Rehabilitacja habilitacji i… pani minister
Brawo dla pani minister! Tak trzymać!
Dyskusja nt. habilitacji zeszła wreszcie z jałowego tematu „znieść, czy nie znieść”, i dotyczy w końcu samego sedna, czyli sensu przechodzenia tego naukowego progu.
W „Gazecie Wyborczej” z 17 marca pani minister Barbara Kudrycka przedstawiła aktualną wizję reformy nauki, a szczególnie właśnie wizję tego, jak ma wyglądać i czym być habilitacja. Z różnych przyczyn minęło trochę czasu, zanim zapoznałem się z tym wywiadem. Nie dość, że odetchnąłem z ulgą, to jeszcze jak najszybciej odszczekuję własne słowa, że pani minister powinna złożyć swój urząd. Nie wiem, czy pani Kudrycka czytała naszą blogową dyskusję, ale postanowiła wprowadzić w życie wiele pomysłów, które tu były dyskutowane.
Najbardziej podoba mi się, że habilitacja będzie dostosowana do specyfiki poszczególnych dziedzin; rozbudowana dla humanistów, okrojona zaś dla nauk przyrodniczych i technicznych. Właśnie sztuczność i fasadowość habilitacji była do tej pory jej najsłabszą stroną. Humaniści rzeczywiście muszą napisać „wielkie dzieło” i obronić je w godnym tej nazwy stylu. Przyrodnikowi zaś napisanie dzieła (w dodatku po polsku) jest jak psu na budę. Natomiast zebranie kilku czy kilkunastu publikacji anglojęzycznych opublikowanych w międzynarodowych czasopismach o wysokim (o ile to możliwe) „impakcie” i opatrzenie tego własnym komentarzem – jak najbardziej.
Drugi ważny wyłom – obrona przed komisją złożoną z kilku ekspertów, a nie przed całą radą wydziału, z której tylko 3-4 osoby wiedzą naprawdę o co chodzi. Nie ma według mnie zupełnie żadnego znaczenia, czy w komisji zasiądzie dwóch czy trzech przedstawicieli rady wydziału czy uczelni. Najważniejsze, że będzie innych 2 czy 3 specjalistów z danej dziedziny. Dopiero wtedy bowiem dyskusja może mieć odpowiedni poziom.
Brakuje mi trochę w propozycjach pani minister otwartej furtki dla prowadzenia obrony habilitacji po angielsku. I wcale nie chodzi o snobizm, lecz o podniesienie poziomu dyskusji naukowej. Zapraszanie zagranicznych recenzentów powinno być w jakiś sposób nagradzane, bo jest to wyjście idealne; zagraniczny recenzent nie jest uwikłany w krajowe układy i personalne zależności i bardzo często ma inny punkt widzenia niż „wsobna” polska profesura. A jak zaprosić kogoś nawet z Węgier czy z Niemiec, jeśli obrona będzie musiała odbywać się po polsku?
Podoba mi się również możliwość odwoływania się od negatywnej decyzji komisji habilitacyjnej i dopiero po ewentualnym ponownym odrzuceniu pracy obowiązkowy minimum trzyletni okres „kwarantanny” na dalsze gromadzenie dorobku.
Kolejny godny pochwały pomysł to dostosowanie poziomu habilitacji do wymogów poszczególnych uczelni i wolny wybór uczelni, na której habilitację będzie się przeprowadzać. Oczywiście nie wszystkie uniwersytety w Polsce to UW, UJ i PW. Ale warto przy tym pomyśleć o stworzeniu mechanizmów ciągnących te mniej renomowane uczelnie w górę.
Nie wspomina pani minister czy będzie nadal dotowała z budżetu przez nikogo nie czytane polskie czasopisma pseudonaukowe o zasięgu nawet nie ogólnopolskim, ale wojewódzkim. Publikuje się w nich tylko po to, by wykazać się wysoką liczbą artykułów (przy zerowym poziomie cytowań). No, ale rozumiem, że w jednym wywiadzie nie można streścić całej reformy.
Wywiad ukazał się przed sprawą książki Pawła Zyzaka o sikaniu niemoralnego „nożownika” Wałęsy do wody święconej. Ale czytałem go tuż po decyzji pani minister o wysłaniu specjalnej komisji na Wydział Historii UW. Choć sprawdzenie, czy nie było przekrętów przy obronie magisterium naszego specjalisty od sikania wydało mi się zupełnie słuszne, to muszę przyznać, że decyzja pani Kudryckiej trochę mnie zdziwiła. Ale tylko dlatego, że jeszcze nigdy nie słyszałem o komisji badającej przebieg magisterium.
Jednak skoro młody historyk podaje jako własne magisterium tekst wyraźnie publicystyczny i to nadający się do „Faktu” czy „Super Expressu”, a nie do „Polityki” czy „Tygodnika Powszechnego” (porównuję do tych dwóch tygodników, gdyż zdarzało mi się właśnie w nich czytać artykuły, które mogłyby być częścią świetnego magisterium lub doktoratu – a więc publicystyka może mieć coś wspólnego z nauką, choć pod warunkiem, że będzie rzetelna, oryginalna i dobrze napisana), to czemu nie.
Spodobała mi się również decyzja pani minister (podjęta po namyśle, lub po dyskusji z kim trzeba) o odwołaniu speckomisji i powierzenia sprawy zainteresowanej uczelni. Niech mi pokaże ktoś innego polityka, który potrafi w tak ekspresowym tempie zmienić decyzję o 180° stopni i wyjść przy tym z sytuacji z twarzą. W końcu pomimo zmiany decyzji pani mister kontrolować megisterium Zyzaka ktoś jednak będzie.
Jednym słowem: brawo pani minister! Tak trzymać!
Jacek Kubiak
Il. Rev Dan Catt, Flickr (CC SA)
Komentarze
Same pomysły na „nowa” habilitację nie są złe, gorzej z realizacja praktyczną. O ile mi wiadomo, przedziały czasowe, jakie ma w nowym projekcie centralna jednostka na powołanie komisji, łącznie z recenzentami i ocenę dorobku kandydata są zwyczajnie nierealistycznie. Być może się mylę (słyszałem o tym w rozmowie, nie potrafię teraz podać źródła), ale w zamierzeniu od złożenia wniosku do decyzji o przyznaniu tytułu maja upłynąć góra cztery miesiące. Nie wierzę, żeby ktokolwiek ze specjalistów, którzy w tym czasie mają własne projekty badawcze, pracę administracyjną, etc. był w stanie zbadać cały dorobek przedstawiony do habilitacji. Przecież na recenzję pojedynczego artykułu do czasopisma dostaje się średnio (przynajmniej w mojej dziedzinie) 3 miesiące. W efekcie, zwłaszcza jeśli w skład habilitacji będą wchodziły artykuły już opublikowane, istnieje ryzyko, że recenzenci podejdą do swoich obowiązków po łebkach (wcale nie z ich winy), zakładając, że skoro to już gdzieś się ukazało, to merytorycznie, pod kątem błędów zostało sprawdzone, a my oni mają tylko ocenić czy wyniki są odpowiednio „doniosłe”, by przyznać habilitację. Alternatywą jest przedłużanie recenzji ponad ustawowy okres, co znowu powoduje, że będziemy mieli do czynienia z martwymi przepisami.
Nie chcę tu bynajmniej atakować samych pomysłów na nową habilitację (zwłaszcza, że mi akurat są one chyba na rękę, nie będę udawał, że jest to bez znaczenia dla mojej oceny). Mam jednak wrażenie, że po raz kolejny to co w wywiadzie brzmi tak dobrze, w praktyce spowoduje chaos, głównie ze względu na kiepską i nierealistyczną realizację.
Oczywiście jeśli jednak się mylę co do szczegółów (jak pisałem, znam je tylko z rozmów z osobami, które podobno czytały projekt tudzież słuchały o nim od osób związanych z Ministerstwem), to wszystko odszczekuję…
Małe sprostowanie. Na recenzję artykułu do czasopisma naukowego dostaje sie zwykle 10-14 dni. Przynajmniej w biologii molekularnej.
Pozdrawiam.
Jezeli recenzent jest ekspertem w dziedzinie to powinien juz znac przynajmniej czesc dorobku ocenianego. Jezeli oceniany jeszcze nie zaistnial w swojej dziedzinie, to otwieranie procesu habilitacji wydaje sie nie miec sensu. Ekspert zajety wlasnymi badaniami nie bedzie spedzal miesiecy czytajac dorobek habilitacyjny. Tak wiec sama ocena i napisanie recenzji powinna zajac 1-3 dni. Daje sie 3 miesiace aby sie upewnic ze ekspert moze wygospodarowac czas posrod wielu innych zajec.
Troche mnie niepokoi wymog publikowania jednej lub wiecej prac w krajowym czasopismie recenzowanym. Jest mnostwo czasopism recenzowanych ze statystycznie zerowym „impaktem”. Wyglada to troche na wymog formalny, aby habilitacji nie dostal ktos kto nic nie opublikowal oprocz habilitacyjnej ksiegi. Trzeba chyba wprowadzic do ustawy wymog aby osoba wnioskujaca o habilitacja miala znaczacy dorobek naukowy w swojej dziedzinie a czy tak jest powinni ocenic recenzenci.
przedostatni.mohikanin, jacekP
napisałem, że chodzi o moją dziedzinę. W naukach ścisłych (matematyce, informatyce teoretycznej, fizyce teoretycznej) gdy musisz zweryfikować poprawność dowodów, nawet te trzy miesiące to często za mało. Zgodzę się, że w naukach doświadczalnych może to wyglądać inaczej, natomiast nie wyobrażam sobie, żeby nawet tam napisanie recenzji i ocena dorobku miały zająć 1-3 dni. JackuP, czy uważasz, że można ocenić w trzy dni doktorat? Raczej nie, a habilitacja powinna być oceniana znacznie bardziej rygorystycznie. I właśnie o to mi chodzi, że nie powinno się bazować (przynajmniej w naukach ścisłych) na tym, że prace zostały opublikowane i na wcześniejszej znajomości dorobku. Powinno się sprawdzić ich poprawność oraz na ile wprowadzają nowe idee, na ile korzystają z metod wypracowanych przez innych, w przypadku nauk formalnych nie jest to wcale takie oczywiste, bo znajomość dorobku oznacza z reguły znajomość wyników, a niekoniecznie dowodów.
Przy okazji, zaczynam rozumieć, dlaczego ludzie w biologii molekularnej i innych dziedzinach doświadczalnych mają tyle publikacji i cytowań 😉 . A potem niektórzy wymagają od osób z dziedzin ścisłych by do nich podgonili 😉 …
ZZZ,
Pełna zgoda. Każda dziedzina ma swoja specyfikę. Swoją drogą od rozpoczęcia badań do napisania artykułu w biologii molekularnej mija często ze dwa lata intensywnej pracy całego zespołu. Albo i więcej. Te liczne publikacje i cytowania też lekko nie przychodzą… Choć trudno o większą przyjemność, niż takie eksperymentowanie :). Recenzja doktoratu w moim przypadku to około miesiąca, z habilitacją podobnie. Ale nie mam tu materiału porównawczego, więc nie wiem jak to innym idzie.
Pozdrawiam serdecznie.
No pięknie, pani Kudrycka się reflektuje. Nie wiem skąd u autora wpisu niechęć taka do j. polskiego? A ciekawe, czy obywatel przeczytła dziełko mgr. Zygzaka, czy tylko powtarza zasłyszane. ale słuszne? Na tej zasadzie można, po przeczytaniu dowolnej biografi Hitlera, dojść do wniosku, że był prawdziwym Europejczykiem (boć chciał jednoczyć za przyczyną armii, a skoro malował, to musiał być niezmiernie miłym dziecięciem, obdarzonym talentami i tylko ci wstretni Polacy spowodowali, że chłopisko musiało wywołać wojnę …
przedostatni.mohikanin,
jasne, bynajmniej nie zamierzałem deprecjonować biologii molekularnej, moja uwaga była raczej żartobliwa. Po prostu często się słyszy zarzuty, że np. matematyk publikuje w czasopiśmie z niskim IP, ale tak się składa, że najlepsze światowe czasopisma z czystej matematyki mają IP na poziomie 2, który w innej dziedzinie byłby żenująco niski. Również praca jest bardziej „samotnicza”, z reguły autorów jest dwóch czy nawet jeden, czasami trzech, a pięciu to już niespotykany tłum.
tomek,
czepiasz się autora o język polski, a następnie piszesz w ten sposób, że nie wiadomo o co chodzi (może to tylko ja jestem za mało bystry), jak masz coś do powiedzenia, napisz proszę ponownie, z akapitami jakimiś, bez niepotrzebnych kropek i zamykając nawiasy, które raczysz otwierać…
A w ogóle to co ma Hitler do Zygzaka?
Sprostowanie.
mam dwie sprawy do powyższego tekstu. Jak rokumiem lapsusem jest łączenie p. Zyzaka z Historią na UW. Proszę nie łączyć p. Zyzaka z Wydziałem Historycznym UW. Jego magisterium powstało w Krakowie, na UJocie pod kierunkiem prof. Nowaka.
Po drugie, uwaga o publicystycznym charakterze prac magisterskich z historii jest – lekko mówiąc – kontrowersyjna.
Magisterium to tytuł naukowy, który ma dowodzić umiejętności zawodowych historyka. Publicystyka jest czymś bardzo ważnym i trudnym w pisaniu, ale mgr nie ma takiego celu. Magistrant ma dowodzić, że zna się na fachu, a nie na popularyzacji. Popularyzacja czasem wychodzi ‚przy okazji’ i to jest bardzo cenne.
Pozdrawiam
Historyk (z Warszawy)
Odnośnie magisterium – to nie jest tytuł naukowy, a tylko „stopień zawodowy”. Stopień naukowy to doktor, a tytuł naukowy to „profesor” – patrz ustawa o tytułach i stopniach naukowych.
Dziękuję za poprawkę, ale zawodowy, czy nie zawodowy, zawsze to tytuł, w przeciwieństwie do stopnia. Ale wpis nie o tym przecież był.
🙂
zzz: proszę nie dokarmiać 🙂
sama idea zmiany zaczyna mieć ręce i nogi, problem jednak w tym, że nadal otwarcie sprowadza się do obniżenia kryteriów habilitacji.
Wobec zalewu złych doktoratów i w ogóle traktowania doktoratu jako kolejnego szczebla edukacji nie jest dobrym pomysłem obniżanie wymogów dla samodzielnych.
Uważam, że należy wzorować się na szkołach zachodnich – w USA trzeba 6-7 lat na stanowisku adiunkta (często po 1-2 latach postdoca), w Skandynawii nawet więcej, aby przy 100% koncentracji na pracy na uczelni (u nas rzadkość, większość naukowców chałturzy) zebrać odpowiedni dorobek.
W mojej dyscyplinie przyjmuje się w Ivy League, że 5-6 publikacji z najwyższej półki (wg naszych wskaźników, 30 pkt. od sztuki w punktacji KBN) wystarcza do tenure. Zatem w uproszczeniu, należałoby wymagać dorobku na ok. 150 pkt (dostosowanego do dyscypliny, biolodzy i chemicy odpowiednio więcej, bo publikują znacznie częściej, a w dodatku w zespołach).
Problem z tym podejściem jest taki, że zachodnie pisma są mocno niedowartościowane w obecnych kryteriach parametrycznych. Znane pismo, chć spoza lisfy filadelfijskiej dostaje max. 2 pkt., podczas gdy dobre pismo polskie 6 pkt. – to absurd.
Niepokoi mnie troche, ze poza okazjonalnymi wystapieniami Pani Minister w prasie i radiu nie widzialem zadnych konkretnych projektow ustaw. Tak naprawde dopiero kiedy projekty te zostana opublikowane bedzie mozna rozpoczac powazna dyskusje.
Sama habilitacja nie wydaje się być problemem (może być, ale równie dobrze mogłoby jej nie być); problemem są procedury zatrudnienia samodzielnych pracowników naukowych. Chodzi o to, żeby wprowadzić mechanizmy zmuszające młodych pracowników naukowych do odbywania stażów po-doktorskich przed uzyskaniem stałego zatrudnienia. Takie mechanizmy powinny znaleźć się w ustawie.
Mam dziwne wrażenie, ze Pani Minister ustąpiła w sprawie habilitacji, aby moc łatwiej wprowadzić to, na czym naprawdę jej zależy (jak głoszą plotki): osłabienie publicznych uczelni wyższych na rzecz uczelni prywatnych.
@Jerzy Kowalski-Glikman:
bez przesady, zmuszać do postdoców nie wolno, byłoby to wyjątkowo niecywilizowane. Sam znam ze troje młodych doktorów, ze świeżo uzyskanym potomstwem i mężem/żoną – nie można zmuszać do rezygnowania z życia rodzinnego dla kariery naukowej, to nie zakon.
Oczywiście, postdoc to świetne doświadczenie, warto je wysoko punktować w konkursach na stanowiska (na które, swoją drogą, nawet i bez tak drakońskich obostrzeń wcale nie ma natłoku kandydatów), ale na pewno nie wymagać tego ustawą (sic!).
a co do „osłabiania uczelni publicznych” – to chyba żart, prawda? Obecnie w Polsce panuje sytuacja skrajnie nieuczciwej konkurencji i lobby uczelni państwowych.
Nikogo nie obchodzi jakość kształcenia czy badań, ważny jest historyczny założyciel (przypominam, że wszystkie uczelnie w Polsce są non-profit).
Nawet najgorsza uczelnia państwowa, tłucząca dyplomy ile drukarka zniesie, dostaje sute dotacje, niezależnie od działalności komercyjnej, którą oczywiście prowadzi (w postaci płatnych nędznych studiów).
Znacznie lepsza uczelnia prywatna nadal nie ma szans na uzyskanie dotacji na lepsze i efektywniejsze kształcenie studenta, tylko dlatego, że nie powstała decyzją Państwa.
Nie ma po temu ŻADNEGO racjonalnego powodu (w końcu uczelnie także prywatne podlegają ocenie parametrycznej, nie ma przeszkód, by dotacje na studentów były uzależnione od wyników naukowych), jest wyłącznie silne lobby uczelni i rektorów państwowych.
Pani Minister jest związana z uczelnią prywatną, stąd pewnie część podejrzeń. Osobiście nie wiem czy jej działania dostarczają jakichś dalszych przesłanek.
Zaś co do jakości kształcenia na uczelniach prywatnych, jest pewnie kilka, które mogą dorównać państwowym, wydaje mi się jednak, że w skali kraju można je policzyć na palcach (nie wiem, przychodzą mi di głowy PWJSTK, Akademia w Pułtusku czy Collegium Civitas). Obawiam się, że większość uczelni prywatnych ma na celu nie tyle kształcenie, co wypuszczanie za niezłą kasę ludzi z dyplomami w garści i pustką w głowie. Nie oszukujmy się, wyższa szkoła humanistyczno-ekonomiczno-prawnicza kształcąca na kierunku informatyka w europeistyce z reguły nie jest poważną instytucją. Dodatkowo, czy dostając dotacje państwowe uczelnie te nie powinny oferować studiów bezpłatnych (oczywiście w zależności od wysokości dotacji). Może tak jest, nie wiem…
A obowiązkowe postdoki funkcjonują w Niemczech, w Izraelu we Francji, zapewne nie w formie zapisu ustawowego, ale jako warunki konieczne zatrudnienia.
Panie zzzzzzz:
Obawiam się, że większość uczelni prywatnych ma na celu nie tyle kształcenie, co wypuszczanie za niezłą kasę ludzi z dyplomami w garści i pustką w głowie. Nie oszukujmy się, wyższa szkoła humanistyczno-ekonomiczno-prawnicza kształcąca na kierunku informatyka w europeistyce z reguły nie jest poważną instytucją. No oczywiście, wszystkie szkoły publiczne aż sinieją od trudu rzetelenj edukacji, ucząc, gdzieś daleko w Pcimiu na Pcimskiej Akademii maturzystów 30% – najczęściej niepiśmiennych w istocie. Widzę to (oczyma duszy) (udało mi się nawias zamknąć!) i podziwiam ze łzami w oczach.
Ja bardzo przepraszam, ale na takim poziomie dyskusji trudno jest podejmować jakąkolwiek polemikę.
Dobrych uczelni państwowych, które nie zajmują się przede wszystkim produkowaniem dyplomów za pieniądze, także jest w Polsce w każdej dziedzinie zaledwie kilka. Zdecydowana większość państwowych szkół tłucze kasę, robi mizerne badania albo wcale – ale sowite dotacje i tak dostaje.
Nie zdziwiłbym się, gdyby uczelni (wydziałów) państwowych uprawiających naukę na znośnym poziomie w dziedzinach, w których działają także uczelnie niepubliczne, była podobna liczba, albo niewiele więcej niż tych ostatnich.
Natomiast argument „dobrych niepublicznych i tak jest mało” jest demagogiczny – tym bardziej, skoro teoretycznie jest ich niewiele, należałoby dotacje uzależnić od JAKOŚCI, a nie od organu, który uczelnię wiele lat temu założył.
pundit,
nie ma się co obrażać, w końcu podałem kilka bardzo pozytywnych przykładów, więc nie jest tak, że atakuję wszystkie uczelnie prywatne.
I nigdzie nie twierdziłem, że uczelnie państwowe są wszystkie super, mogę uczciwie przyznać, że nawet na tych pretendujących do miana słynnych okrętów flagowych bywa różnie. Niemniej uważam, że jakość kształcenia zależy u nas chyba w dużym stopniu od usytuowania geograficznego uczelni, a z moich obserwacji wynika, że gdy się weźmie pod uwagę miasta, w których istnieją zarówno uczelnie prywatne, jak i państwowe, porównanie wychodzi z reguły na korzyść państwowych. Wypowiadam się tylko i wyłącznie na podstawie tych kilku miast, w których mieszkałem/mieszkam, bądź przebywałem na tyle długo, żeby wyrobić sobie opinię. W większych miastach funkcjonują w miarę dobre uczelnie państwowe (i często niezłe prywatne, którym jednak trudno konkurować z uczelniami takimi jak UJ czy PW), w mniejszych (z kilkoma wyjątkami, jak Pułtusk) roi się od prywatnych szkół wyższych, które niestety działają często wg schematu opisanego przeze mnie wyżej, wprowadzają coraz bardziej egzotyczne kierunki, albo silą się na kierunki ambitne (jak prawo), nie mając ku temu kadry. Słyszałem o sytuacjach, gdy osoba, która chciała pójść na studia podyplomowe we własnym mieście (administracja publiczna, dajmy na to) zrezygnowała, gdy się okazało, że wykładają tam jej podwładni z urzędu, o dużo mniejszym doświadczeniu, nie posiadający ku temu kwalifikacji i nie odczuwający w przeciwieństwie do tej osoby potrzeby dokształcania się. W tej sytuacji ta osoba wybrała studia na uczelni w innym, większym mieście. Oczywiście jest to tylko jeden przykład i można podać też negatywne przykłady dot. uczelni państwowych, różnica jest taka, że uczelnie prywatne w takich miastach powstają często dzięki połączeniu interesów trzech grup ludzi: 1. założycieli, którzy chcą zarobić, 2. władz miasta, które chcą się pochwalić, że teraz mają tyle i tyle uczelni w mieście i kształcą na nowych kierunkach, 3. tych studentów, którzy się nie dostali (albo wylecieli) na już funkcjonujące, lepsze uczelnie (niekoniecznie państwowe). Wg mnie ten właśnie mechanizm powoduje, że jakość kształcenia wzrosła w Polsce bardzo mało w stosunku do liczby studentów, która nagle eksplodowała.
>Natomiast argument ?dobrych niepublicznych i tak jest mało? jest
>demagogiczny – tym bardziej, skoro teoretycznie jest ich niewiele,
>należałoby dotacje uzależnić od JAKOŚCI, a nie od organu, który
>uczelnię wiele lat temu założył.
Skąd ten zarzut demagogii? Przecież ja nigdzie nie napisałem, że uczelnie niepubliczne nie powinny dostawać pieniędzy! Zauważyłem tylko ze smutkiem zjawisko tworzenia nowych uczelni/kierunków bez posiadania odpowiednich kwalifikacji (i odpowiedzialność za to ponosi też ministerstwo, które zezwala na ten proceder). Z radością przyjmę dużą i dobrą prywatną uczelnię w Polsce. Chciałbym jednak, żeby warunki uzyskiwania pieniędzy wyglądały podobnie. Jeśli mój wydział prowadzi studia bezpłatne, w ramach konstytucyjnego dostępu do kształcenia, a konkurencyjna uczelnia prywatna pobiera za nie opłaty (czyli nie realizuje „misji” edukacyjnej w tym samym stopniu, co mój wydział), dlaczego ma dostawać dofinansowanie na tych samych zasadach? W takiej sytuacji od tego typu uczelni powinno się wymagać wprowadzenia odpowiedniej liczby miejsc bezpłatnych. Bo dotacje w uczelniach państwowych są o ile mi wiadomo (popraw jeśli się mylę) dotacjami na studentów, którzy nie płacą za studia.
Tak więc JAKOŚĆ, owszem, ale także „misja”, nie może być tak, że uczelnie prywatne nie mają ograniczeń uczelni państwowych, a żądają ich przywilejów, zawsze jest coś za coś.
>Nie zdziwiłbym się, gdyby uczelni (wydziałów) państwowych
>uprawiających naukę na znośnym poziomie w dziedzinach, w których
>działają także uczelnie niepubliczne, była podobna liczba, albo niewiele
>więcej niż tych ostatnich.
No właśnie, tylko co to za kierunki i ile ich jest? Czy uczelnie prywatne w Polsce uprawiają badania w dziedzinach wymagających wysokich nakładów, jak fizyka, chemia, medycyna, nauki techniczne? Czy prowadzą badania podstawowe? Naturalnie, jeśli ktoś się ubiega o grant, powinien mieć takie same szanse, niezależnie od tego z jakiej jest uczelni. Ważna jest siła zespołu badawczego, doświadczenie, etc. Ale abstrahując od pieniędzy, a pozostając tylko przy jakości badań na uczelniach prywatnych w Polsce, większość z nich to nie są uczelnie prowadzące badania. Ich główną ofertą jest edukacja. Podział taki funkcjonuje w Stanach, gdzie część uczelni prowadzi intensywne badania naukowe, a część oferuje głownie zatrudnienie na stanowiskach dydaktycznych, a nie badawczych (z wyższym pensum, bez okresowej oceny wyników naukowych). Moim zdaniem, ogromna większość uczelni niepublicznych w Polsce podchodzi pod tę drugą kategorię, cieszy mnie jeśli są wyjątki, ale nie udawajmy, że jest ich aż tak dużo. Co więcej znam kilka przypadków, gdy ludzie idą na uczelnie niepubliczne, właśnie dlatego, że nie ma tam wymogu publikacji czy robienia habilitacji, czy ogólnie prowadzenia badań, a płacą dużo lepiej (oczywiście również na wielu uznanych uczelniach państwowych takiego wymogu w praktyce nie ma, ostatnio był ten skandal z PW).
Pomijam już, że uczelni niepublicznych jest więcej, więc powinniśmy brać miarę względną (przykładowo, dane z wikipedii:
Kielce – 3 publiczne, w tym 1 filia, 10 niepublicznych, w tym 1 w likwidacji
Radom – 5 publicznych, w tym 4 filie, 8 niepublicznych, w tym 1 filia
Toruń – 2 publiczne (1 filia), 3 niepubliczne).
Poznań – 8 publicznych, 17 niepublicznych).
Moim zdaniem korzystną sytuacją byłoby, gdyby uczelni niepublicznych było dużo mniej, a za to były większe i mogły istotnie konkurować z dużymi uczelniami państwowymi (także wprowadzając nieodpłatne studia, czytaj studia finansowane przez państwo). Zmieniłoby to niekorzystne postrzeganie uczelni niepublicznych, zmotywowało uczelnie publiczne i pozwoliło na inne rozdysponowanie środków.
Tomku,
dziękuję za nawiasy, gdybyś jeszcze oddzielał jakoś cytaty, czytałoby się Twoje posty naprawdę komfortowo. Ale nie zrażaj się, zmierzasz w dobrym kierunku…
I tak, gwoli wyjaśnienia, czy ja gdzieś napisałem, że wszystkie uczelnie państwowe są super? Nie wydaje mi się, więc popracuj może jeszcze nad kwantyfikatorami, gdy będziesz dalej te nawiasy ćwiczył (mam nadzieję, że nie spoczniesz na laurach).
Chyba się nie rozumiemy.
zzz pisze:
> Jeśli mój wydział prowadzi studia bezpłatne, w ramach konstytucyjnego
> dostępu do kształcenia, a konkurencyjna uczelnia prywatna pobiera za nie
> opłaty (czyli nie realizuje ?misji? edukacyjnej w tym samym stopniu, co
> mój wydział), dlaczego ma dostawać dofinansowanie na tych samych
> zasadach?
to jest błędne rozumowanie. Jeżeli uczelnia prywatna dostanie „na takich samych zasadach dofinansowanie” to będzie na takich samych zasadach oferować studia niepłatne. A obecnie nie może, w związku z czym najlepsi studenci są de facto na siłę wtłoczeni do państwowych trybów (wybierz państwową albo płać). To nie jest uczciwe postawienie sprawy.
Dotacje na kształcenie (czyli właśnie oferowanie niepłatnych studiów) i badania powinny być uzależnione od efektywności i jakości, a nie od osoby założyciela.
Nawiasem mówiąc, nie można porównywać uczelni państwowych jak UW z prywatnymi jak SWPS – jedyne uprawnione porównanie jest względem konkretnych wydziałów (podstawowych jednostek, autonomicznych finansowo i właśnie kierujących ofertę dla studentów). W takiej skali państwowym wydziałom coraz trudniej jest konkurować z najlepszymi prywatnymi, MIMO że te ostatnie zmuszone są działać w warunkach skrajnie nieuczciwej wobec nich konkurencji (gorszy naukowo i dydaktycznie konkurent i tak dostaje sute dotacje za nic, więc może pokryć koszty stałe i oferować darmowe studia ściągając lepszych studentów, a oprócz tego normalnie konkuruje komercyjnie po cenach rynkowych).
Jedyne dwa uczciwe rozwiązania imho to a) uzależnić dotacje na oferowanie darmowych studiów od jakości nauki i dydaktyki (plus efektywności, także wyższej w szkołach prywatnych) lub b) zakazać państwowym szkołom oferowania płatnych studiów (czyli dać wybór – dotacja lub działalność komercyjna).
>o jest błędne rozumowanie. Jeżeli uczelnia prywatna dostanie ?na takich
>samych zasadach dofinansowanie? to będzie na takich samych zasadach
>oferować studia niepłatne. A obecnie nie może, w związku z czym najlepsi >studenci są de facto na siłę wtłoczeni do państwowych trybów (wybierz >państwową albo płać). To nie jest uczciwe postawienie sprawy.
Chyba rzeczywiście się nie rozumiemy, bo ja się w sumie zgadzam z Twoim punktem
>a) uzależnić dotacje na oferowanie darmowych studiów od jakości nauki
>i dydaktyki (plus efektywności, także wyższej w szkołach prywatnych)
Chodzi mi właśnie o to, żeby dotacje były do darmowych studiów, czyli, żeby uczelnie prywatne były w momencie wzięcia funduszy z budżetu zobligowane do wprowadzenia odpowiedniej liczby miejsc bezpłatnych (zależnej od wysokości dotacji). Nie mam na tyle zaufania do ludzi, by dać komuś dotację nie stawiając warunku, że ma być przeznaczona wyłącznie na studia bezpłatne.
Zgodzę się, że trzeba porównywać wydziały, chodziło mi o to, że moim zdaniem, przynajmniej w średniej wypadają one lepiej na dużych uczelniach państwowych niż w szkołach prywatnych. Czy poza SWPS możesz mi podać jakieś inne przykłady szkół niepublicznych np. z Warszawy, gdzie jakość badań jest porównywalna czy wyższa niż na odpowiednich wydziałach UW czy PW? Nie pytam złośliwie, po prostu mi nic o tym nie wiadomo, ale w mojej dziedzinie akurat nie ma zbyt wielu uczelni prywatnych.
A mówiąc o uczelniach prywatnych, przy całym szacunku dla tych dobrych, które rzeczywiście istnieją, chciałbym, aby skutecznie wyeliminowano sytuacje takie jak te:
http://wiadomosci.onet.pl/2681,1955746,uczelnia_zniknela_z_dyplomami_studentow,wydarzenie_lokalne.html
Nie chcę uogólniać, po prostu uważam, że nie jest to odosobniony przypadek i tak naprawdę w interesie tych rzetelnych uczelni prywatnych leży, aby coś takiego się nie powtarzało…
dotacje powinny być celowe, oczywiście także państwowe uczelnie powinny dostać środki konkretnie na coś (dydaktykę lub badania) i być z nich rozliczane. Tu się zatem zgadzamy.
ŚREDNIO to nie byłbym taki pewien, czy państwowe uczelnie są lepsze.
A patologii w postaci kontynuowania kierunków „siłą rozpędu”, np. bez minimalnej liczby samodzielnych pracowników, jest w szkołach państwowych znacznie więcej – bo do zamknięcia państwowego wydziału trzeba sporo siły politycznej i zaparcia, podczas gdy prywatną uczelnię można zlikwidować z semestru na semestr.
Pytasz o jakościowe uczelnie prywatne w okolicach Warszawy poza SWPS – proszę uprzejmie, z różnych dziedzin: Akademia Leona Koźmińskiego (ma akredytację EQUIS, na której poległa SGH, ma także akredytacje AMBA i CEEMAN, ubiega się o ostatnią z liczących się akredytacji światowych, czyli AACSB – której też jeszcze żadna polska uczelnia nie ma), Collegium Civitas (z imponującą kadrą, m.in. w składzie z E. Bendykiem :), Akademia Humanistyczna Gieystora, Polsko – Japońska Wyższa Szkoła Technik Komputerowych.
Każda z nich (i co najmniej kilku kolejnych) jest w stanie konkurować z odpowiednimi wydziałami uczelni państwowych i w dodatku z całą pewnością robi zarówno lepszą dydaktykę, jak i badania, niż na przeciętnej uczelni państwowej. Dodatkowo, zazwyczaj robi to oszczędniej (bo inaczej nie byłaby w stanie konkurować w sytuacji, gdy państwowa mizerota, czy się stoi czy się leży, bierze za nic circa 1/3 przychodów od Państwa)
>ŚREDNIO to nie byłbym taki pewien, czy państwowe uczelnie są lepsze.
Niestety nie mamy żadnych źródeł (badań), które mogłyby to zweryfikować. Swoją opinię opieram na przesłance, że nawet jeśli w skali bezwzględnej tak jak twierdzisz jest porównywalna liczba dobrych uczelni państwowych i niepublicznych, to ponieważ niepublicznych jest więcej, te słabsze ciągną średnią do dołu (nazwijmy to ciężkim ogonem).
>A patologii w postaci kontynuowania kierunków ?siłą rozpędu?, np. bez
>minimalnej liczby samodzielnych pracowników, jest w szkołach >państwowych znacznie więcej – bo do zamknięcia państwowego wydziału >trzeba sporo siły politycznej i zaparcia, podczas gdy prywatną uczelnię >można zlikwidować z semestru na semestr.
Nie wiem, ja nie raz słyszałem o zabraniu wydziałom małych uczelni państwowych prawa do nadawania tytułów magistra, gdy brakowało kadry, zwłaszcza pod koniec lat 90-tych. Czasami tym uczelniom udawało się odbić i odzyskiwali uprawnienia, czasami nie. Niewątpliwie jednak łatwo (wg mnie za łatwo) jest otworzyć nowy kierunek na uczelni prywatnej i jak napisałem wyżej w interesie tych dobrych uczelni niepublicznych jest aby to się zmieniło.
>Każda z nich (i co najmniej kilku kolejnych) jest w stanie konkurować z >odpowiednimi wydziałami uczelni państwowych i w dodatku z całą >pewnością robi zarówno lepszą dydaktykę, jak i badania, niż na >przeciętnej uczelni państwowej.
Być może masz rację, gdy porównujesz te najlepsze uczelnie niepubliczne z przeciętną państwową. Ale np. z całym szacunkiem dla PJWSTK (naprawdę uważam, że zrobili tam dużo dobrej i imponującej pracy), nie wydaje mi się, żeby mieli siłę badawczą porównywalną z Instytutem Informatyki UW czy Wydziałem Elektroniki PW. Również dydaktyka, nawet jeśli porównywalna (nie mówię, że nie), z cała pewnością NIE jest lepsza niż na UW (zauważ, że ta uczelnia odnosi największe sukcesy w światowych konkursach programistycznych), PW, UJ czy PWr. Ale życzę im jak najlepiej. Mam dodatkowo wrażenie, że przykład Warszawy, gdzie z uczelniami prywatnymi związani są uznani naukowcy z instytutów PAN-u jest trochę niemiarodajny (wiem, że sam prosiłem o przykłady warszawskie, może należałoby zerknąć na sytuację w mniejszych miastach, zwłaszcza, że moje zastrzeżenia do uczelni prywatnych dotyczyły głównie małych ośrodków).
Jeśli chodzi o inne uczelnie, nie wypowiadam się, bo nie czuję się kompetentny. Na pewno mają swoją renomę. Zaznaczę tylko, że Collegium Civitas pobiera pieniądze na badania naukowe także z budżetu (dane z ich strony internetowej).
W międzyczasie sprawdziłem wyniki różnych konkursów dla młodych naukowców, np. tegorocznych stypendiów FNP, nagród Polityk 2008. Nawet biorąc pod uwagę, że duża część nagród przyznana jest przedstawicielom dziedzin nie reprezentowanych na uczelniach prywatnych,, nadal widać wyraźną przewagę uczelni państwowych, więc mam pewne wątpliwości co do Twojej kategorycznej opinii na temat wyższości szkół prywatnych. Być może w przyszłości będzie się to zmieniać, w miarę jak będziemy zmieniać ku systemowi amerykańskiemu (co jest, a przynajmniej było pewną tendencją w organizacji nauki w Europie).
Natomiast nie mogę się zgodzić z przedstawianiem przez Ciebie uczelni prywatnych jako biednych sierotek, które są wyzyskiwane i nie mają pieniędzy. Uczelnie prywatne dysponują moim zdaniem dużo większym budżetem per capita niż uczelnie państwowe (nawet te prowadzące dodatkową działalność komercyjną). Porównaj chociażby zarobki pracowników naukowych. Ja osobiście bardzo chętnie zarabiałbym tyle, ile zarabia się na uczelni prywatnej. Wiem, możesz powiedzieć „droga wolna”, ale ja akurat jestem tam gdzie jestem, bo odpowiada mi i jakość badań i atmosfera i poziom reprezentowany przez studentów. I tylko śmiać mi się chce, gdy słyszę, że finansowo to uczelnie prywatne są u nas pokrzywdzone.
Żeby zakończyć (bo pewnie każdy z nas pozostanie przy swoim zdaniu, choć jak mi się wydaje w wielu punktach są bardziej zbieżne niż nam się wydawało), na pewno powinniśmy życzyć sobie jak najlepszych uczelni prywatnych, zdrowa konkurencja wpłynie dobrze i na te państwowe 😉
Wydział Informatyki UW to akurat ewenement w skali światowej, bo konkuruje z najlepszymi globalnie.
Co do afer – łatwo wytknąć całą garść państwowym tak samo, jak choćby słynnego Jarosza.
Pieniądze na badania na szczęście idą już trochę do szkół prywatnych, jednak nie ma racjonalnego powodu, by nie szły także na edukację, którą te szkoły robią co do zasady zazwyczaj sprawniej i lepiej.
Sam zauważasz, że są „bogatsze” – zgoda, uczelnie prywatne są bogatsze, ale tylko dlatego, że umiejętniej zarządzają finansami, bo akurat wpływy z czesnego mają takie same, jak uczelnie państwowe (które masowo oferują płatne studia, często kierunkowo wręcz w ogóle niezwiązane z ich podstawową działalnością), za to nie mają sutej dotacji od Państwa. Ponieważ sponsoring i fundraising nauki w Polsce nie istnieje, dość łatwo wykazać, że faktycznie „bogactwo” uczelni prywatnych wynika w głównej mierze z tego, że mniej marnotrawią.
Dalej nie wiem do czego ma sluzyc habilitacja w nowej wersji. Wydawalo mi sie ze najwazniejszym sladnikiem reformy nauki powinno byc wprowadzenie otwartych konkursow na samodzielne stanowiska akademickie. Takie konkursy, naturalnie, powinny byc prowadzone przez instytucje akademickie. Jezeli habilitacja bedzie wymagana do uprawnien promotorskich, to sila rzeczy konkursy na samodzielne stanowiska akademickie beda ograniczone do osob posiadajacych habilitacje. Tak wiec, utrzymanie habilitacji, nawet w obecnej formie, ciagle prowadzi do niepotrzebnego wydluzenia drogi do samodzielnosci naukowej. Co wiecej, jezeli prawdziwe otwarte konkursy zostana w koncu wprowadzone, utrzymanie wymogu habilitacji w drastyczny sposon ograniczy swobode wyboru kandydatow na stanowiska akademickie przez instytucje. Tak wiec, ustawienie habilitacji jako „uprawnienia promotorskiego” jest niefortunne i wrecz szkodliwe.
Nie bralem udzialu w dyskusji poniewaz snulem sie po Polsce bez ciaglego dostepu do netu. Moze uda mi sie niedlugo zrobic z tej podrozy jakas synteze.
Jeszcze a propos uczelni prywatnych w Polsce, w Przeglądzie ukazał się właśnie artykuł dot. ich problemów, zbyt dużej liczby i zbyt małej kontroli nad jakością kształcenia
http://www.przeglad-tygodnik.pl/index.php?site=kraj&name=3100
Nie czytałem go jeszcze, w tej chwili nie ma wersji online, ale z opisu ze strony głównej można wnioskować, że porusza te same problemy, o których pisałem wcześniej…
pundit, żebyśmy znowu nie wdali się w jałową dyskusję, wyjaśniam, że nie jest to z mojej strony atak na uczelnie prywatne ogólnie i nie chciałbym abyśmy znowu dywagowali co lepsze, prywatne czy pańśtwowe. Po prostu uważam, że tak jak istnieją problemy i patologie wśród uczleni państwowych, tak istnieją one i wśród prywatnych, siłą rzeczy są innej natury. I o tym pewnie mówi ten artykuł…