowi, czyli patriotyzmu anachronicznego, wywodzącego się z ksenofobii i bohatersko-konfrontacyjnej legendy, gdzie nasz, wyidealizowany patriotyzm ma nie mieć równych sobie w świecie,
  2. pozyskać tudzież utrwalić wokół tych idei elektorat – przecież dwa lata rządów PiS wraz z koalicjantami były de facto stanem permanentnej kampanii wyborczej, która teraz wchodzi w swą fazę kulminacyjną.

W polityce zagranicznej pozytywnych skutków tych działań rządu jakoś nie widać. Ale też chyba Jarosław Kaczyński na nie nie liczył. Negatywne są zaś widoczne gołym okiem: wszyscy nasi partnerzy z UE i Ameryki Północnej czekają aż to się skończy. Polska traktowana jest jak rozpychający się łokciami i domagający się lepszego miejsca w kinie widz. W dodatku widz, który przeszkadza innym w oglądaniu filmu, głośno mlaszcząc, szeleszcząc papierkami, komentując w niewybredny, a głośny sposób co ciekawsze sceny, a nawet psując powietrze. Przy czym jest to widz, który bez wahania udziela reprymendy odsuwającym się od niego na dalsze, wolne fotele. Czyż kogoś takiego można lubić i respektować?

Chcę pisać tu głównie o nauce i badaniach naukowych, a nie o polityce, ale niestety nie mogę pominąć politycznego tła. Ono bowiem determinuje to, co dotyczy sytuacji polskiej nauki i stąd ten dość długi polityczny wstęp.

Polscy naukowcy bardzo chętnie szukają współpracy z zagranicznymi ośrodkami naukowymi, a chyba szczególnie z Niemcami. Dlaczego? Głównie z powodu technologicznej przewagi i geograficznej bliskości naszego zachodniego sąsiada. Z Poznania do Berlina, a z Wrocławia do Drezna, które rośnie na największy ośrodek badań biomedycznych w UE, przecież tylko rzut beretem. Nie bez znaczenia jest również nasza bliskość językowa i kulturowa. Po niemiecku mówi przecież wielu Polaków (więcej niż np. po francusku), a niemieckie zwyczaje i codzienność nie są dla nas egzotyczne.

Splot tych przyczyn sprawia, że polscy uczeni są zainteresowani współpracą z Niemcami niezależnie od zawirowań politycznych. Czasy, gdy współpraca naukowa z pewnymi krajami była źle widziana przez władze (za PRL lepiej było oczywiście współpracować z Rosjanami niż z Amerykanami) i miało to konsekwencje w wyborach kariery naukowej niektórych uczonych, już bezpowrotnie minęły. Kaczyzm realizuje bowiem obrzydzanie Niemiec, ale nie karze i nie piętnuje za nieprzestrzeganie wytycznych. Zgadzając się na samorozwiązanie Sejmu i nie zgadzając wcześniej na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, bez względu na doraźne straty polityczne, Jarosław Kaczyński przekonał (przynajmniej mnie), że choć uwielbia zarówno ekwilibrystykę na granicach demokracji, poszukiwania jej krańców, jak i korzystanie z jej szarych stref, to ostatecznej granicy demokracji raczej nie przekroczy. Nie sądzę więc, by pomimo PRL-owskiej retoryki sięgnął po PRL-owskie metody nacisku. Zresztą dla PiS naukowcy to elektorat cieniutki, pożal się Panie Boże i bez większego strategicznego znaczenia.

Zupełnie inaczej sprawa wygląda za Odrą i Nysą. Niemcy nie mają szczególnych powodów do szukania naukowych kontaktów z polską nauką (poza historykami, literaturoznawcami czy lingwistami). Polska nie jest potęgą w żadnej dziedzinie nauki, a przyciągają zagranicznych naukowców tylko pewne wybitne jednostki; mamy świetnych informatyków i matematyków, ale to wyjątki, a nie reguła. Ta sytuacja jest oczywiście skutkiem polityki zgrzebnego PRL, tak Gomułki, Gierka jak i Jaruzelskiego, i nie oskarżam o to Kaczyńskich. Ale właśnie w nauce najlepiej widać, że powinniśmy partnersko, a nie konfrontacyjnie układać stosunki z innymi krajami. W tym na pierwszym miejscu z Niemcami.

Doraźne zwycięstwa Kaczyńskich w tej dziedzinie są zwycięstwami pyrrusowymi. Pozarządowe organizacje usiłują ograniczyć straty. Przykładowo Fundacja na rzecz Nauki Polskiej i Deutsche Forschungsgemeinschaft fundują nagrodę naukową Copernicus wyróżniającą najbardziej aktywnych w polsko-niemieckiej współpracy naukowej. To chwalebne działania, które są jednak zawracaniem Wisły braci Kaczyńskich wiosłem.

W dniach 5-7 września b.r. brałem udział w międzynarodowej konferencji naukowej nt. „Endokrynologii rozrodu” w Mikołajkach (pisała o niej Gazeta Wyborcza). Konferencja zorganizowana i sponsorowana była wspólnie przez Polskę i Francję, choć oczywiście otwarta była dla wszystkich. Oglądając wysiłki organizatorów, zarówno te bieżące, jak i trwające od lat zabiegi uwieńczone zaledwie 3-dniowym sympozjum, jasne stało się dla mnie, że dobra organizacja takiej konferencji wymaga ścisłej współpracy z obu stron, choć gros wysiłku spoczywało na kolegach z Białegostoku, którym szefował prof. Sławomir Wołczyński, kierownik Kliniki Rozrodczości i Endokrynologii Ginekologicznej AM w Białymstoku. Dzięki temu można było ściągnąć z Francji do Mikołajek takie sławy jak Bouchard, Carreau, Fellous, Dadoune i wielu innych. Jednym słowem, bez prawdziwej międzynarodowej współpracy naukowej, zaufania, wspólnego interesu w doprowadzeniu dzieła do końca, i – co najważniejsze dla strony finansowej – dobrej atmosfery politycznej pomiędzy Polską i Francją, sympozjum to nie mogło by się odbyć. Ciekawe czy dziś ambasada Niemiec zaangażowałaby się w podobny projekt tak jak ambasada Francji.

Chyba nikogo z czytelników „Niedowiarów” (poza Bobolą zapewne) nie trzeba przekonywać, że konferencje naukowe to jedno z podstawowych i najszybszych źródeł zdobywania informacji naukowej. Nie są w stanie zastąpić ich żadne inne formy wymiany myśli. A przy okazji czyż dobra organizacja i świetny wybór miejsca konferencji (Mikołajki i hotel Gołębiewski, merci!) to nie znakomita wizytówka dzisiejszej Polski (goście zauważyli też, że drogi mamy kiepskie, ale przebiegający przed autokarem koło Rucianego-Nidy wspaniały jeleń chyba zrekompensował wszystkim trudy podróży z Warszawy na Mazury). To wymowny przykład, czym może być międzynarodowa współpraca naukowa w sprzyjającej atmosferze politycznej.

Szkody wyrządzone przez rząd na długo osłabią naukę polską. Polityka zagraniczna i nauka to bowiem naczynia połączone. Dlatego dedykuję premierowi myśl hydraulika ze słynnego skeczu kabaretu Dudek: „Praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb!”. I wcale nie chodzi o to, by dowalić rządowi. Tylko o to, żeby w końcu przestał, co jest oczywiście głosem wołającego na puszczy.

Jacek Kubiak

Na zdjęciu: polskie dobro narodowe. Autor: *Micky*, Flickr (CC BY SA)