Doktorant dobrem narodu
Przeczytałem właśnie, jak zwykle z mieszanymi uczuciami, felieton Michała Pawła Markowskiego w „Tygodniku Powszechnym” pt. „Pamiętniczek zza grobu” (nie ma go jeszcze w necie, więc odsyłam do kiosków, lub na stronę z felietonami „TP”, gdyż niedługo tam się pojawi). Felieton ów jest na temat innego felietonu (sic!) – pióra Jerzego Pilcha (z „Dziennika„). Z grubsza chodzi o to, iż Pilch uznał za stosowne pożegnać felietonistę „TP” na sposób mowy pogrzebowej – jak to u Pilcha: śmiesznie, zjadliwie acz urokliwie (dla kogoś z poczuciem humoru, oczywiście). Dodam od siebie, że MPM sam się podłożył ogłaszając w poprzednim numerze „TP” słowami Izabeli Łęckiej „Farewell…”, że otóż odchodzi z łam szacownego pisma. Felieton Pilcha MPM do gustu jednak nie przypadł (widać poczucie humoru nie to). Wywody zranionego ex-felietonisty „TP” najlepiej sumuje ostatnie zdanie: „Zamiast pogrzebać mnie [MPM], napisał [Pilch] nekrolog własnego stylu”.
Ciekawe, że zdanie to wyrwane z kontekstu może być rozumiane dwojako. Albo, że Pilch chcąc pogrzebać MPM napisał expressis verbis „nekrolog [swego] własnego stylu” – stylu Pilcha. Czyli, że Pilchowi nie udało się, i w dodatku miałaby to być klęska ostateczna w wędrówce Pilcha po tym łez padole (ha, ha, ha!). Albo, że z tych samych pobudek Pilch napisał „nekrolog [będący] własnego stylu”. Czyli tłumacząc na polski alternatywny – napisał nekrolog swym własnym (jak zwykle) stylem. Dociekliwych odsyłam do oryginałów w „TP” (MPM) i „Dzienniku” (Pilch).
Jednak nie pokrętność stylu MPM chcę tu dyskutować. Najbardziej zainteresował mnie bowiem w tym wywodzie nie ów styl właśnie, lecz króciutki passus: „…zaraz zadzwoni do mojego doktoranta, z lamentem, u jakiego to boku biedaczek będzie swoją karierę rozwijał…”. A dokładniej poruszył mną powszechnie w naukowo-feudalnej polszczyźnie używany zwrot „mój doktorant”. Odłóżmy, choć z bólem, na – nomen omen – bok myśl, że według MPM to jego własny profesorski bok, ów słynny i niezastąpiony bok MPM, ma być najbardziej szlachetnym i pożądanym (jak sądzę, bo jeśli nie, to skąd epitet „biedaczek”?) miejscem rozwoju kariery owego doktoranta.
Otóż, zwrot „mój doktorant” w przeciwieństwie do zwrotu „mój doktorat” – wyjaśnienia za chwilę – uważam za zwrot haniebny. Sądzę, że najlepiej byłoby, gdyby zniknął on z polszczyzny. I to nie tylko naukowo-feudalnej, ale i z polszczyzny w ogóle. Tym bardziej wzburzyło mnie, że zwrotu ogłaszającego wszem i wobec uwłaszczenie dwudziestokilkuletniego, jak sądzę, mężczyzny, używa powszechnie znany literaturoznawca i krytyk literacki, autorytet i arbiter elegantiarum (jak pisze Pilch – „duch skromny i prosty”, tudzież „umysł światły”).
„Mój doktorant”, „mój magistrant”, w końcu (mniej popularny, ale jednak) „mój habilitant” – bo habilitację też robi się u patrona – to równoważnik dawnego „mój chłop”, „mój wasal”, „moja własność”. Na tej samej zasadzie Jego Magnificencja Rektor UJ (a równie dobrze i wice-rektor, albo nawet tylko dziekan) może o MPM powiedzieć „mój profesor”. Czego MPM z całego serca życzę, gdyż miałby wówczas świetny temat na nowy polemiczny felieton.
Oczywiście zwrot „mój doktorant” jest w naszej ojczyźnie (i nie tylko) tak zakorzeniony, że dziś w środowisku naukowym używa się go równie często co zwykłej ścierki. A może nawet częściej. Ponieważ zwrot ów, jak już wspomniałem, uważam za haniebny, stosuję określenia „nasz doktorant”, „doktorant z mojego labu” lub „doktorant od nas” – w oryginale „de chez nous”.
Jakaż różnica? A no taka, że mój doktorant jest moją własnością. Nasz zaś, jest „dobrem” wspólnym. Sądzę, że to zmienia wszystko.
Przed 20-23 laty miałem szczęście i zaszczyt robić „mój doktorat” w laboratorium szefa, który nie używał określenia „mój doktorant”. Prof. Andrzej K. Tarkowski, embriolog z Uniwersytetu Warszawskiego, potrafił „swoim” studentom, magistrantom i doktorantom zaszczepić miłość do nauki, do eksperymentu, do odkrywanego przez nas wspólnie niewiadomego. Nie potrafił – i wcale nie zamierzał – zaszczepić nam feudalnych zależności, choć było ich wokół mrowie (jak łatwo policzyć były to bowiem lata 80. XX wieku w Polsce noszącej dziwną nazwę PRL).
W jednej z dyskusji w tym blogu napisał ktoś kiedyś, że wywodzę się „ze stajni Tarkowskiego”. Otóż, był to, jak do tej pory, największy komplement, jaki mnie spotkał. Pochodzić ze stajni Tarkowskiego to bowiem w rzeczy samej ogromne wyróżnienie.
W czasach PRL, właśnie przy Krakowskim Przedmieściu, nauczyłem się, że zwyczaje przekazywane są z mistrza na ucznia. Dlatego kultywuję również teraz i tu, gdzie obecnie pracuję, we Francji, to co wyniosłem z Zakładu Embriologii Instytutu Zoologii UW. W moim własnym laboratorium nie ma „moich doktorantów”, są tylko „nasi”, albo z „naszego labu”. Doktoranci i magistranci w moim labie też uczą się odkrywać (jak sądzę) nowe i nieznane, choćby było to jakieś zupełnie małe i zupełnie nieważne nieznane „coś”. Mam ciągle ukrytą nadzieję, że może kiedyś któryś z nich usłyszy z czyichś ust, iż pochodzi ze stajni Kubiaka?
Jakiś czas temu pisałem w tym blogu na temat reformy nauki polskiej i francuskiej. Krytykowalem też prof. Michała Kleibera za brak spontaniczności, entuzjazmu i politykierstwo w jego programie uzdrowienia PAN. Dzięki felietonowi prof. Michała Pawła Markiewicza z UJ zrozumiałem, że wszystkie te wywody i dywagacje na nic. Reformę nauki polskiej (i każdej innej) trzeba bowiem zacząć od wykreślenia ze słownika poprawnej polszczyzny (i francuszczyzny, skoro już mowa i o reformie nauki francuskiej) słowa „mój doktorant” i nadania odpowiedniej rangi terminowi „mój doktorat”. Bardzo panu, panie profesorze MPM dziękuję za niezamierzoną, jak sądzę, lekcję. Szkoda, że pański post-ostatni felieton w „TP” ma być rzeczywiście ostatnim. Pozostanie mi uczyć się wprost od Pilcha. A on, jak pan autorytarnie ogłosił, pogrzebał swój własny styl. No cóż, pozostała mu jednak zarówno klasa (co sam pan w swym felietonie przyznaje), jak i talent i olbrzymia wiedza o życiu (tak sądzę zaś ja).
Jacek Kubiak
Ilustracja: Michael Faraday w swoim labie, obraz Harriet Moore
Komentarze
Myślę, że to przesada, nie ma co czepiać się określenia, ważniejsze jest co za nim stoi. Jestem doktorantem, nie wiem jak o mnie się wypowiada MÓJ PROMOTOR, ale wydaje mi się, że właśnie przez symetrię określenie MÓJ DOKTORANT może być jak najbardziej użyte. Jestem bardzo zadowolony ze współpracy i opieki naukowej i mam wrażenie, że nie mógłbym trafić lepiej, nie tylko w Polsce.
O ile się orientuję, również w nomenklaturze anglojęzycznej używa się powszechnie my PHD student, my advisor i nikogo to nie razi. Raz zostałem przedstawiony jako uczeń profesora X. Być może uczeń brzmi bardziej szlachetnie, ale dla mnie określenie mój doktorant ma w tym kontekście dokładnie taką samą treść. A o SWOICH studentach, gdy ich spotkam i ktoś mnie o nich spyta mówię: „To mój student” i też nie wydaje mi się, żeby było w tym coś uwłaczającego, oni zresztą mówią „mój ćwiczeniowiec”. Nie uważam, że spotkała ich wielka łaska, że natknęli się na mnie, ale uważam ich za swoich studentów, w tym też sensie, że zależy mi (jeszcze) na ich wynikach i umiejętnościach. Dopełniacz nie musi być przecież traktowany dosłownie. A z perspektywy większej grupy naukowców, wierzę, że zdarzają się określenia „nasz doktorant”. Zresztą nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby ktoś nie pomógł mi i zbył mnie, gdy miałem jakieś pytanie naukowe.
Co do „mój” i „nasz”, nie w każdej dziedzinie pracuje się zespołowo, w niektórych np. pięciu współautorów to już bardzo dużo, a standard to dwóch lub jeden. Stąd określenie mój, jak najbardziej oddaje istotę sprawy. I nie przeszkadza w tym, by ktoś mnie określał, jako pochodzącego ze stajni prof. Y (promotora mojego promotora).
Zapewne są przypadki niewłaściwego, feudalnego traktowania doktorantów, słyszałem o nich, choć nie zetknąłem się osobiście. Ale pomysły na wiązanie tego z językiem, i eliminacji na tym już poziomie, nie dość, że są nadinterpretacją, to przypominają mi próby reformy języka przez feministki, które chcą zmienić „Pani psycholog” na „psycholożka” i generalnie produkują tych loszek tyle, że człowiek zamiast o osobie (nota bene rzeczownik osoba jest rodzaju żeńskiego), zaczyna się myśleć o trzodzie chlewnej (nie obrażając feministek, po prostu uważam, że lożka brzydko brzmi).
Jeśli chodzi o język, nie przesadzajmy z tym Sapirem i Whorfem.
Pozdrawiam
hlmi ma absolutną rację. I to, że właśnie napisałem, że hlmi rację ma nie oznacza, że on ją posiada w jakiś niegodny metafizycznie sposób. Nie ma jej tak jak Ala kota, ani jak premier ma władzę ani też broń boże jak ja mam wolny czas. Ma ją raczej przygodnie, ale trafnie. Coś w rodzaju przelotnego romansu z prawdą hlmiemu się przydarzyło, ale nie zaborcze racji przywłaszczanie.
Czasem mam wrażenie, że polityczna poprawność zabije język.
hlmi :
Oczywiscie, ze wszystko zalezy od kontekstu wypowiedzi. Moj doktorant to oczywiscie tylko symbol feudalnych stosunkow w nauce (nie tylko polskiej). Niestety zbyt czesto takie feudalne zaleznosci sa norma i dlatego sadze, ze od tego trzeba zaczac zmiany (a zmienic cos co jest zwyczajowo uwarunkowane jest baaardzo trudno).
Tez nie jestem za bezwarunkowa poprawnoscia polityczna, ale psycholozka mi nie przeszkadza. 😉 We Francji jest zawod sage-femme (madra kobieta) czyli polozna i tak samo nazywaja sie mezczyzni wykonujacy ten zawod. 🙂 Nie chodzi wiec o litere slowa a o jego ducha.
No właśnie to miałem na myśli. Do psycholożki mam zastrzeżenia, bo mi brzydko brzmi, na dodatek nie lubię odgórnego kodyfikowania języka (właśnie się zastanawiam czy na faceta pracującego w przedszkolu mówi się przedszkolanka, nie przeszkadzałoby mi to. Zresztą jest ich u nas niewielu, więc to sztuczny przykład).
A „mój …” może być powiedziane w sposób bardzo przyjazny, podkreślający pozytywny związek.
A wracając do feudalnych stosunków w nauce, albo mam duże szczęście, albo jednak wiele się zmienia. Przyznam, że spotkałem się z tym pierwszym poglądem, jak również z tezą, że te feudalne zależności bardzo zależą od dziedziny, w szczególności w „hard science” im bardziej związana jest ona z zastosowaniami, tym większe. Nie uogólniając i nie obrażając nikogo, mam wrażenie, że funkcjonują ciągle w przypadku medycyny i prawa. Jest tak przynajmniej, jeśli chodzi o podejście do studentów i tytułomanię (na przykład niech biedny student spróbuje powiedzieć do docenta, panie doktorze 😉 ). Podobno też inaczej jest na małych uczelniach…
A na marginesie, polecam komiks o życiu doktorantów w USA
http://www.phdcomics.com
być może już kiedyś go polecałem tutaj, troszkę ostatnio spadła jakość, ale zdarzają się perełki. I niezależnie od różnicy systemów edukacyjnych, niektóre odcinki zawierają „prawdy uniwersalne”….
„MÓJ” – wg „Słownika języka polskiego” PWN, ma m.in. takie znaczenie:
„c) w takich wyrażeniach, jak ‚mój ojciec’, ‚mój wróg’, ‚mój przyjaciel’ itp. – będący w stosunku do tego, kto mówi, ojcem, wrogiem, przyjacielem itp.”
A więc „mój doktorant” nie znaczyłby wcale „należący do mówiącego” (znaczenie a), ani „taki, w którym mówiący jest sprawcą, przyczyną” (znaczenie b). Znaczyłby tylko, że „doktorant” robi doktorat u mówiącego (a nie u kogoś innego). Wyraz „mój” oznaczałby tylko stosunek (i to wcale nie zależności) wzajemny doktoranta i mówiącego. W końcu „mój wróg” jest wrogiem W STOSUNKU DO mnie, ale to nie znaczy, że jest moim wrogiem w takim stosunku jak np. mój niewolnik, którego POSIADAM (choc może nim być, ale to już inna sprawa), albo jak mój rząd, do którego powstania, biorąc udział w wyborach, się PRZYCZYNIŁEM.
Natomiast zastanawiałbym się nad racjonalnością użycia przez „jk” słowa „haniebny”, jako określenia zwrotu „mój doktorant”. Użycie zwrotu „mój doktorant” nie przynosi nikomu ani „ujmy, niesławy” (znaczenie 1.), chyba że doktorant popełni plagiat, a mówiący, wiedząc o tym, go puści, ani nie jest to wyrażenie „bardzo złe, okropne, liche, kompromitujące” (znaczenie 2.), chyba że mówiący mówi „mój doktorant” o doktorancie swojego kolegi czy koleżanki.
mw:
Oczywiscie racja. Wszystko zalezy od kontekstu uzycia, co pisalem przed chwila do hlmi
Feudalne stosunki w nauce? Dyskusja wkracza na szerokie wody. Ale i mętne. Bo pewnie ciężko by było wyodrębnić naturalnie ustanowiony tytułami „porządek dziobania” od tytuło- i megalomanii niektórych.
Ten pierwszy jest wg mnie nie tylko naturalny ale i zdrowy. to drugie to oczywiście – patologia.
Z ciekawostek – za „moich” czasów na „moim” wydziale studenci np. dobrze wiedzieli, który z profesorów został profesorem w wyniku czysto naukowych osiągnięć, a kto został mianowany w ’68 roku w nagrodę za „tępienie i tropienie” Żydów. Oczywiście do wszystkich mówiliśmy per „panie profesorze” ale kryła się w tych słowach każdorazowo inna doza szacunku…
Problem z polityczną poprawnością jest taki, że narzuca ona całym środowiskom sposób komunikowania się, który tworzy pozór, że z naszego życia zniknął jakiś problem. Tymczasem problem ów znika tylko z oficjalnego języka. Wymuszona zamiana „mojego doktoranta” na „naszego doktoranta” miałaby takie znaczenie dla stosunków panujących w środowisku naukowym jak zamiana „Black” na „African American” na stosunki rasowe w USA.
Rzeczywiście użycie zwrotu „mój” niesie ze sobą ryzyko, że zostanie to odebrane jako chęć dominacji („mój doktorant”), przypisywania sobie nadmiernego znaczenia i władzy („mój zespół”) lub przypisywanie sobie całości autorstwa pomysłu („mój projekt”). Jednak wszystko zalezy od kontekstu i proponuje, żeby tak zostało. Używanie słowa „mój” oznacza również identyfikację z działaniami i osobami wokół nas i branie za te działania i osoby odpowiedzialności. Z kolei używanie słowa „nasz” może byc dowodem uprzejmości i szacunku dla innych, ale równiez może służyc manipulacji. Na przykład użycie przez dyrektora Instytutu okreslenia „nasze płace” w sytuacji gdy jego płaca i płaca doktoranta to bardzo różne płace. Czyz nie?
Mnie ciekawi dlaczego Makowski pisze skoro nie ma nic do powiedzenia, dlaczego Pilch rzuca sie na lezacego, i dlaczego TP pozwala Makowskiemu odpowiadac skoro go wlasnie wyrzucili. Wszystko to nie sprzyja pozyskaniu nowych czytelnikow zarowno dla TP jak i Dziennika.
Jk chyba dobrze rozpracowal to jedno zdanie Makowskiego. Powiedzenie „moj student” jest niewinne ale w polaczeniu z „biedaczkiem” jest juz ciekawa projekcja myslenia, pewnie podswiadomego. Stwierdzenie to sugeruje student ma nizszy status intelektualny, jest zagubiony kiedy mistrz nie daje mu instrukcji, latwo moze ulec zlym wplywom. Wczesniej Makowski chwalil sie znajomoscia angielskiego (to tak jakby JK sie chwalil znajomoscia biologii). Makowski pisze glownie aby wyladowac frustracje i niska samoocene. Nie wiem dlaczego poniewaz nie znam jego dorobku. Jak wiadomo to jest kwestia subiektywna, ktos o duzym dorobku moze miec poczucie niskiej wartosci. Poziom serotoniny moze miec tu duze znaczenie. Makowski powinien polknac pare prozakow i przestac pisac felietony.
Feudalizm w nauce polskiej niewatpliwie wystepuje, tak jak i w innych czesciach swiata, wlaczajac USA. Jedna metoda zaradcza jest mechanizm „komitetu doradczego”. Kazdy doktorant w USA ma zespol doradcow z ktorymi sie spotyka raz do roku i ktorzy pozniej rowniez oceniaja i akceptuja rozprawe doktorska. Zwykle jeden z doradcow pochodzi z innej intytucji. Mechanizm zespolu doradcow daje studentowi wielosc opinii i zapobiega potencjalnym nieprofesjonalnym dzialaniom ze strony promotora. Oczywiscie ogromna wiekszosc profesorow zarowno w Polsce jak i w USA, kiedy mowi „moj” to po prostu jest dumna z osiagniec swojego studenta.
arnold:
Markowski a nie Makowski. Nie sadze aby Markowskiego z TP wyrzucono skoro napisal, ze konczy (wyrzucony zwykle nie ma juz prawa glosu, he, he, he). On uwielbia prowokacje i dlatego rozumiem, ze z wrodzonej przekory na prowokacje Pilcha odpowiada nowa prowokacja. No ale takie sa prawa felietonu. Jest on tym lepszy im wiecej w nim dobrej prowokacji. Osobiscie wole typ prowokacji Pilcha i dlatego pozwolilem sobie samemu poprowokowac. 😉
arnold:
We Francji tez istnieje od niedawna taka instytucja (Comité de th?se). Sledzi ona postep prac doktoranta (tutaj wszyscy czlonkowie musza bys spoza labu w szerokim znaczeniu jednostki badawczej). Uwazam, ze to system swietny. Nie tylko pozwala on na wglad w to co robi doktorant ludziom z zewnatrz, ale mobilizuje przynajmniej 3 razy w trakcie doktoratu, do zebrania danych i przygotowania seminarium dla tych ludzi. W ten sposob, gdy doktorant dociera do obrony ma juz material po kilkakroc prztrawiony i przemyslany. To bardzo pomaga.
No przekrecilem nazwisko, co sie dzieje ze mna tego nie wiem. Makowski jakos lepiej brzmialo.
W USA mamy „PhD advisory committee”, zwykle 5 osob. Zwykle sugeruje zeby jeden doradca byl nie-specjalista (zeby zmusic studenta do komunikowania sie za pomoca ogolno-naukowego jezyka) i inny doradca byl czolowym ekspertem spoza naszej instytucji (ale z okolicy zeby nie komplikowac dojazdow). Zdarzylo sie nieraz ze doradcy sie ze mna nie zgadzali. Zdarzylo sie tez ze student ze mna sie nie zgadzal ale doradcy poparli moja opinie. Bywa roznie ale chyba zawsze z pozytywnym skutkiem dla studenta.
arnold:
No to jest dokladnie tak samo we Francji . Nawet nie wiedzialem, ze to kopiowanie systemu amerykanskiego.
hmli wspomnial Sapir/Whorf. Cos w tym jest. Jezyk polski jakby nie pasuje do precyzyjnego przekazu naukowego. Napisanie doktoratu bylo trudne dla mnie i to nie z braku terminologii ale z przyczyn strukturalnych. Wiem ze nie jestem w tym osamotniony.
Do tego dochodza rozne ciekawe zwroty np „robic u kogos doktorat”. Tak brzmi jak „naprawic u kogos cieknacy kran”.
Tylko nie kopiujcie systemu dwupartyjnego — to jest koniec demokracji. To co tutaj jest to jest farsa. (hehehe)
W latach 70-tych Mleczko, na ostatniej stronie Szpilek, w jednym ze swoich owczesnych komiksow przedstawil hierarchicznosc nauki w nastepujacy sposob:
Docent caluje w reke profesora, doktor – docenta, magister – doktora, a student – magistra.
Ale dzis chyba nie jest az tak zle.
W nauce chyba najwazniejsze jest, kto komu placi, i kto komu udostepnia laboratorium. W tym sensie „czyjs doktorant” ma to samo znaczenie co „czyjs pracownik”: ktos, kto pracuje w czyims zespole, kto owszem: pracuje dla swojej kariery naukowej, ale rowniez na chwale tego, kto go prowadzi do kolejnego szczebla kariery naukowej: jako mentor i jako zaplecze finansowo/materialowe.
Tak, cos jak mistrz i czeladnik. Nie widze w tym nic zlego.
A jak powyzsze uwiera w czyjes ego, to w koncu nikt nikogo do niczego nie zmusza. Nawet do calowania po rekach, jak to przedstawil Mleczko ponad 30 lat temu.
Pozdrawiam,
Jacobsky
Jacobsky:
Obawiam sie, ze calowanie docenta po rekach jest nadal w modzie.
arnold:
He, he, system dwupartyjny to wyscie sciagneli od Francuzow, a nie odwrotnie.
jk,
byc moze wszystko zalezy gdzie sie trafi. I na kogo.
dokladnie
Jacobsky pisze „W nauce chyba najwazniejsze jest, kto komu placi, i kto komu udostepnia laboratorium. W tym sensie ?czyjs doktorant? ma to samo znaczenie co ?czyjs pracownik?: ktos, kto pracuje w czyims zespole, kto owszem: pracuje dla swojej kariery naukowej, ale rowniez na chwale tego, kto go prowadzi do kolejnego szczebla kariery naukowej: jako mentor i jako zaplecze finansowo/materialowe”
To jest bardzo niezdrowy model. W Polsce jest nagminne ze jest kilku profesorow w jednym zakladzie, odpowiedzialnosc sie rozmywa, ludzie maja konflikty. Jest tez popularne ze grupki badawcze tworza zaklady, ktore maja nad soba instytuty (a te z koleji sa czescia wydzialow) a wiec sa zbedne posrednie szczeble zarzadzania ktore umniejszaja role najwazniejszej osoby w systemie nauki — samodzielnego pracownika (tego ktory miesza w probowkach i spedza czas z doktorantami). Ten model bierze sie z blednego zalozenia ze grupa badawcza musi istniec w nieskonczonosc w zwiazku z tym trzeba miec lancuch pokoleniowy aby ktos mogl przejac paleczke kiedy kierownik zakladu w koncu odejdzie na emeryture. Najzdrowsza sytuacja moim zdaniem jest wtedy kiedy jest jeden samodzielny pracownik kieruje stosunkowo mala grupa badawcza i odpowiada za wszystko. Latwiej jest wtedy nauce reagowac na nowe prady, wystarczy nie przedluzyc kontrakt dla team leadera ktory mial nieszczescie pracowac w nie-przyszloscowej dziedzinie, i przyjac z konkursu kogos innego. Nie wiem jakie sa plany reform w tej chwili w Polsce ale ja bym sugerowal zeby odejsc od wadliwego modelu.
Ja nie wiem, czy grupy badawcze istnieja w nieskonczonosc. Wyswieceni magistrowie czy doktorzy wyfruwaja do innych laboratoriow na doki/postdoki, a na ich miejsce przychodza nastepni, ktorych akurat wyplula uczelnia. Wraz z ta rotacja kadr wiaze sie czasowosc trwania projektow, ktore owszem – wpisuja sie w ogolny kierunek badan danego zespolu, ale same w sobie stanowia pewna zamknieta calosc, z ktorych sklada sie dorobek naukowy danej grupy, z jej szefem na czele.
Poza tym nie trzeba mieszac logiki dzialania laboratorium naukowo-dydaktycznego z innymi typami laboratoriow. A dydaktyka to takze nauka odpowiedzialnosci za swoja dzialke, za swoj projekt, za przeznaczone na ten projekt pieniadze. Tego wlasnie uczy sie w laboratoriach dydaktycznych, co moze wydawac sie rozmyciem odpowiedzialnosci i struktury „przywodczej”.
Jacobsky,
Moze Ciebie zle zrozumialem. Zaniepokoilo mnie postawienie akcentow na pieniadze („W nauce chyba najwazniejsze jest, kto komu placi”). Razi mnie porownywanie nauki do biznesu. Dla mnie, w nauce jest najwazniejsze kto ma najlepsze pomysly, kto ma wizje naukowa i jest inspirujacym nauczycielem. Wiadomo ze pieniedze sa niezbedne. I idealnie pieniadze te powinny trafic do wlasnie tych samodzielnych pracownikow naukowych bez posrednikow w postaci roznych kierownikow zakladow, instytutow i dziekanow (warstwa pasozytnicza). Tak jest w USA ze wiekszosc pieniedzy trafia bezposrednio do grup badawczych a wydzial/uniwersytet bierze dzialke dla siebie na administracje i zeby za prad i wode zaplacic. Chcialem sie tylko upewnic ze wszyscy mowimy o tym samym — ze kase powinien ma miec przedewszystkim group leader. Moze to jest oczywiste dla Ciebie i wielu ale mam podejrzenie ze nie dla tych ktorzy pracuja w polskiej nauce.
Nie znam się na aspektach finansowych, nie dotarłem do tego szczebla ;), ale z punktu widzenia wykonawcy grantu mam wrażenie, że jest właśnie tak jak Arnold postuluje (czyli albo się mylę, albo Panowie zza oceanu trochę stracili kontakt z polską nauką, albo po prostu czegoś nie rozumiem z braku doświadczenia zapewne). Grant w Polsce dostaje konkretna osoba (kierownik), dla określonego zespołu wykonawców, na określony czas i na określony projekt badawczy, a uczelnia/instytut pobierają pewien procent jako koszty pośrednie.
Z kolei granty europejskie o których wiem, dotyczą całych międzynarodowych sieci badawczych i np. kierownik odpowiadający za „node” w polskiej uczelni nie musi pełnić żadnych funkcji w strukturze uczelnianej. Nie wiem jaki haracz
pobiera uczelnia od tych europejskich pieniędzy, ale nie wydaje mi się, żeby wpływał na możliwości realizowania badań.
Jedyną przeszkodą jest chyba tak naprawdę biurokracja europejska, która powoduje, że ubieganie się o grant wszystkim kojarzy się z katorgą.
No i jest jeszcze niebezpieczeństwo upolitycznienia zasad przyznawania środków. Mnie osobiście śmieszy niemalże obowiązkowa formułka o równouprawnieniu ze względu na płeć, rasę, etc. i zapewnianie o zachęcaniu wszelkich mniejszości do uczestnictwa w projekcie. Najlepiej jeszcze jak ten projekt z dajmy na to fizyki będzie miał bezpośrednie zastosowanie w gender studies…
Nie żebym chciał kogoś dyskryminować, ale wydaje mi się, że np. postdoca powinien dostać kandydat najlepszy naukowo, a nie przynależący do największej liczby mniejszości.
hmli,
No to jest tak jak powinno byc. Za moich czasow w Polsce wiekszosc pieniedzy szla kanalem instytucjonalnym a nie od fundacji grantowych, zaklady byly duze i obejmowaly kilka grup i wielu samodzielnych pracownikow naukowych tylko z tytulu (nawis tych ktorzy zrobili habilitacje i czekaja w kolejce zeby zostac kierownikiem zakladu). Czyli pieniedze utrzymywaly status quo a zaklady trwaly wiecznie nawet jak cala dziedzina odeszla do muzeum. Do dzisiaj na moim wydziale jest Zaklad Cytologii, cokolwiek to znaczy.
Być może jest różnica między dziedzinami bardziej teoretycznymi, a doświadczalnymi. W dziedzinach teoretycznych (mam na myśli w gruncie rzeczy matematykę, logikę, informatykę i fizykę teoretyczną) zakład nie potrzebuje dodatkowych środków na codzienne funkcjonowanie, w przypadku zapotrzebowania na sprzęty doświadczalny, być może rzeczywiście duża część środków pochodzi z budżetu uczelni i jest dystrybuowana w inny sposób, nie mam pojęcia.
Przejscie na system grantow bylby dla polskiej nauki przelomem (byl oczywiscie bardzo wazny i moze jeszcze okazac sie takim przelomem) jesli za tym poszlaby rozsadna reforma decentralizujaca i splaszczajaca hierarchie administracyjna. Ta druga nie zaskoczyla, albo zaskoczyla tylko polowicznie, w kilku osrodkach. Z dwoch powodow: 1. nikt nie wysuplal dodatkowych pieniedzy, aby wesprzec nauke (pomimo obietnic kolejnych rzdaow z obecnym wlacznie, patrz strategia lizbonska, ktora pozostala swistkiem papieru) 2. tzw. uklad sie broni (ale nie chodzi mi o mityczny uklad braci KaKa, tylko zwykly uklad istniejacy wszedzie i zawsze, tzn. ludzi broniacych wlasnych stolkow, N.B. bracia KaKa juz stworzyli taki nowy uklad w ich IV PRL).
J.K. Pragnę nieśmiało zauważyć, że o docenta w Polsce jest już bardzo trudno. Na uczelniach docentów juz nie ma zastąpili ich profesorowie uczelniani (zwani też czasem „profesorami tylnymi”). Docenci ostali się w PAN (i chyba jesli sie nie myle w JBR-ach). Nie wiem skąd J.K. ma dane o całowaniu docentów po rękach. Czy opiera się na jakichś badaniach terenowych tego endemicznego zagrozonego wyginięciem gatunku? Ostrzegam, że sam jestem w kwestii życia docentów ekspertem i bez solidnych danych nie ustąpię!
System finansowania nauki w Polsce jest oparty juz w dużej części na bardzo konkurencyjnych grantach i cokolwiek byśmy powiedzieli złego o recenzowaniu i procesie decyzyjnym decydującym o finansowaniu projektów naukowych to jest to system dosyć otwarty. Nie stawia on formalnych wymogów, które powodowałyby konieczność posiadania okreslonej pozycji administracyjnej w strukturze uczelni lub instytutu.
Punkt widzenia zalezy od punktu siedzenia. Koordynowanie dużego projektu międzynarodowego przywiązuje naukowca, który się tego podejmuje na trwałe do biurka. Jednak uzasadnieniem jego pozycji na liście autorów publikacji nie powinno być jedynie to, że to on zdobył pieniądze na badania. Żeby nadal być czynnym naukowcem szef musi wnosić do pracy naukowej swojej grupy istotny wkład intelektualny. Problemy zaczynają się gdy podział ról w zespole prowadzi do takiej sytuacji, w której tenże szef nie rozumie już szczegółów artykułów naukowych za które rzekomo bierze odpowiedzialność.
Jarek:
Ciesze sie, ze calowanie docenta tudziez profesora tylnego w reke juz sie w Polsce skonczylo. Danych zadnych poza rysunkiem Mleczki nie mam, wiec wycofuje sie z mojej tezy bez bicia. Swoja droga mozna pokusic sie o propozycje grantu badajacego gdzie, kiedy i z jaka intensywnoscia jeszcze ten dwany zwyczaj wystepuje. Obawiam sie, ze w pewnych uczelniach jednak przetrwal (vidé doniesienia prasowe na temat uczelni bodajze w Jaroslawiu, gdzie do niedawna nie tylko calowano, ale i nadstawiano odpowiednia reka).
J.K. W Jarosławiu o ile sie nie mylę chodziło o rękę Jego Magnificencji Rektora Uczelni Bardzo Młodej i Bardzo Bardzo Prywatnej. Jest to przypadek szczególny. Oto ktoś sam sobie zakłada uczelnie, zostaje jej rektorem i jest całowany oraz obsypywany dobrami. Do najbardziej nawet szeroko rozumianego środwiska naukowego w Polsce to ta sprawa ma się tak sobie.
Zmienając ton na poważny to uważam ,że największą bolączką młodych naukowców w Polsce jest problem określany (może i brzydko) „brakiem mobilności”. Na progu kariery naukowej w Polsce nie ma charakterystycznego dla USA wyścigu o to gdzie ktoś będzie robił doktorat. Zdolni studenci z Warszawy nie jadą na interview do Krakowa i vice versa. Profesor nie mający żadnego grantu dostaje od władz uniwersytetu należny przydział stypendiów doktoranckich dokładnie taki sam jak jego kolega, u którego praca eksperymentalna wre bo te granty ma. W efekcie zamiast otwartej rywalizacji o najepszych doktorantów mamy kwotowy system powodujący, że robienie doktoratu u kogoś wybitnego to raczej efekt przypadku albo dużej zaradności a nie wygrania otwartej rywalizacji. Młodzi ludzie starają sie jakoś kierować swoją karierą, ale system kształcenia ich do tego zniechęca. Okazuje sie, że tak naprawdę moga „wziąć sprawy w swoje ręce” w jeden sposób – wyjeżdzając na studia doktoranckie zagranicę.
Na wyższych szczeblach hierarchi akademickiej jest to samo. Profesor jest przywiązany do uczelni jak chłop pańszczyźniany do ziemi, zaś uczelnia jest przywiązana do swoich profesorów jak ziemianin do swoich chłopów. Polskie uczelnie nie rywalizują jak kapitalista o najlepszych pracowników – profesorów. One już ich mają, urodzonych, wychowanych i gotowych pracować (lub po prostu trwać) do śmierci w murach swojej alma mater. W tym właśnie a nie w całowaniu docenta w ręke widzę „feudalność” polskiej nauki.
Jarek:
No przeciez calowanie w reke to przenosnia 🙂 Choc sa przypadki (ten z Jaroslawia) traktowania nawet takiej przenosni doslownie.
Co do doktoratow, to pewnie racja. Ja jednak znam przypadek celowego wyjazdu kogos na doktorat z Warszawy wlasnie do Krakowa. Wiec i tu nie ma regul. A moze jednak wlasnie wychodzimy z feudalnych okowow?
Jeśli chodzi o mobilność, to też się trochę zmienia. Ja znam przypadek wyjazdu doktoranta z Warszawy do Wrocławia (ale prawda jest taka, że tu decydują zainteresowania, często ktoś zainteresowany konkretną problematyką, nie ma w Polsce jakiegoś dużego wyboru). Znam osobę związaną dotychczas z Warszawą, która przeniosła się do Torunia. Są też np. roczne stanowiska w niektórych Instytutach PAN, dostępne dla ludzi z uczelni. Wiem tez o kimś na stałe zatrudnionym w Warszawie i Krakowie.
Oczywiście nie jest to taka mobilność jak w Stanach, ale wydaje mi się, że to wynika z barier kulturowych. Dla mnie np. było dość dużym szokiem, zobaczyć jak często i w jakim wieku zmieniają uczelnię naukowcy w Stanach. Jeśli ktoś koło 50tki zmienia Nowy Meksyk na Georgię, to jest to chyba wywrócenie życia do góry nogami. Albo nawet trzydziestoparolatek, jadący z Cornell do Pd. Karoliny. Nie wiem jak to się ma do rodziny, znajomych, etc. Mam wrażenie, że to jednak bariera kulturowa. Inna sprawa, że te przykłady, to osoby, które wyemigrowały do USA, więc może te zmiany w porównaniu z samą emigracją, nie są rewolucyjne.
Wydaje mi się, zresztą, że w Polsce nie ma aż takiej potrzeby mobilności samej w sobie. Nie jesteśmy aż takim dużym krajem, żeby taka mobilność nie mogła zostać zastąpiona przez współpracę, czy pobyty np. dwa dni w tygodniu (znów, przynajmniej jeśli chodzi o nauki gdzie nie trzeba codziennie kontrolować przebiegu eksperymentu, naprawdę nie wiem jak to wygląda w dziedzinach doświadczalnych).
No i gdybyśmy mieli amerykańskie drogi, to można by bez problemu dojeżdżać, u nas przejazd z Warszawy do Krakowa samochodem jest komicznie trudny w porównaniu z taką samą odległością w Stanach.
Zresztą, wyprowadźcie mnie ewentualnie z błędu, ale wydaje mi się, że nauka w starych krajach UE nie jest aż tak mobilna jak w Stanach. A może jest? Rzeczywiście znajomi z Francji przenoszą się z Paryża do Lyonu i Marsylii, dajmy na to. Ale nie wiem jak to wygląda w Niemczech, we Włoszech, w UK…
Ja bym postulował coś innego. W Izraelu np. świeżo upieczony doktor nie dostanie pracy, jeśli nie był dwa lata na postdocu na dobrej uczelni. Jeśli jest bardzo wybitny, mogą mu odpuścić i zatrudnić po jednym roku, ale o ile wiem to bardzo przed wybitny jest istotne. U nas dość często osoby po doktoracie są zatrudniane na miejscu i nie ruszają się z niego przez wiele lat. W Niemczech o ile mi wiadomo, nie można zostać po doktoracie w tej samej jednostce, co może jest przesadą w drugą stronę. Wydaje mi się, że sensownym i umiarkowanym rozwiązaniem byłby obowiązek wyjazdu na roznego/dwuletniego postdoca dla świeżozatrudnionej osoby, np. w ciągu trzech lat od zatrudnienia (chodzi mi o to, żeby była pewna elastyczność, młoda osoba kończy doktorat w takim momencie, że nie zawsze może wyjechać od razu, np. z powodów rodzinnych). Pozwoliłoby to zmienić trochę środowisko i może wnieść potem świeższe spojrzenie.
Wydaje mi się, że to, żeby wyjazdy były po zatrudnieniu, na zasadzie urlopu naukowego jest też ważne, żeby zakorzenić w kraju jakoś młodą osobę. Prof. Madey kiedyś opowiadał w Forum Akademickim chyba, że z osób, którym pomógł wyjechać na doktorat zagranicę, nikt nie wrócił do kraju, podczas gdy inaczej sytuacja wygląda z pracownikami, wyjeżdżającymi po doktoracie.
We Francji bardzo duzo mowi sie o zwiekszaniu mobilnosci, ale do tej pory to dosyc kuleje. Jest tendencja do siedzenia kurczowo na tylko w tym samym miejscu. To tez jest zwiazane z rozmiarami kraju (60 milionow ludzi) i czesto w danej dziedzinie brakuje alternatywnych dobrych labow. Poza tym nie ma dobrego systemu stypendiow post-doktoranckich i tez gada sie i gada o tym, ze trzeba taki system stworzyc.
Potrzebna jest nie tylko mobilnosc studentow i mlodych pracownikow nauki. Potrzebna jest przedewszystkim mobilnosc zakladow badawczych. Mowie o tym ze czesc powinna byc zlikwidowana, wiekszosc podzielona na mniejsze i ich spodziewany czas trwania powinien byc okreslony (5-7 lat) i przedluzenie powinno zalezec od wynikow. Co roku powinny powstawac nowe grupy w oparciu o przestrzen zwolniona przez tych ktorzy odeszli na emeryture albo nie zostali zweryfikowani. Mala wielkosc tych poczatkujacych grup sprawi ze nie bedzie dramatycznej sytuacji z tym co robic z duza iloscia pracownikow (technikow np) jezeli po probnym okresie grupa przestanie istniec.
Co do stypendiow doktorskich o ktorych wspomnial Jarek, jest rozwiazanie. Czesc tych pieniedzy powinna trafiac jako komponent grantu. Czesc moze byc rozdzielana przez uczelnie. Ta druga pula jest wazna (choc powinna byc duzo mniejsza). Uwazam ze student powinien miec swobode wyboru zakladu. Jezeli kwalifikujacy sie student chce badac pierwotniaki, to powinien miec szanse pojsc za swoimi zainteresowaniami nawet jezeli zaklad nie ma grantu. Po pierwsze, za rok albo dwa zaklad moze stanac na nogi, a po drugie, uczelnia moze pomagac w ten sposob mlodym profesorom ktorzy ubiegaja sie o pierwszy grant.
Mobilnosc w Ameryce Pn. i „niemobilnosc” w Polsce, czy nawet we Francji to chyba przede wszystkim rezultat nalecialosci kulturowych i ekonomicznych. W Stanach czy nawet w Kanadzie wszedzie jest tak samo pod wzgledem poziomu zycia. To dzieki temu nie ma wiekszej roznicy, czy osrodek badawczy polozony jest w NY, Chicago, czy w Teepoweego Fall, Nebraska. Zawsze w zasiegu reki jest ten sam McDo, MurderKing, Wal-Merde itd., plus sprawna siec telekomunikacji i dostaw (Fedex, Purolator. itp).
Wyjazd na dalsza kariere z jednego miasta do drugiego to w miare szybka decyzja. O mieszkania nie jest trudno. Wszedzie, za rozsadna cene mozna wynajac mieszkanie, plus dojechac do pracy jesli trzeba, gdyz nikt nie lamentuje (jeszcze) z podowu dlugiego dojezdzania do pracy.
Jarek.
Piszesz: „Polskie uczelnie nie rywalizują…o najlepszych profesorów.One
już ich maja urodzonych, wychowanych i gotowych pracować (lub po prostu trwać) do śmierci w murach swojej alma-mater”.
Święta racja ! A ponieważ rektorzy i dziekani to są wszystko koledzy ze studiów tychże profesorów więc ten „feudalny” układ jest dość trwały i stabilny (a może tylko był bo współczesnych realiów nie znam już z autopsji)
Mobilnosc w Ameryce Pn. i ?niemobilnosc? w Polsce, czy nawet we Francji to chyba przede wszystkim rezultat nalecialosci kulturowych i ekonomicznych. W Stanach czy nawet w Kanadzie wszedzie jest tak samo pod wzgledem poziomu zycia. To dzieki temu nie ma wiekszej roznicy, czy osrodek badawczy polozony jest w NY, Chicago, czy w Teepoweego Fall, Nebraska. Zawsze w zasiegu reki jest ten sam McDo, MurderKing, Wal-Merde itd., plus sprawna siec telekomunikacji i dostaw (Fedex, Purolator. itp).
Wyjazd na dalsza kariere z jednego miasta do drugiego to w miare szybka decyzja. O mieszkania nie jest trudno. Wszedzie, za rozsadna cene mozna wynajac mieszkanie, plus dojechac do pracy jesli trzeba, gdyz nikt nie lamentuje (jeszcze) z podowu dlugiego dojezdzania do pracy.
arnold,
wydaje mi sie, ze postulowane przez Ciebie dzielenie, skracanie czasu istnienia oraz weryfikowanie placowek badawczy bedzie w efekcie kosztowac wiecej niz utrzymanie istniejacej struktury z pewnymi zmianami w systemie zarzadzania.
emeryt:
Sam fakt, ze rektorzy i dziekani sa kolegami ze studiow nie powinien wplywac na ich decyzje. W koncu wszedzie na swiecie rektorzy i dziekani sa kolegami swoich rowiesnikow. To tylko praprzyczyna. Brakuje mechanizmow regulujcych kolesiostwo.
Ciekawe, co powoduje, ze moj przedni wpis czeka na akceptacje. Czy to przypadkiem nie z powodu obecnosci w nim nazw firmowych ?
Sprobujmy zatem bez nazw:
Mobilnosc w Ameryce Pn. i ?niemobilnosc? w Polsce, czy nawet we Francji to chyba przede wszystkim rezultat nalecialosci kulturowych i ekonomicznych. W Stanach czy nawet w Kanadzie wszedzie jest tak samo pod wzgledem poziomu zycia. To dzieki temu nie ma wiekszej roznicy, czy osrodek badawczy polozony jest w NY, Chicago, czy w Teepoweego Fall, Nebraska. Zawsze w zasiegu reki jest ten sam supermarket i restauracja, plus sprawna siec telekomunikacji i dostaw (kurierzy, internet itp).
Wyjazd na dalsza kariere z jednego miasta do drugiego to w miare szybka decyzja. O mieszkania nie jest trudno. Wszedzie, za rozsadna cene mozna wynajac mieszkanie, plus dojechac do pracy jesli trzeba, gdyz nikt nie lamentuje (jeszcze) z podowu dlugiego dojezdzania do pracy.
Jacobsky :
To chyba problem pozorny. Tak nam sie wydaje (mnie tez na pierwszy rzut oka). aAe w ostatecznym rozrachunku chyba warto zamykac malo wydajne zaklady aby otwierac nowe i testowac ich wydajnosc. Czy chodzi o utzrymanie staus quo czy o postep nauki? Mysle, ze sa sposoby na weryfikacje takich zalozen przez specjalistow z dziedziny ekonomii nauki (czy czegos takiego, nie mam pojecia jak to sie nazywa).
Jacobsky,
Utrzymywanie obecnej sytuacji jest tez bardzo kosztowne i frustrujace dla naukowcow. Polska ma szanse na dynamiczny rozwoj w badaniach naukowych. W wiekszosc krajow WE ma niewydolny system oparty na duzych jednostkach i malej kompetytywnosci i mobilnosci kadry. Sytuacja w niektorych krajach WE i to bardzo zamoznych jest wrecz tragiczna (np Wlochy). Jest opor samych naukowcow w tych krajach przed zmianami. Polska jest bardziej zapatrzona w USA z wielu powodow, czesciowo irracjonalnych jest wiec mozliwosc ze idea radykalnej reformy a la USA wypali. Amerykanski system naukowy to jest cos co sie sprawdzilo. Moze wiec uda sie przekonac polskie srodowisko naukowe do rzucenia sie na gleboka wode a przez to na realna szanse ze Polska osiagnie znaczaca pozycje naukowa w WE i nauka stanie sie dlugofalowym stymulatorem rozwoju ekonomicznego. Oczywiscie, musze dodac ze 17 lat mnie nie bylo w Polsce i byc moze nie wiem o czym mowie.
jk,
jako koryfeusze (jak Ty) czy tez drobni wyrobnicy nauki (jak ja), pochylmy czola przed potega aparatu biurokracji, jaki obrasta kazda z dziedzin, w ktorej w gre wchodza jakies tam publiczne pieniadze, w tym rowniez nauke fundowana z tego zrodla. Wiecej mniejszych placowek = wiecej biurokracji, bo przeciez kazdy instytut bedzie musial miec swoja. A do tego dojda komitety koordynacyjne, ciala doradcze, miedzydyscyplinarne komisje programowe, aparat weryfikacyjny, oraz – last but not least, zwiazki zawodowe personelu technicznego, administracyjnego itp.
Takie sa realia, i to nie wyniki naukowe, ale potega i wplywowosc aparatu biurokratycznego beda w efekcie decydowac o przetrwaniu kazdej z placowek. O ile latwo jest rozpedzic stado naukowcow, o tyle z rozwalaniem biurokracji jest duzo trudniej, prawda ?
Siedzialem od czasu do czasu na zebraniach, gdzie ustala sie rozne duperele programowe. Najwazniejszy aspekt to jak napisac aplikacje, zeby dobrze byla strawiona przez decydenta. I wcale nie chodzi tu o naukowe bzdety, tylko o wyeksponowanie nazwisk, ktore sa wazne nie dla nauki, ale dla pozytywnego przepchniecia projektu (czyli dostania na niego kasy). Owszem, i oni mieli Ph.D przez nazwiskiem, ale zdradzili kaprysne pieniadze z nauki na pewne pieniadze z zarzadzania nauka. Tak, to sa specjalisci od ekonimii nauki, jesli chcesz. Lepszych nie ma.
Jacobsky:
No to co? Nie ma wyjscia? 🙂
Wyjscie jest, i pewnie sie ono znajdzie, tylko ze trzeba uzbroic sie w cierpliwosc czekajac na efekty.
Moim zdaniem wysilek zreformowania funkcjonowania nauki to nic innego jak walka z systemem, a w tej walce nie ma ani litosci, ani wygranych czy przegranych, moze poza jakimis tam abstrakcyjnymi pojeciami typu „dobro nauki”, „postep w badaniach”, itp. Jednak za tymi pieknymi pojeciami stoja ludzie na stanowiskach, ich przywiazanie do istniejacego stanu rzeczy, niechec do zmian.
Nauka nie jest priorytetem dla politykow, a wiec nikt nie bedzie sobie zbytnio zawracal glowy radosciami i smutkami swiata naukowego, co widac dokladnie po traktowaniu udzialu R&D w budzetach. Wielu traktuje nauke jak luksus, moze nie jako zbedny luksus, ale jednak. Byc moze najlepszym wyjsciem jest trzymanie nauki z dala od politykow, zagwarantowanie jej naj najwiekszego samorzadu oraz zroznicowanych zrodel finansowania. Tylko ze nic i nikt nie da gwarancji, ze samorzadny swiat naukowy tez nie zjedzie na pobocze, kierowany przez upitych wlasna nieomylnoscia sternikow.
Calkowita prywatyzacja nauki tez pewnie nic nie da, bo natychmiast pojawi sie podejzenie o podporzadkowanie rzetelnosci wynikow oczekiwaniom sponsorow. Poza tym sektor prywatny ma swoje priorytety, co zrozumiale.
Nie wie, moze cos pomiedzy, jakis mariaz w postaci partnerstwa sektorow publicznego i prywatnego (PPP) ? Tylko znowu: jakie sa gwarancje, ze bedzie to udane i trwale malzenstwo ?
Arnold, Oczywiste dla ciebie rozwiązanie problemu stypendiow doktorskich czyli powiązanie pieniędzy na te stypendia z projektami badawczymi byloby w Polsce prawdziwą rewolucją. Gdy wspominałem o „mobilności” to chodzilo mi właśnie o tego typu rozwiązania. Wtedy ten „przykladowy” student z Warszawy jechałby starać się o miejsce na robienie doktoratu na U.J. w odpowiedzi na ogłoszenie, które zostało zamieszczone bo ktos w Krakowie dostał właśnie grant i zatrudnia doktoranta. Dodanie do budżetów grantów badawczych prawdziwych pieniędzy na zatrudnianie doktorantów i postdoków miałoby istotne znaczenie dla zmiany obecnej struktury. Póki co szanse zatrudnienia kogoś dają tylko granty europejskie i inne duże granty zagraniczne (Wellcome Trust etc). Trochę jaskółek zmiany na lepsze w polskim życiu naukowym już się pojawiło, ale nie widac jeszcze wielkich zmian. Widać już jednak dopływ dużej gotówki z funduszy strukturalnych na aparaturę i infrastrukturę badawczą. Sądzę, że w tych nowoczesnych budynkach wypełnionych bardzo drogim sprzętem trzeba będzie w końcu kogoś zatrudnić.
Jarek, Oczywiscie pieniedzy bedzie przybywac powoli takze ta zmiana bedzie wymagala przeniesienia funduszy ze szkol do KBNu. Ale stopniowo mozna to zrobic bez wiekszych bolow. Plan taki wywola panike u dziekanow ale oni powini wziasc pod uwage ze te pieniadze wroca w formie grantow. Cieszyc sie beda dobre osrodki bo na koncu dostana wiecej funduszy. I to chodzi. KBN tylko musi sie upewnic ze kompetentni ludzie beda oceniac te zwiekszone granty.
Jacobsky, po co wymyslac nowe systemy, wystarczy skorzystac z tego co pracuje. Polska malpuje co sie da z USA zwykle zle rzeczy takie jak wysylanie wojska na wojne domowa, jedzenie hamburgerow owinietych w papier, ogladanie plytkich filmow, kwestionowanie teorii ewolucji i wybieranie glupich prezydentow. Pora cos zapozyczyc co jest rzeczywistym sukcesem tego spoleczenstwa.
arnold,
nie widze w tym zadnego problemu. POza jednym: najpierw trzeba zniszczyc istniejacy w Polsce system uniwersytecki, badawczy, a takze przemeblowac codziennosc tak, zeby przeprowadzka z/do Warszawy do/z malego miasta byla mozliwa, i w zasiegu mozliwosci finansowych tych, ktorzy musza to zrobic zawodowo. Jak chcesz zwiekszyc mobilnosc w kraju, gdzie ludzi nadal sa przypisani do swego M-iles ?
jk.
To ładnie brzmi ale jak regulować kolesiostwo??? Nigdy nie będzie łatwo
powiedzieć–do widzenia–koledze jeszcze z akademika.
emeryt:
Oczywiscie. Po prostu trzeba tym ludziom zwiazac rece przepisami. To zreszta chyba istnieje, tyle, ze daje sie obejsc.
Jacobsky,
Nie chodzi o wywracanie wszystkiego od razu do gory nogami. Mozna stopniowo i z cala pewnoscia trzeba dostosowac do polskich warunkow. Dla mnie chodzi o model docelowy. Czy wybieramy kompetytywny model amerykanski (rowniez w duzym stopniu UK) czy tez wybieramy model „europejsko-japonski”. Musze isc do domu ale moze jeszcze raz sie wpisze jutro i wypunktuje jak ja widze podstawowe roznice w filozofii organizacji nauki pomiedzy tymi dwoma modelami. Pozdrawiam
Z ciekawością przysłuchuję się dyskusji blogowiczów zza oceanu, którzy na pewno mają na temat organizacji nauki więcej do powiedzenia niż ja i pomyślałem, że może warto podać kilka linków, które mogą zainteresować. Wydaje mi się, że dla osoby zainteresowanej organizacją nauki, przebywającej w Polsce, te linki raczej nie będą nowe, ale skoro przeważają tu osoby, które wyjechały z kraju ładnych parę lat temu, niektórzy chyba przed zmianą ustrojową – znaczy się przed narodzinami trzeciej RP 😉 – być może okażą się interesujące.
A więc:
Forum Akademickie: http://www.forumakad.pl/ – to czasopismo jest jak mi się wydaje niezależne, dość szeroko są tam poruszane sprawy związane z nauką w Polsce i UE
Sprawy Nauki:
http://www.nauka.gov.pl/mein/index.jsp?place=Menu08&news_cat_id=1081&layout=2
– to jest organ Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, żeby zobaczyć czasopismo trzeba wejść do archiwum i otworzyć pdfa
Ośrodek Przetwarzania Informacji: http://nauka-polska.pl/startowa.php
– tu są dostępne m. in. bazy danych ludzi nauki i grantów finansowanych przez Ministerstwo, doktoratów i habilitacji. Nowsze, ale zakończone projekty mają krótkie (z reguły bardzo lakoniczne) opisy uzyskanych wyników.
Mam nadzieję, że zainteresowanym przybliży to obraz nauki w Polsce dziś, dzięki temu też w przyszłości dyskusja na podobny temat ma szansę być nieco mniej abstrakcyjna ;).
Pozdrawiam
hlmi:
Zgadzam sie, ze z daleka latwo krytykowac i podsuwac dobre rozwiazania. No ae chyba lepiej dyskutowac nawet tak teoretycznie niz nie robic nic? Dla mnie ciekwe, ze tyle osob z zagranicy inetresuje sie polska nauka i jej dopinguje. Nie kierowalbym sie do polskiego piekielka, a raczej mowil o tym zaintersowaniu.
Bynajmniej nie miałem na myśli nic złego, może się źle wyraziłem, właśnie to o czym piszesz, budujący fakt, że osoby z zagranicy interesują się polską nauką skłonił mnie do wypisania tych linków.
Tak więc pisząc, że dyskusja jest nieco abstrakcyjna, nie chciałem krytykować, a jedynie wskazać na źródła, które być może nie są znane osobom z zagranicy.
Forum akademickie, które z powyższych odnośników znam najlepiej, gdyż okazjonalnie wpada mi w ręce, jest zresztą całkiem ciekawym czasopismem, niezależnie od tego czy ma się zapędy reformatorskie czy nie. Generalnie wydaje mi się, że jest jakoś związane z tematyką blogu, nawet jeśli sprawia wrażenie czasopisma poniekąd pozytywistycznego…
J.K. Wlączanie do dyskusji o organizacji polskiego życia naukowego polskich naukowców pracujących za granicą jest bardzo pożądane. Zresztą od czasu do czasu wracają jak bumerang kolejne pomysły na przyciagnięcie Was (pluralis po prostu a nie pluralis majestatis) z powrotem do kraju. Dla mnie to jest oczywisty potencjał naukowy Polski, który trzeba wykorzystywać. Oczywiście nauka jest międzynarodowa i nie zna granic, ale sentymenty i powiązania naukowe ze swoją ojczyzną przejawiają nawet najwięksi kosmopolici. Taki drobiazg jak wciągnięcie jak największej liczby Polaków pracujących za granicą do procesu recenzji krajowych projektów badawczych mógłby być pierwszym całkiem wykonalnym (w dobie internetu) działaniem w tej sprawie ze stronu MNiSzW.
hlmi:
Tak, oczywiscie z mojej strony to nie byla wcale reakcja negatywna. 🙂
Jarek:
KBN korzysta czesto z uslug zagranicznych polskich naukowcow w ocenie grantow.
Z zapowiedzi premiera wynika, że temat reformy nauki wraca do polityki.
J.K. No nie wiem. Z mojego doswiadczenia wynika, że KBN=MNiI=MNiSzW nie korzystał z tej mozliwości ani często ani w sposób zorganizowany i przemyślany. Zwłaszcza, że nie miał i nadal nie ma systemu doboru i oceny recenzentów (jakichkolwiek, nie tylko zagranicznych). Owszem próbowano wprowadzić recenzentów z zagranicy co wymusiło pisanie projektów w dwóch językach, z czego się później jednak wycofywano.
G.P. Problem reformy nauki wraca i może byłby to dobry moment na taką reformę, ale ja osobiście nie wiąże z tą ekipa polityczną nadzieji na wprowadzenie przemyślanych zmian. Taka reforma wymagałaby wiarygodnej „Twarzy”. Kogoś kto mógłby ją firmować i gotów byłby podjąć merytoryczną dyskusję. Widzisz kogoś takiego na horyzoncie?
Jarek:
Sam recenzowalem dla KBNu i wlasnie po angielsku. Ale rzeczywiscie bylo to dosc dawno temu.
Zapytalem sie kilku kolegow z ktorych krajow dostali prosby o recenzje. Krotka lista obejmuje Francje, UK, i Szwajcarie. Mnie sie zdazylo rowniez recenzowac dla Kanady. W USA NSF czesto prosi o recenzje tzw ad hoc reviewers z zagranicy, pomimo ze maja wystarczajace zasoby w kraju. Po prostu w dobie internetu, gdzie recenzent pracuje juz nie ma wiekszego znaczenia. Mam wrazenie ze KBN nie korzysta z tych zasobow wystarczajaco. Dobor recenzentow moze w gruncie rzeczy byc jedna z glownych slabosci obecnego systemu. Recencje krajowe sa prawie bezuzyteczne poniewaz recenzenci maja trudnosc w zachowaniu anonimowosci ze wzgledu na stosunkowo mala wielkosc Polski.
arnold i Jarek:
Arnold chyba ma racje. Spogladajac w kalendarz zdalem sobie sprawe, ze o ocene tego grantu z KBN proszono mnie kilka lat temu. Nie twierdze, ze KBN powienien sie u mnie zaabonowac, ale zdziwilem sie jednak, ze od tej pory sie nie odezwali. Zreszta nigdy nie dostalem informacji czy grant, ktory opiniowalem zostal przyznany czy nie, a w przypadku innych instytucji przyznajacych granty, po takim doswiadczeniu z definicji odmawiam ekspertyzy. Raz wystarczy.
Wspolnymi silami zidentyfikowalismy istotna slabosc mechanizmu KBN. N ie wiem czy te przepisy sa aktualne czy nie:
http://kbn.icm.edu.pl/pub/info/dep/db/badiso.htm
Po pierwsze, komitet oceniajacy sam oglasza jak wybiera recenzentow. A wiec wszystko w rekach malej grupki ludzi:
45. Zasady powo?ywania recenzentów ustalaj? komisje Komitetu.
Wspolnymi silami zidentyfikowalismy istotna slabosc mechanizmu KBN. Nie wiem czy te przepisy sa aktualne czy nie ale to znalazlem:
http://kbn.icm.edu.pl/pub/info/dep/db/badiso.htm
Po pierwsze, komitet oceniajacy sam ustala jak wybiera recenzentow. A wiec wszystko w rekach malej grupki ludzi:
„45. Zasady powolywania recenzentów ustalaja komisje Komitetu.”
A dalej czytamy:
„46. Zespól moze skierowac wniosek do recenzji za granice.” Slowo „moze” nie nie daje wrazenia ze KBN uwaza recenzje zagraniczne za pozadane. Raczej to brzmi jak „moze jak jest taka potrzeba”.
A gdzies powinno byc stwierdzone ze „Recenzentami powinni byc eksperci ktorzy maja udokumentowana miedzynarodowa pozycje w dziedzinie ktora jest przedmiotem wniosku”.
No tak. Zasada 45 jest wielce demokratyczna :))))
Mialem klopoty z wpisami wiec powtarzam druga czesc ktora nie weszla wczesniej. Mozna wyciac poprzedni ktory czeka na akceptacje (pewnie z powodu linku).
A dalej czytamy:
?46. Zespól moze skierowac wniosek do recenzji za granice.? Slowo ?moze? nie nie daje wrazenia ze KBN uwaza recenzje zagraniczne za pozadane. Raczej to brzmi jak ?moze jak jest taka potrzeba?.
A gdzies powinno byc stwierdzone ze:
?Recenzentami powinni byc eksperci ktorzy maja udokumentowana miedzynarodowa pozycje w dziedzinie ktora jest przedmiotem wniosku?. Taka definicja recenzenta bylaby jednoznaczna.
Arnold, To rzeczywiście była i być może nadal jest pięta achillesowa naszego systemu grantowego. Ponieważ sam w procesie recenzji uczestniczyłem to nie chciałbym udawać radośnie idioty, który nie poczuwa sie do żadnej współodpowiedzialności i ma dobre recepty na wszystko. Wiem, że sprawna adminstracja nauki też kosztuje a przez wiele lat sytuacja finansowa była skrajnie niekorzystna i to skutecznie blokowało zmiany. Opracowanie dobrego systemu recenzenckiego przy małym liczebnie środowisku i bez pieniędzy to niemal niemożliwe. Taki mały drobiazg ilustrujący to o czym mówię. Stworzenie dobrej bazy nazwisk recenzentów wymagałoby przechowywania danych osobowych w formie elektronicznej i uzupełnianiu tej bazy o nowe dane. Dla urzędników ministerstwa to koszmar prawny i organizacyjny, konieczność wytworzenia szeregu dokumentów, sprawdzenia zgodności z kilkoma ustawami. Po prostu taki prosty ruch staje sie w wykonaniu ministerstwa dużym kosztownym działaniem. Strach pomysleć i najlepiej przeczekać albo skutecznie zniechęcić aktualnych szefów sekcji do takich rewolucyjnych pomysłów.
Jarek:
Dostaje rowniez do recenzji granty z czeskiej naukowej Agentury (tak nazywaja ich KBN Czesi ;). I ta ich Agentura jakos daje sobie rade z problemami administracyjnymi. Tylko w Polsce jakos nie daje sie przezwyciezyc oporow materii administracyjnej. 🙂
J.K. No tak, ale Czesi nie wygrali bitwy pod Kirholmem więc nie mogą być dla nas żadnym przykładem!