Lustracja absurdu

zomo.jpgPopieram „antylustracyjną” uchwałę mojego Wydziału. Chapeau bas! panie i panowie biolodzy z UW, chapeau bas!

Od kiedy nastała jaśnie oświecona IV Rzeczpospolita PiS, LPR i Samoobrony jestem przeciwny powszechnej lustracji. Chodzi nie tylko o pryncypia, ale i o czynnik czasu. Od upadku komunizmu w Polsce minęło 17 lat i odgrzebywanie spraw z PRL uważam za małostkowość i stratę czasu.

Kilka lat temu, podczas procesu Maurice’a Papona, Francuza oskarżonego o udział w ludobójstwie hitlerowskim (Papon będąc w czasie okupacji wysokim urzędnikiem marionetkowego rządu z Vichy wysyłał do obozów koncentracyjnych, głównie do Dachau i do Auschwitz, żydów z Bordeaux) wdałem się w spór z moją teściową. Teściowa, która w czasach pogardy pomagała w wystawianiu fałszywych dokumentów żydom we francuskim departamencie Dordogne, niedaleko od Bordeaux, zżymała się na doniesienia prasowe na temat procesu Papona. Mówiła, że należy dać mu spokój i pozwolić spokojnie umrzeć. Bardzo dziwiła mnie wówczas jej reakcja. Na pytanie, czy nie należy ukarać zbrodniarza, który w dodatku korzystał po wojnie z najwyższych apanaży (był m.in. prefektem policji w Paryżu), moja, 80-letnia bez mała, teściowa, odparła, że karę wymierzyć powinien mu Bóg. I że właśnie z powodu tych apanaży nie wiadomo, ile w całej sprawie chęci wymierzenia sprawiedliwej kary, a ile zwykłej zemsty i politycznie motywowanej zawiści. Te argumenty wówczas wcale mnie nie przekonały.

Skazany na dożywocie Papon wyszedł szybko z więzienia z powodu złego stanu zdrowia. Niedawno zmarł na wolności. Po jego śmierci rozgorzała we Francji dyskusja medialna na temat winy i nieproporcjonalności kary, jaka go dosięgła. Dyskusję tę skutecznie uciął adwokat strony żydowskiej Arno Klarsfeld, oświadczając, że jaka by ta kara nie była, to Papona uznano winnym i właśnie to się liczy. Dalszą dyskusję o nieproporcjonalności kary do winy uznał za niepotrzebną.

W reakcji Klarsfelda nie było oczywiście mowy o przebaczeniu. Zbrodnia Papona jest zresztą tak ogromna, że o żadnym przebaczeniu nie mogło być mowy. Mogłyby mu przebaczyć wyłącznie jego ofiary. Pomimo to, ludzi, którzy stracili całe rodziny w obozach hitlerowskich stać było na zamknięcie tego bolesnego rozdziału po tylu latach bez dodatkowych złorzeczeń. Po tych słowach Klarsfelda zrozumiałem, o co chodziło mojej teściowej, która nie widziała celu w szukaniu zemsty na starcu.

Po co opowiadam tu tę historię? Nie ma ona przecież na pozór żadnego związku z obecną lustracją w Polsce. Otóż jedynie pozornie.

Lustrowanie wielkich rzesz Polaków w 17 lat po upadku PRL przypomina bowiem nieco, choć oczywiście w skarlałej wersji, historię procesu Papona. Jak odróżnić bowiem wymierzanie sprawiedliwości od szukania zemsty? W dodatku, w powszechnej lustracji w obecnej formie nie chodzi wcale o wymierzenia sprawiedliwości, a, jak mówią sami twórcy nowej ustawy lustracyjnej, o zapobieżenie możliwości szantażu wobec byłych tajnych współpracowników SB.

Karanie donosicieli miałoby oczywiście ten sam sens co karanie Papona, choć winy są, powtarzam, nieporównywalne. Prolustracyjni komentatorzy prasowi przywołują sprawę śmieci Stanisława Pyjasa i donosy Leszka Maleszki. Chyba nikt jednak nie spodziewa się, że przy pomocy lustracji odnajdzie się zabójców z okresu PRL, a sprawa Maleszki jest już całkiem wyeksploatowana. Maleszka chyba odebrał podwójną karę, bo nie tylko został publicznie wytknięty palcem jako wzór donosiciela, ale odwrócili się też od niego jego dawni przyjaciele i koledzy. I to nie tylko za to, że na nich donosił, ale i za to, że później kłamał jak z nut i się wybielał.

Środowiska dziennikarskie, a obecnie również naukowe, są podzielone na sprzyjających lustracji w nowym kształcie i buntujących się przeciwko przymusowi składania oświadczeń, że nie byli wielbłądami. Bunt uważających, że poniżej ich godności jest udowadnianie, że się nie było winnym (np. Rada Wydziału Biologii UW), trudno nazwać społecznym nieposłuszeństwem. Prawo do niezłożenia oświadczenia, zwanego już dość powszechnie „lojalką”, przysługuje bowiem każdemu. Takim osobom grozi utrata pracy i świadomie podejmują one właśnie to ryzyko. Jak więc można nazywać nieposłuszeństwem postępowanie zgodne z literą prawa (choć rzeczywiście nie po myśli obecnej władzy)?

Twórcy tzw. IV RP sami na siebie nakręcili bat stanowiąc nieegzekwowalne prawo. Kto będzie bowiem wyrzucał naukowców z pracy? Kto będzie zamykał redakcje prywatnych gazet, które nie będą zbierać „lojalek”? Nie ma takich organów. A, że i cenzura dziś jest konstytucyjnie zakazana, to kto będzie kontrolował, czy „nielojalni” wobec władzy dziennikarze publikują czy nie? Stanowienie nieegzekwowalnego prawa staje się już w Polsce tradycją i ośmiesza polskiego ustawodawcę i ustawodawstwo.

Dla dużej grupy naukowców sprawa potencjalnego usuwania z zawodu przez władze przypomina marzec 1968 roku. Mnie też się ta sprawa tak właśnie kojarzy. Nie mam zamiaru składać „lojalki”, której może ode mnie zażądać „Polityka”, bo tak jak moi koledzy z Wydziału Biologii uważam, że jest poniżej mej godności udowadnianie, że nie byłem wielbłądem.

W latach stanu wojennego, po jednej z zadym na Krakowskim Przedmieściu, złapał mnie milicjant zgarniający tzw. „ogony” (było to swego rodzaju polowanie na tych, którzy rozchodzili się po manifestacji, a ich wyłapanie było łatwe, bo nie było już wokół tłumu, który mógłby za schwyconym się opowiedzieć i uwolnić go z rąk milicji). Dryblas, bo miał ze 190 cm, wylegitymował mnie (174 cm) i szybko wsadził do kieszeni mój trofiejnyj dowód osobisty. Po czym oświadczył, że następnego dnia mam się zgłosić na komendę przy ul. Kruczej na kolegium (oczywiście w trakcie kolegium groziła kara grzywny, ale później możliwe było wyrzucenia ze studiów lub z pracy na UW, nie pamiętam, które mi wówczas groziło). Na moje pytanie, co takiego zrobiłem, że grozi mi kolegium, nie było odpowiedzi. Poszedłem więc po rozum do głowy i zmieniłem ton. Wziąłem głęboki oddech i zbeształem milicjanta za to, że nie szanuje przepisów ludowej Ojczyzny, że nie wypełnia swych obowiązków służbowych stróża prawa i porządku socjalistycznego państwa jak należy, bo zamiast ścigać wrogów socjalizmu, zgarnia Bogu ducha winnych i prawomyślnych obywateli ze spokojnej ulicy. I o dziwo poskutkowało! Milicjant posłusznie wyciągnął z kieszeni kilkanaście dowodów i razem szukaliśmy mojego. Żałowałem, że nie mogę użyć mojej tajnej broni do zwrócenia dowodów innym „ogonom”, bo ich po prostu tam nie było i zresztą taka sztuczka już nie mogła się udać.

Takie to były czasy. Najlepszym wyjściem był fortel w stylu pana Zagłoby. I dziś, gdy czytam, że rektor Uniwersytetu Gdańskiego będzie przenosił profesorów, którzy nie zgadzają się na złożenie „lojalki”, na stanowisko asystenta, którego składanie tego dokumentu nie dotyczy, przypominają mi się takie właśnie fortele z czasów PRL. W najgorszych snach nie nawiedziła mnie myśl, że PRL powróci z niezmienną siłą absurdu po 17 latach. Jak widać jednak na absurd nie ma mocnych, a lustrację potrafią utopić w absurdzie sami jej twórcy.

Niedawno przed Stocznią Gdańską Jarosław Kaczyński wygłosił swoje słynne „tu jest Solidarność, a tam jest ZOMO”. Teraz, na własne życzenie, władza Jarosława Kaczyńskiego upodabnia się do władzy PRL, która chce wymuszać na ludziach posłuszeństwo, które uwłacza ich godności. Dlatego popieram uchwałę „mojego” Wydziału. Chapeau bas! panie i panowie biolodzy z UW, chapeau bas!

Jacek Kubiak