Z życia uczelni. Rzecz o logice stosowanej i biurokracji cyrkulacyjnej
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce regulamin studiów zobowiązywał do wybrania na początku pierwszego semestru dwóch kursów języków obcych: dwusemestralnego zaawansowanego i ośmiosemestralnego podstawowego.
Regulamin stanowił, że należy zaliczyć (1) dwa semestry kursu zaawansowanego i osiem semestrów podstawowego, oraz (2) dwa semestry jednego języka obcego i osiem semestrów drugiego języka obcego. Nawiasem mówiąc, przypomina to osiem kocich łap u jednego osobnika tego gatunku: dwie lewe, dwie prawe, dwie przednie i dwie tylne. A jak jeszcze są dwie brudne i dwie czyste, to razem wychodzi dwanaście. Trzej muszkieterowie trafili na zaawansowany angielski i podstawowy niemiecki. Na początku trzeciego semestru bezmiar nieznajomości niemieckiego zaczął muszkieterów przerażać i stanęło przed nimi widmo oblania przedmiotu.
Zaczęli się rozglądać za jakimś twórczym wybrnięciem z tarapatów. Uzupełnienie wiedzy było, oczywiście, ostatnią rozważaną opcją. Aramis zauważył jednak, że jeśli się przepiszą na trzeci semestr podstawowego angielskiego, to spełnią wymagania regulaminu. Uzbrojeni w ten pomysł poszli do Milady-Z-Dziekanatu i zapytali o możliwość przepisania się. Milady była nieco zaskoczona, ale uznała, że jeśli znajdą lektora, który ich przyjmie, to można. Lektora znaleźli – pana już nieco starszego i swoje wiedzącego. Wyłożyli mu, że po zaawansowanym angielskim widzą u siebie braki wielkie w podstawowej wiedzy i że wolą poznać jeden język, a dobrze, niż dwa byle jak, i czy on ich przyjmie. Pan popatrzył na nich z mieszaniną politowania i zrozumienia i uzależnił zgodę od zgody kierownika języka angielskiego w Studium. Pani kierownik, osoba znacznie od owego pana młodsza, nie kryjąc zdziwienia, uzależniła zgodę od zgody kierownika Studium Języków Obcych. Pani kierownik Studium zaś od zgody prodziekana do spraw dydaktycznych. Ten popatrzył na muszkieterów w zadumie i … poszedł zapytać Milady-Z-Dziekanatu, która zastrzeżeń nie wyraziła. Pozostało muszkieterom już tylko przejść ścieżkę w drugą stronę, zbierając pieczątki i podpisy. Nieco później dodano punkt do regulaminu: „Raz wybranego języka nie można zmienić.”
Oczywiście należy wyśmiać pytanie, czy Milady mogła aby sama, tj. bez cyrku(lacji), wydać muszkieterom zgodę. Cyryl Parkinson się nie mylił. Biurokracja tak po prostu ma, a uczelniana jest dla studentów dobrą szkołą życia. Gdyby na uczelni było inaczej, studenci poznawaliby wirtualny świat i nie byliby przygotowani do prawdziwego życia. Zanieście więc jutro dziękczynne kosze kwiatów dla personelu waszych dziekanatów.
Muszkieterowie powinni być też wdzięczni i pochwaleni za lekcję logiki stosowanej przy twórczym interpretowaniu regulaminu studiów. Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości, że należy się uczyć matematyki?
Marcin Gawlik
Krzysztof Stencel
Ilustracja AndrewKepert, Wikipedia, public domain
Komentarze
No i doskonale. Porzadek jest. Niech sie studenci ucza porzadku
Z radością witam nowych autorów!
1. Eee tam, takich muszkieterów to w przyrodzie jest na pęczki! Sam byłem kiedyś podobnym im spryciarzem i z kolegą postanowiliśmy, że językowy test kwalifikujacy nas do grupy o określonym poziomie napiszemy jak najgorzej. Niestety żadne z nas Aramisy nie były, gdyż przesadziliśmy. Ktoś w Studium Językowym stwierdził, że już dawno nie widział zera punktów na takim teście i wyciągnął wniosek, iż tylko ktoś dobrze znający język mógł – celowo – osięgnąć taki wynik.
Trafiliśmy zatem z kolegą do grupy zaawansowanej i okazało się to bardzo przyjemne. Zajęcia prowadziła tam bowiem zjawiskowo piękna i tylko o kilka lat strasza od nas nauczycielka, wyraźnie preferująca bardzo powycinane i kuse sukienki…Były problemy z koncentracją ale z pewnością nie z frekwencją.
2. Przekazanie wiedzy o ważności Milady-Z-Dziekanatu było jedną z moich klęsk wychowawczych. Niestety każde z moich dzieci musiało samodzielnie się przekonać o jej władzy. Ostatnim przypadkiem było dziecko, któremu Milady-Z-Dziekanatu odrzuciła pracę doktorską z powodu uchybień redakcyjnych. Uniwersystet miał bardzo szczegółowy manual regulujący te rzeczy a dziecko uważało, że ono wie lepiej. Ostrzegałem, radziłem aby bez dyskusji zrobić to, co Milady każe, ale dziecko poszło się kłócić najpierw do promotora a potem do dziekana,- z łatwym do przewidzenia skutkiem. Całość działa się za kałużą, a więc potęga Milady-Z-Dziekanatu jest na świecie uniwersalna. Ja – z doświadczenia – to wiedziałem. Dziecko – teraz – też już to wie. 😉
Biorąc pod uwagę zamknięty cykl decydentów, ciekaw jestem, czy kluczowe dla sukcesu było rozpoczęcie działań od Milady, czy też muszkieterowie mogliby z równie dobrym skutkiem zacząć od, na przykład, prodziekana bądź lektora w studium.
Miałem podobną sytuację, która jednak zakończyła się negatywnym zaopiniowaniem.
BTW. Kiedyś, chyba na którymś wydziale UMCS, samorząd wypuścił taką broszurkę skierowaną do świeżych studentów, która zawierała uczelniane ABC. Bodaj prodziekan był tam zdefiniowany jako „marny cień uprawnień pani z dziekanatu”.
W owej historii mamy częstą w życiu sytuację, w której osoba nisko umiejscowiona w hierarchii ważności jest w istocie najbardziej kompetentna. Ma więc władzę faktyczną bez formalnego imperium. Proszę pamiętać, że prodziekan d/s studenckich zmienia się kadencyjnie, a Milady trwa na posterunku całą wieczność. Nic dziwnego, że jest również Wiedzącą. Próba rozpoczęcia cyklu od innej osoby prawdopodobnie skończyłaby się instrukcją „goto Milady” i już jesteśmy na właściwej okrągłej bieżni.
Gdyby ktoś chciał to pociągnąć dalej, to warto zauważyć, jak niewiele mogą zrobić wybierani politycy mimo, że przed objęciem władzy mają mega-plany. Większość z nich nie ma szans w starciu z kompetentnym urzędnikiem. Może dlatego urzędnicy Służby Cywilnej są solą w oku każdej władzy w Polsce.
Komentarz do mojego komentarza: Jako czlowiek ktory spedzil 5 lat na stanowisku Dyrektora Instytytu do spraw studenckich, stwierdzam ze sprawa opisana w blogu zostala zalatwiona w sposob doskonaly, i wszystkie te osoby zareagowaly wlasciwie.
Jezeli Autorzy bloga uwazaja ze napisali tekst pzresmiewczy, to bardzo mi smutno. Zapewne sa nauczycielami akademickimi, a takowi powinni uczyc studentow szacunku do procedur. Z podobnymi procedurami, tylko bardziej skomplikowantmi spotkaja sie gdy zaczna parce w przemysle. I nie sa to bynajmniej procedury bez sensu, i nie o takich procedurach pisal Parkinson (lekture Parkinsona tak czy siak polecam)
zza kaluzy: „Całość działa się za kałużą, a więc potęga Milady-Z-Dziekanatu jest na świecie uniwersalna. Ja ? z doświadczenia ? to wiedziałem. Dziecko ? teraz ? też już to wie”
Fakt. Przyjazn z odpowiednimi urzednikami moze zaoszczedzic wiele czasu, niepowodzen i frustarcji – i to nie tylko w akademii ale i w przemysle
Szanowny A.I.,
tekst jest oczywiście prześmiewczy. Procedury procedurami, ale wykonana w ostatnim kroku zwrotka od Milady, która ostatecznie podjęła tak naprawdę decyzję, nie ma nic wspólnego z „uczeniem studentów szacunku do procedur”.
Szanowny A.L.
owszem, jestem nauczycielem akademickim, ale jednocześnie mam doświadczenia praktyczne, m.in. obecnie jestem na rocznym kontrakcie w Google jako profesor wizytujący. Obserwuję wewnętrzne procedury i stwierdzam, że w przemyśle wcale nie muszą być one uciążliwe ani tym bardziej kretyńskie. Może Google jest wyjątkowy pod tym względem? Procedury są wyłącznie elektroniczne i ograniczone do absolutnie niezbędnego minimum.
Nieistniejące już WNT wydały kiedyś książkę Tom DeMarco i Timothiego Listera „Czynnik ludzki” [ po angielsku tytułem był znakomity neologizm „Peopleware”, niestety WNT odrzuciły moją propozycję tytułu „Ludziowar” :]. Google jest miejscem gdzie zastosowano najwięcej opisanych w tej książce koncepcji budowy firmy informatycznej. Może dlatego, że tę firmę założyli dwaj tak pogardzani przez Pana akademicy?
Serdecznie pozdrawiam. K.Stencel
P.S. Dziwię się Pana szacunkowi dla uczelnianych procedur. Załatwienie a potem rozliczenie wyjazdu zagranicznego na uczelni to zawsze była (i nadal jest) droga przez mękę. W Google polega to na wysłaniu kilku maili i kliknięciu kilku przycisków (w swojej przeglądarce). Nie wiem dlaczego uczelniana biurokracja musi być tak uciążliwa. Rzecz nie dotyczy tylko Polski…
Dla mnie opisane zdarzenie nie ma nic wspolnego z biurokracja. Chodzilo o podjecie decyzji czy studenci otrzymaja zgode aby pozbawic sie czesci wyksztalcenia ogolnego. Po to w koncu przyszli na „uniwersytet” aby sie nauczyc czegos wiecej niz pisania kodow na komputerze. Pewnie byly inne okolicznosci (np kiepski wykladowca niemieckiego) ktore utrudnily podjecie decyzji. Pani w dziekanacie nie ma w zakresie swoich obowiazkow czuwania nad jakoscia ogolnego ksztalcenia. Niestety, na koncu procesu, dziekan sie nie popisal. Powinien odeslac tych studentow z powrotem na lekcje niemieckiego, nawet jezeli w jakims formalnym sensie mieli racje.
K. Stencel: „tekst jest oczywiście prześmiewczy. Procedury procedurami, ale wykonana w ostatnim kroku zwrotka od Milady, która ostatecznie podjęła tak naprawdę decyzję, nie ma nic wspólnego z ?uczeniem studentów szacunku do procedur?.”
Pani z Dziekanatu nie podjela decyzji. Pani z Dziekanatu wykonala dwie akcje: 1. Powiedziala studentom ze ich prosba jest mozliwa do zalatwienia z punktu widzenia przisow wewnetrznych, i do kogo sie udac w cely zalatwienia sprawy, 2. Gdy odpowiedzni czlowiek zglosil sie po opinie czy sprawa jest mozwa do zalatwienia, wydala pozytywna opinie (zgodnie z tym co powiedziala studentom).
Jak napisalem, pzrez 5 lat bylem Dyrektorem Instytytu do spraw studenckich w pewnym instytucie ma Politechnice Warszawskiej. Otoz, z punktu widzenia mojego, czyli owego dyrektora, pomoc takiej pani byla nieoceniona, a procedury niezbedne. Albowiem nie bylo tak ze dwoch studentow cos tam chce. Na ogol 50 studentwo cos tam chcalo. Jedni to drudzy co innego. Gdyby nie procedury i silne trzymanie towarzystwa za twarze, zapanowalby kompletby bajzel w organizacji studiow. No i w koncu – wydajac dyplom, Uczelnia gwarantowala (nie wiem czy dzis gwarantuje) ze student uzyskal okreslona edukacje. Nei mozna toku i tresic owej edukacji pozstawic widzimisie studenta.
Owe procedury to nie tylko wymysl polskiej administarcji. Pzrepracowalem kilkanascie lat jako profesor na uniwersytecie w USA. Gwarantuje ze procedury sa te same (o ile nie bardziej sztywne), a rola Pan Ktore Znaja Przepisy nei mniejsza.
k.Stencel: „owszem, jestem nauczycielem akademickim, ale jednocześnie mam doświadczenia praktyczne, m.in. obecnie jestem na rocznym kontrakcie w Google jako profesor wizytujący.”
W ciagu mojej 44 letniej kariery zawodowej 2/3 pzrepracowalem jako akademik a drugie 2/3 w amerykanskim pzremysle (informatycznym, jak najbardziej) i agencjach federalnych. Jak sie latwo domyslec, czesc „na zakladke”. Wiec pojecie o amerkanskim pzremysle mam deko wieksze niz, z szacunkiem, wizytujacy profesor w Google. Gwarantuje, ze procedury sa, niektore bardzo skomplikowane, i wiekszosc z nich nei polega na wciskaniu guzika
„Nieistniejące już WNT wydały kiedyś książkę Tom DeMarco i Timothiego Listera ?Czynnik ludzki? [ po angielsku tytułem był znakomity neologizm „Peopleware”, „Google jest miejscem gdzie zastosowano najwięcej opisanych w tej książce koncepcji budowy firmy informatycznej”
Drogi Kolego, ta ksiazka zostala wydana w roku 1987. Dzis to jest smietnik historii, cos jak samochod Syrena posrod najnowszych Mercedesow. Powolywanie sie na Peopleware (i na inne prace De Marco w ogolnosci) to smiech na sali. Czy tego sie uczy dzisiaj w Polsce studentow na temat organizacji projektow informatycznych? Jezeli tak, to miej nas Boziu w opiece…
„Może dlatego, że tę firmę założyli dwaj tak pogardzani przez Pana akademicy?” Po pierwsze, nei zywie pogardy do akademikow – sam nim bylem pzrez spora czesc zycia. Po drugie, jak juz Pan jest „visiting Professor w Google” to moglby sie Pan zapoznac z historia firmy a w szczegolnosci zalozycieli. Zeby nei wiem jakie stosowac kryteria, trudno ich nazwac „akademikami”. Raczej „Ph.D. dropouts”
Zas jak idzie o fuirmy zakladane pzrez „akademikow”… Cos, bylem swiadkiem wielu, a nawet maczalem palce. „Firmy” w wykonaniu akademikow to mniej wiecej tak jak przedszkolna zabawa Jasia i Malgosi w tatusia i mamusie. Trudno o orgazm. Wiekszosc nie przezywa pierwszego roku
„Wiec pojecie o amerkanskim pzremysle mam deko wieksze niz, z szacunkiem, wizytujacy profesor w Google. ”
Większe doświadczenie w pracy w amerykańskim przemyśle, być może, ale czy większe pojęcie, to już nie takie pewne, niektórzy długo się uczą i nie dochodzą do wiedzy ;). Nie wiem czy tak jest w przypadku A.L., ale sam staż o niczym nie świadczy. Pomijam już, że nie jest jasne czy akurat doświadczenia z miejsc gdzie A.L. pracował/pracuje mają być dla nas wzorem. Nie wystarczy powtarzać od lat, że się pracuje w przemyśle oraz wyśmiewać nas biedaków, którzy ani w przemyśle, ani w Ameryce, tylko na uczelni i w kraju. Jeśli to nie mają być czcze przechwałki, poprosimy o jakieś pouczające konkrety.
„Pzrepracowalem kilkanascie lat jako profesor na uniwersytecie w USA. Gwarantuje ze procedury sa te same (o ile nie bardziej sztywne), a rola Pan Ktore Znaja Przepisy nei mniejsza.”
Ciekawe, bo jakoś z doświadczeń innych osób (w tym moich) te procedury się różnią (nie tylko między Polską i USA, ale też między Polską i Kanadą czy Polską i UK) . Zakup sprzętu z grantu? Na pewnym uniwersytecie w UK mogę dostać komputer po dwóch dniach, w Polsce dzięki zamówieniom publicznym, trwa to często pół roku, kosztuje więcej niż wg ceny rynkowej i wymaga pisania w pośpiechu dodatkowych podań (nie przewidzianych w pierwotnej procedurze). Rozliczenie podróży? Na znanych mi uczelniach zagranicznych kupuję sam bilet gdzie chcę, przedstawiam rachunek sekretarce (może być rachunek przesłany mailem) i dostaję zwrot pieniędzy na konto. W Polsce natomiast mogę kupić tylko w wybranym biurze podróży, po złożeniu wniosku na papierze, zatwierdzonego przez dyrektora instytutu i główną księgową, przez co nigdy nie wiadomo czy nie przepadnie rezerwacja. Opłata konferencyjna? Nie dokonywałem akurat pracując zagranicą, ale nie wydaje mi się, by blokowano dokonanie jej własną kartą, a u nas owszem, trzeba użyć karty wydziałowej, tyle że dziekan za tym nie przepada, bo zajmuje mu to czas. Lepiej jeszcze, wydruk plakatu za 50 zł? Nie mogę go wydrukować, w pierwszym lepszym punkcie, muszę zdobyć trzy oferty, żeby wybrać optymalną. W tym celu muszę wysłać zapytanie do trzech firm, które nie odpowiedzą mi błyskawicznie (a niektóre wcale), bo za 50 zł im się nie opłaca. Wypłacenie diet dla gościa z zagranicy? Nie, nie może ich dostać na konto, nie można dać mu czeku, musi się osobiście stawić w kasie, w godz. 11:00-13:00. Jeśli za późno złożę wniosek, być może nie będzie decyzji o wypłacie na czas, a gdy gość wyjedzie diet mu już wypłacić się nie da. Itd., itp. Być może A.L. wyjechał na tyle dawno, że nie zna nowych procedur?
„Trudno o orgazm.”
Sam nie wiem czy u osoby, która popełnia tyle literówek o orgazm za trudno czy za łatwo…
K.Stencel 8 kwietnia o godz. 10:11
„jestem na rocznym kontrakcie”
Jak pan zakończy dwudziesty rok to pogadamy. Ale wtedy ja będę miał czterdzieści lat doświadczenia pracy w amerykańskich wielkich firmach i dalej będę się uśmiechał… 😉
„wewnętrzne procedury i stwierdzam, że w przemyśle wcale nie muszą być one uciążliwe ani tym bardziej kretyńskie. Może Google jest wyjątkowy pod tym względem?”
Być może. Być może też niewielka głębokość pańskiego zaagażowania w życie firmy w połączeniu ze specyfiką Google jako przedsiębiorstwa w niewielkim stopniu przetwarzającej rzeczy po pierwsze „materialne” a po drugie „krytycznego zastosowania” pomaga w osiągnieciu takiej efektywności działania.
Gdy Google zacznie wreszcie produkować swoje autonomiczne samochody, aparaturę medyczną albo wyposażenie dla wojska to wtedy pogadamy. Na razie „przemysłowa” rola Google sprowadza się do OFICJALNEGO ZAKAZU UŻYWANIA wyszukiwarki i przeglądarki Google w obu wielkich firmach, w których pracowałem. Zakaz dotyczył wszelkich wyszukiwań prowadzonych w związku z pracami badawczo-rozwojowymi krytycznymi dla naszej firmy a został (w pierwszej z tych firm) wydany zaraz po fiasku związanym z Google Dektop version 2, szpiegującym użytkowników bez ich wiedzy.
Nasza firma płaciła i płaci specjalnie wyselekconowanej firmie zarówno za pomoc w wyszukiwaniu danych dla nas jak i za zapewnienie nam anonimowości jako zamawiającemu klientowi. Google jako wyszukiwarce od dawna nie ufa się i raczej podejrzewa się tę firmę o gromadzenie dossier wszelkiego ruchu przychodzącego z firmowych komputerów każdej wielkiej firmy. Z potencjalnymi szpiegami należy być podwójnie ostrożnym.
„Procedury są wyłącznie elektroniczne i ograniczone do absolutnie niezbędnego minimum. (…) Załatwienie a potem rozliczenie wyjazdu zagranicznego (…) W Google polega to na wysłaniu kilku maili i kliknięciu kilku przycisków (w swojej przeglądarce). Nie wiem dlaczego uczelniana biurokracja musi być tak uciążliwa.”
Nie wie pan, gdyż pańskie doświadczenie jest jeszcze bardzo niewielkie. W obu wielkich i w jednej średniej amerykańskiech firmach moje doświadczenia były IDENTYCZNE jak pańskie. W czasie businessowej KONIUNKTURY.
W czasach KRYZYSU wprowadza się cięcia wydatków i szuka się oszczędności. Wyjazdy na konferencje, do klientów i dostawców, czy też swoich filii podlegają ograniczeniom finansowym jako jedne z pierwszych. „Kilka emaili i kliknieć” zamienia się wtedy w sformalizowany system pozwoleń a ranga „pozwalajacych” rośnie wykładniczo aż do poziomu vice-prezydencta firmy. Podróżowanie zostaje ograniczone tylko do najbardziej krytycznych przypadków a klasa do turystycznej nawet wtedy, gdy spotkanie z klientem czy ważna narada ma nastąpić bezpośrednio po wylądowaniu. Reszta ma być zrobiona za pomocą videokonferencji. Zakupy, którymi w czasie prosperity nikt by sobie głowy nie zawracał nagle urastają do wielkich problemów i szefowie zamiast „odkliknąć” na pańskich „kilka emaili” zaczynają organizować niekończące się nasiadówy w celu „znalezienia alternatywy”.
Proszę przejść do tej części Google, która zajmuje sią samochodami i poczekać na następny kryzys. Wtedy pogadamy o „niepotrzebnych procedurach”.
Trudno polemizować z osobą anonimową, która wszędzie była, wszystko widziała, wszystko wie i wszystkiego dokonała. Pozostanę jednak przy swoim zdaniu, że warto czytać książki (ich wiek wcale nie obniża ich wartości – czy twierdzenie Pitagorasa jest już nieaktualne, bo opublikowano je tyle tysięcy lat temu? A.L wyraźnie oderwał się od ziemi bo przecież opisana przez Newtona grawitacja to taka staroć).
Dzięki nieistniejącym już WNT mamy wiele cennych książek, w tym niezwykle ciekawą serię Ludzie-Komputery-Informacja, w której ukazały się takie cenne starocie, jak
Czynnik ludzki (Peopleware) DeMarco
Marsz ku klęsce (Death March) Yourdona
Mityczny osobomiesiąc (Mythical man-month) Brooksa
Naprawdę byłbym szczęśliwy, gdyby były to tylko starocie niewarte uwagi. Niestety są nadal aktualne i wiele można skorzystać z ich lektury. A już na pewno bym polecił je do poduszki Barbarze Kudryckiej. Uczelnia to też instytucja, a zalew biurokracji, jaki nam obecnie funduje MNiSW, jak ulał pasuje do wielu zjawisk opisanych przez Brooksa, DeMarco i Yourdona.
abc: „Sam nie wiem czy u osoby, która popełnia tyle literówek ”
jak dla mnie to wystarczy aby Pana calkowicie zignorowac i nie podejmowac zadnej dyskusji.
K.Stencel: „Trudno polemizować z osobą anonimową, która wszędzie była, wszystko widziała, wszystko wie i wszystkiego dokonała.”
Po pierwsze, nie jestem anonimowy. Jestem A.L. i jestem na usenecie od czasu gdy tenze posilkowal sie protokolem UUCP. Ci ktorzy mnie znaja, to mnie znaja. Nie wiem po co Panu potzrebne moje nazwisko. Ja nie bede sie podpieral moim CV zeby udowodnic ze mam racje. A ze bylem tu i owdzie… Przepraszam, nie moja wina. Tak sie zlozylo. Poza tym, to nie ja zaczelem od modu „pan wie kto ja jestem”
„Dzięki nieistniejącym już WNT mamy wiele cennych książek, w tym niezwykle ciekawą serię Ludzie-Komputery-Informacja, w której ukazały się takie cenne starocie, jak
Czynnik ludzki (Peopleware) DeMarco
Marsz ku klęsce (Death March) Yourdona
Mityczny osobomiesiąc (Mythical man-month) Brooksa
Naprawdę byłbym szczęśliwy, gdyby były to tylko starocie niewarte uwagi. Niestety są nadal aktualne ”
Owszem. Ale to STAROCIE. Nie sa AKTUALNE. Co nei znaczy ze nie nalezy tych ksziaek czytac. Tak jak Szekspira.
Przosze wziac pod uwage ze pisane byly wtedy gdy dominujacym jezykiem byl COBOL (a tu i odzie – Jovial) a podstawowa architektura byla mainframe. Jedyna metodologia projektowania byla metodologai „waterfall”, a kod pisaly wielesetosobowe grupy „code monkeys” pozamykane w kubikach. Dzis juz nic z tego nei zostalo, i rady ktore sa w owych ksiazkach (bardzo dobrze napisanych zreszta) sa tylko swiadectwem epoki. Epoki ktora minela.
Nei wiem co Pan robi w Googlu, ale niech sie Pan rozejrzy jak jest firma zorganizowana i jak sie ma do rad z owych ksiazek. Nie wiem jak w Google, ale tu gdzie jestem nie ma kubikow, nie ma hierarchii, nie ma przypisanych rol i zadan, tworzy sie male zespoly do rozwiazania konkretnych problemow; zespoly ktore istnieja tak dlugo jak istnieje problem, nikt nei slyszal o „death march” (Yourdon) czy o dodawaniu niepotrzebnych managerow (Brooks). Dominujaca metodologia jest agile z przyleglosciami, nie ma „code monkeys” i „chief architects”. No, moze za wyjatkiem super-mission-critical projects, ale ja takich nie widzialem duzo a Pan zapewne wcale.
Nie wiem co Minister Kudrycka ma tu do rzeczy. Wszak mowimy o przemysle komputerowym…
abc 8 kwietnia o godz. 18:30
„Zakup sprzętu z grantu? Na pewnym uniwersytecie w UK mogę dostać komputer po dwóch dniach”
Pan raczy żartować. Komputer jako problem? Chyba, że pan raczy być krotochwilnym i z dyskusyjnej frywolności nie podaje nam szczegółowej charakterystyki owego „komputera”….Nowy laptop to jeden telefon do szefa z wyjaśnieniem powodów „ochoty na nowego laptopa” i jednego telefonu do działu IT. Resztę „elektronicznej roboty” załatwi za nas młody człowiek z IT, a 75% ceny „nowego laptopa” to będzie jego czas pracy włożonej w konfigurację oprogramowania laptopa zgodnie z naszymi życzeniami. Wybór laptopa jest oczywiście ograniczony do jednej rodziny laptopów jednego producenta, gdyż żaden dział IT nie podejmie się obsługi sprzętu pięciu różnych producentów.
Jeżeli zaś komputer to specjalistyczna workstation, do której wszelkie płyty główne, procesory czy karty graficzne kosztują po kilka tysięcy dolarów to nie spodziewa się pan chyba, że w takim wypadku zakup za kilkanaście tysięcy będzie zaaprobowany „na jeden telefon”. Telefoniczne uprzedzanie szefa o takim zakupie świadczyło by też o naszym niepozbieraniu, gdyż o czym myśleliśmy wysyłając szefowi nasze ostatnie zapotrzebowanie na budżet w przyszłym roku?
„w Polsce dzięki zamówieniom publicznym, trwa to często pół roku, kosztuje więcej niż wg ceny rynkowej i wymaga pisania w pośpiechu dodatkowych podań”
W USA w tzw. „przemyśle”, jeżeli nadchodzi „kryzys”, nic nie trwa żadne „pół roku” tylko szef nam mówi „forget about it”. Pisanie „w pośpiechu podań” tylko świadczy o nas samych i o bałaganie, jaki mamy w głowie. A cena pańskiego pojedynczego zakupu przez firmę ZAWSZE jest wyższa niż prywatnie na eBay czy z Amazon.
Pan nie widzi końcowego rocznego rozliczenia tej firmy, za pośrednictwem której wszyscy pracownicy pańskiego miejsca pracy kupowali w ciągu całego roku z pańskim pracodawcą i wysokości udzielonego rabatu.
„Rozliczenie podróży? Na znanych mi uczelniach zagranicznych kupuję sam bilet gdzie chcę, przedstawiam rachunek sekretarce (może być rachunek przesłany mailem) i dostaję zwrot pieniędzy na konto.”
W czasie prosperity proszę sekretarkę i ona mi wszystko załatwia, bilety, hotele, samochody, etc. W czasie kryzysu przychodzę do pracy w niedzielę wieczorem aby przeprowadzić videokonferencję z naszym dostawcą z Tajwanu na temat jego ostatnich produkcyjnych kłopotów.
„W Polsce natomiast mogę kupić tylko w wybranym biurze podróży,”
W znanych mi firmach też jest jedno biuro podrózy.
„po złożeniu wniosku na papierze, zatwierdzonego przez dyrektora instytutu i główną księgową, przez co nigdy nie wiadomo czy nie przepadnie rezerwacja.”
Robienie rezerwacji PRZED zapytaniem szefa o pozwolenie wyjazdu i o czas na wyjazd jest mało poważne.
„Opłata konferencyjna? Nie dokonywałem akurat pracując zagranicą, ale nie wydaje mi się, by blokowano dokonanie jej własną kartą,”
Własną kartą? Pan żyje w jakiejś alternatywnej rzeczywistości? Jak unika pan podejrzeń o kradzież frequent flyer miles? Przecież latał pan za pieniądze firmy, w firmowym czasie i na rzecz firmy. A teraz ma pan na prywatnej karcie całą mase mil, którymi zapłaci pan za swój wylot na urlop na Hawaje? Wolno w Polsce dokonywać zakupów dla firmy z własnej karty? Nie jest to scigane jako korupcjogenne? W USA każdy mój większy zakup na własną kartę był traktowany jako wielkie odstępstwo od normy i dokonywany tylko „w stanie wyższej konieczności”. Bo procedury. Właśnie – procedury.
„a u nas owszem, trzeba użyć karty wydziałowej, tyle że dziekan za tym nie przepada, bo zajmuje mu to czas.”
To jest właśnie brak zwyczaju przestrzegania procedur. A na końcu „zamach w Smoleńsku”.
K. Stencel: Jezeli chce Pan polecic studentom AKTUALNE ksiazki, to polecam na przykjad:
Agile Project Management: Creating Innovative products, Jim Highsmith, Addison Wesley, 2004
Nie jest to najnowsza ani najlepsza, ale neizla. Pierwsza ktora mi wpadla w rece na polkach w piwnicy. Jak bede mial czas, to poszukam innych.
zza kaluzy: „To jest właśnie brak zwyczaju przestrzegania procedur. A na końcu ?zamach w Smoleńsku?.”
kapitalne. To wlasnei DOKALDNIE tak jest. Gdybym uzywal prywatnej karty kredytowej do podrozy sluzbowych to by mnie obwiesili. Gdybym zamawial bilet nie pzrez firmowego agenta to by mnie wywalili. To samo z hotelem i wynajmem samochodu. I tak dalej, i tak dalej.
W agencjach federalnych jest jescze ostzrej. W firmie by mnie wyrzucili, a za podobne rzeczy w agencj ifederalnej bym poszedl siedziec
A propos anonimowości chciałem tylko zwrócić uwagę, że anonim nie ponosi odpowiedzialności za słowo i może pleść trzy-po-trzy. Zjawisko hatingu jest dość przykre, ale nauczyliśmy się z tym żyć. Szkoda, że hating odstrasza normalnych czytelników i komentatorów, którzy nie mają ochoty wstępować do trollowiska.
@zza kałuży
„Pan raczy żartować. Komputer jako problem? Chyba, że pan raczy być krotochwilnym i z dyskusyjnej frywolności nie podaje nam szczegółowej charakterystyki owego ?komputera??.Nowy laptop to jeden telefon do szefa z wyjaśnieniem powodów ?ochoty na nowego laptopa? i jednego telefonu do działu IT. ”
Nie bardzo rozumiem Twoją uwagę, wiem, że zakup komputera nie powinien być problemem. Jednak na polskiej uczelni można czekać na komputer przez pół roku, nawet jeśli jest to standardowy laptop. Co więcej nie mogę wybrać laptopa, nie mogę nawet podać zbyt dokładnej charakterystyki, bo jeśli nie daj Boże zbyt blisko do konkretnego modelu, to może to unieważnić przetarg. Co do ceny, rozumiem, że jeśli mam stałego dostawcę, który załatwia szybko dobry sprzęt, to może mnie to kosztować więcej niż gdy kupuję sam. Pytanie co jeśli kosztuje mnie to 1/3 ceny więcej po półrocznym oczekiwaniu, a porównuję do ceny pierwotnej. A i tak powinienem się cieszyć jeśli uda mi się zdobyć ten sprzęt, który zamawiałem.
Co do dodatkowych podań, wiążą się one np. właśnie z zawyżoną ceną (której nie znam zawczasu, bo jest konsekwencją przetargu) i z koniecznością korekty wcześniejszych deklaracji dot. środków na sprzęt. Nie wydaje mi się, by wynikały z mojej lekkomyślności.
„W znanych mi firmach też jest jedno biuro podrózy. ”
Być może, w znanych mi dość dużych uczelniach anglojęzycznych mam wybór i nie muszę ograniczać się do jednej firmy. Akurat z firmy obsługującą moją uczelnię w tej chwili jestem zadowolony, kilka lat temu inna proponowała znacznie zawyżone ceny i zajęło bardzo dużo czasu zanim została zmieniona (znów te procedury przetargowe).
„Robienie rezerwacji PRZED zapytaniem szefa o pozwolenie wyjazdu i o czas na wyjazd jest mało poważne. ”
Pytanie czy jeśli moim bezpośrednim szefem jest kierownik zakładu/kierownik grantu (który jest też dysponentem środków), którego zgodę mam, a praktyka jest taka, że wyższa instancja i tak potwierdza wszystko na co ten kierownik zezwolił, to czy potrzebna mi przed rezerwacją zgoda dziekana i księgowości. To właśnie jest dla mnie przerost biurokracji.
„Własną kartą? Pan żyje w jakiejś alternatywnej rzeczywistości? Jak unika pan podejrzeń o kradzież frequent flyer miles? Przecież latał pan za pieniądze firmy, w firmowym czasie i na rzecz firmy”
Na mojej karcie akurat mil bym nie dostał ;), ale rozumiem, że to nie ma nic do rzeczy. Znów, znam duże uczelnie (tym razem w Kanadzie), gdzie nie byłoby z tym problemu. Nie wiem jak te uczelnie traktują kwestię mil, wiem, że niezależnie od mil wygodnie jest móc zakupić bilet samodzielnie i później go rozliczyć. Być może jestem naiwny lekceważąc problem korupcjogenności, ale wydaje mi się, że skoro w znanych mi miejscach „w świecie” to działa, to u nas też by mogło.
Wszystko mi jedno czy byłbym zmuszony rozliczać się wtedy z tych mil (można je w końcu chyba przekazywać) czy nie.
„To jest właśnie brak zwyczaju przestrzegania procedur. A na końcu ?zamach w Smoleńsku?.”
Trzymajmy się właściwych proporcji, proszę (w TVP zresztą właśnie leci film na ten temat). Tak wiem, że zaczyna się do niekasowania biletów, a kończy na korupcji w rządzie, ale mimo wszystko…
@A.L.
„jak dla mnie to wystarczy aby Pana calkowicie zignorowac i nie podejmowac zadnej dyskusji.”
Najmocniej przepraszam, jeśli poczuł się Pan urażony. Myślałem, że tym w moim mniemaniu dowcipnym komentarzem wpiszę się nieco w poetykę, którą Pan zaproponował, równocześnie zwracając uwagę, że nadmiar literówek może jednak utrudniać czytanie. Być może sam pisałem pod zbytnim wpływem emocji, a być może po prostu mój komentarz nie był aż tak dowcipny. No harm intended…
@abc,
Niewatpliwie macie za duzo biurokracji i trzeba sie dopominac o zmniejszenie. Wiem jak ciezko pracuja urzednicy na uczelniach w Polsce aby sobie z tym poradzic. Pare lat spedzilem w Polsce, szczaw i sliwki jadlem. Dla przykladu, na duzej uczelni stanowej w USA, zakup ponizej $10K zajmuje jedno klikniecie uzywajac bazy danych ktora na biezaco pokazuje oferty cen konkurujacych przedsiebiorstw. Ta baza danych obejmuje ponad 20K firm i miliony produktow czesto w cenach kontraktow stanowych. Tak wiec, przetargi sa juz wykonane w momencie kiedy zachodzi potrzeba kupienia. Powyzej $10K albo sie kupuje u preferowanej firmy ktora ma kontrakt ze stanem (jedno klikniecie) albo trzeba zglosic trzy oferty i czeka sie pare dni na zatwierdzenie. Karte kredytowa stanowa ma kazdy samodzielny pracownik naukowy (z grantem). Mozna na nia wrzucic koszty podrozy, wpisowe, zakupy uslug naukowych itd. Karta ta jest kontrolowana raz na miesiac przez ksiegowego.
Szefowie Wydzialow i Dziekani nie zajmuja sie duperelami! We wspomnianym we wpisie przykladzie, decyzja bylaby podjeta na poziomie profesora ktory jest opiekunem studenta (undergraduate adviser) albo w najgorszym razie przez profesjonalnego doradcy z poziomu uniwersytetu. Sprawa musialaby sie zaognic aby dojsc do szczebla kierowniczego.
To sa moje obserwacje po 18 latach spedzonych na jednej uczelni. Jest to duza tzw flagowa uczelnia w duzym stanie na zadupiu USA.
K. Stencel: „Zjawisko hatingu jest dość przykre”
Przepraszam, co to jest „hating”?…
@abc
W skrócie, z moich doświadczeń. Stopień biurokracji w USA zależy od rodzaju firmy ze wzgledu na:
1/ stosunki własności (prywatna, stanowa, federalna)
2/ przedmiot działalności (uczelnia, przedsiębiorstwo, urząd)
3/ wielkość (duża, mała)
itd.
ale w każdym ze znanych mi przypadków podlega wahaniom zgodnie z cyklem koniunktury na tzw. „rynku” oraz jest regulowana kto wie czy nie sztywniejszymi i bardziej rozbudowanymi przepisami zniżeli w Polsce. (Przynajmniej znanej mi Polsce sprzed 1990) Zgadzam się, że w wielu przypadkach technologia bardzo pomaga, ale znowu, poczekajmy tylko do tzw. „cięższych czasów” i od razu zobaczymy jak biurokracja podnosi swój brzydki łeb gdyż jest wtedy używana jako narzędzie wprowadzania oszczędności.
@jacekp – gratuluję komfortu bycia odizolowanym od kłopotów finansowych i nie odczucia wahań tzw. „bazy” w ciągu aż 18 lat.
@zza kaluzy
Od bazy to my nie jestesmy odizolowani. W ciagu ostatnich dziesieciu lat stan zmniejszyl poziom finansowania z 60 do 30% budzetu uniwersytetu. Wieksza czesc kosztow przejely donacje prywatne jak i czesne od studentow. Moje badania sa calkowicie finansowane poprzez federalne agencje, gdzie jak wiesz trzeba sie niezle postarac. A, moja skromna pensja ktora mi baza placi idzie na uczenie tejze bazy takze nie mam poczucia ze za duzo baza mi daje (wrecz odwrotnie).
To ja, muszkieter. (@A.L. – wszyscy wiedzą, kim JA jestem.)
Nie chcę dyskutować o amerykańskiej biurokracji. Coś tam o ichnich uczelniach od krewnych wiem, ale żyję tu, a nie tam. Nauczycielem akademickim nie jestem, całe zawodowe życie siedzę „w komercji”.
Istotą tej przypowieści jest, że trzech cwaniaków (w rzeczywistości po drodze czwarty do nas dołączył) załatwiło rzecz, której nie powinno było się dać załatwić. Dało się, bo w organizacji każdy zrzekał się odpowiedzialności za swe decyzje. W efekcie faktycznym decydentem była jedyna osoba, która decydować nie miała prawa. Co więcej, nie ma winnych. Prodziekan „wydał decyzję” (bo wszak nie on zdecydował) w zgodzie z regulaminem, a pozostali spuszczali odpowiedzialność wyżej.
To jest patologia i żadna obrona uczelnianych procedur mnie nie przekona inaczej. Procedury mają sens, jeśli prowadzą do sensownych rozstrzygnięć, i tylko wtedy.
Bóg jeden raczy wiedzieć, ile jeszcze i jakich spraw, których się nie powinno dać załatwić, jest załatwionych, bo w ważnych organizacjach działa taki sam mechanizm.
W całym tym zamieszaniu jednak ośmielę się przyznać słuszność A.L. Chyba zawsze tak się dzieje, że postępujemy wedle pewnych formalnie nas obowiązujących procedur i wedle procedur takich bardziej naszych, prywatnych. Cały łańcuszek „biurokratyczny” był zgodny z procedurami formalnie obowiązującymi a ostateczny postępek dziekana zgodny z jego osobistą procedurą opartą na zaufaniu do pracownicy, niezachwiana wiara w jej uczciwość i pewność jej doświadczenia. I pewnie lepiej jest procedur przestrzegać a jeśli są złe to spróbować zmieniać a nie indywidualistycznie omijać. Praktyczniej.
Z poważaniem W.
M. Gawlik: „Istotą tej przypowieści jest, że trzech cwaniaków (w rzeczywistości po drodze czwarty do nas dołączył) załatwiło rzecz, której nie powinno było się dać załatwić. Dało się, bo w organizacji każdy zrzekał się odpowiedzialności za swe decyzje”
Podtrzymam swoje zdanie, jako osoby znajacej sprawe procedur od strony procedur, i to ROWNEIZ w warunkach polskich. Sprawa zostala zalatwiona w sposob wlasciwy. W hazdej organizacji istnieje hierarchia; jezeli na okreslonym jej poziomie decydent nie jest w stanie ze wzgledow formmalnych lub z powodu braku informacji podkac decyzji, zglasza sie do wyzszego poziomu w hierarchii. tak tez sie tutaj stako. I nic nie widze niewlasciwego z tym ze osoba na najwyzszym stopniu hioerarchii zwrocila sie z pytaniem do osoby znajacej pzrepisy. Albowiem owa hierarchia sklada sie z nauczycieli akademickich, niespecjalnie te przepisy znajacych.
Brak poszanowania hierarchii i pzrepisow to jak sie wydaje, jeden z poroblemow Polski ktore ciagna ja w dol. Wystarczy poczytac sobie rozne internetowe fora gdzie mlodzi-wyksztalceni deklaruja: „szef nie bedzie mi rozkazywal”.
natomiest nei widze dlaczego mial Pan ze „sprawa ktorej nie mozna bylo zalatwic zostala zalatwiona”. Jako Dyrektor od spraw studenckich mialem sporo mozliwosci aby zalatwic niezalatwialna sprawe o ile nie stala ona w zdecydowanej sprzecznosci ze stanowczymi pzrepisami. A i w takich przypadkach dawalo sie to i owo zmienic jezeli zdrowy rozsadek do tego sklanial. Jak na przyklad przepuszczenie na nastepny semestr studenta z dwoma oblanymi egzaminami (co bylo zabronione) jezeli analiza postepow owego studenta wykazywala ze to byl „wypadek przy pracy”
M. Gawlik: „Istotą tej przypowieści jest, że trzech cwaniaków (w rzeczywistości po drodze czwarty do nas dołączył) załatwiło rzecz, której nie powinno było się dać załatwić….”
Rozumiem ze Panowie „zalatwili” rzecz ktora wedla Panskiej opinii nie powinna byc zalatwiona. Podjeto niewlasciwa decyzje, byc moze wymuszona. I byc moze nielegalna. Rozumiem ze Pan doskonale sobie zdaje z tego sprawe.
Wiec mam pytanie natury etycznej: czy wiedzac ze uczelnia „zalatwila niezalatwialna sprawe” czyli postapila nielegalnie, Panowie wiedzac o tej nielegalnosci zrezygnowali z „konsumpcji” owej decyzji czy tez skwapliwie ja skonsumowali? Bo jezeli ja skonsumowali, to Panow narzekanie na procedury uczelniane ma taki dubeltowy, troche smierdzacy zapaszek…
Fakt, skorzystałem z owego nadużycia. Stoi to na poczesnym miejscu wśród grzechów młodości, a niech się ten teraz odezwie, kto jest bez takich grzechów.
M. Gawlik: „Fakt, skorzystałem z owego nadużycia. Stoi to na poczesnym miejscu wśród grzechów młodości, a niech się ten teraz odezwie, kto jest bez takich grzechów.”
Gratuluje podejscia. „Skoro wszyscy kradnia, to zlodziejstwo nie grzech”. A winien sklepikarz, bo nie zalozyl dostatecznie mocnej klodki.
I to tez jest roznica miedzy USA i Polska. Niestety.
Szkoda mi słów, A.L. Jak bardzo się w tej chwili odnośnie mnie pomyliłeś wiedzą tylko Ci, którzy mnie znają. Trzeba błądzić, żeby się uczyć i Ty, Wielki Akademik, powinieneś to bardzo dobrze wiedzieć.
M. Gawlik: „Szkoda mi słów, A.L. Jak bardzo się w tej chwili odnośnie mnie pomyliłeś ”
Ops… Nieporozumienie towarzyskie. Ja nie komentuje Panskiego zachowania, osobowosci, charakteru, uczciwosci itede. Ja komentuje WTLACZNIE tekst ktory Pan (z kolega) umiescili na tym blogu. I wydaje mi sie ze krytykowanie procedury jako niemoralnej i bezensownej, procedury z ktorej kiedys sie z przyjemnoscia skorzystalo, jest logicznie niekonsystentne. Albo nie tzreba bylo wtedy korzystac, albo dzis krytykowac.
Procedura, zreszta, jak pisalem, jest calkiem OK
Tak zresta, absrahujac od Panow blogu, lektura innych internetowych postow wykazuje ze P.T. Polskie SPoleczenstwo ma zwyczaj krytykowana w czambul wszelkich procedur ustanowionych przez „wadze”, bez chwili zastanowienia czy owe procedury majasens czy nie. Owszem, niekiedy nie maja, ale w wiekszosci wypadkow maja
@A.L.
„I to tez jest roznica miedzy USA i Polska. Niestety.”
Jak zwykle fantazjujesz. W rzeczywistosci studenci w USA studenci masowo lamia te Twoje procedury. 2/3 studentow na uniwersytetach oszukuje w roznorodnych formach:
http://www.npr.org/templates/story/story.php?storyId=128624207
Natomiast musze powiedziec ze jezeli chodzi o ustawianie pojemnika ze smieciami w odstepie stopy od krawedzi jezdni no to na moim osiedlu jest chyba z 98% zgody z procedura.
jacekp: „Jak zwykle fantazjujesz. W rzeczywistosci studenci w USA studenci masowo lamia te Twoje procedury”
Czy w tym kontekscie to ja pisalem o studentach? ja pisalem, cytuje siebie
„Gratuluje podejscia. ?Skoro wszyscy kradnia, to zlodziejstwo nie grzech?. A winien sklepikarz, bo nie zalozyl dostatecznie mocnej klodki. ”
Zreszta, zalezy co i gdzie. Na mnie raz studenci nakablowali do Chairmana ze na egzaminie ktos sciagal, a ja nie zauwazylem. Dostalem opierdol. Wiec roznie to bywa.
Zreszta, w ogole tolerancja jest mala. Tak wsrod wladz jak i wsrod studentow
http://www.huffingtonpost.com/2012/08/30/harvard-cheating-ring-uni_n_1844104.html
Nawiązując do wcześniejszego komentarza A.L. – co jest złego w powołaniu się na własny błąd, aby przekazać komuś wiedzę? Czy jest to praktyka obca nauczycielom akademickim? Wątpię.
M. Gawlik napisał
?Fakt, skorzystałem z owego nadużycia. Stoi to na poczesnym miejscu wśród grzechów młodości, a niech się ten teraz odezwie, kto jest bez takich grzechów.?,
na co A.L. odpowiedział:
„Gratuluje podejscia. ?Skoro wszyscy kradnia, to zlodziejstwo nie grzech?. A winien sklepikarz, bo nie zalozyl dostatecznie mocnej klodki. „,
a ja nic z tego nie rozumiem, przecież M. Gawlik wyraźnie zaliczył swoje postępowanie do grzechów młodości, więc który fragment jego wypowiedzi głosi, że złodziejstwo to nie grzech, skoro wszyscy kradną? Owszem, określenie „grzech młodości” sugeruje, że jest to coś co z perspektywy lat sobie wybaczamy, a może nawet wspominamy z rozrzewnieniem (bo tacy niepokorni byliśmy, a teraz wiadomo…), ale mimo wszystko M. Gawlik wyraźnie pisze, że podjęte decyzje były błędne, a on sam wykorzystał system, postępując bardziej zgodnie z literą prawa niż z jego duchem. Abstrahując od tego czy takie działanie jest etycznie w porządku czy nie, moim zdaniem naprawdę trudno dostrzec w wypowiedzi M. Gawlika próbę wybielania samego siebie.
Natomiast wracając do procedur, jeszcze a propos uczelni, zastanawiam się jak znaleźć złoty środek, jeśli chodzi o swobodę w stylu prowadzenia wykładów (mam na myśli wykłady kursowe, nie autorskie monograficzne dla małej grupy studentów). Z jednej strony moje skromne doświadczenia zza wielkiej wody sugerują, że nadmierna kontrola i koordynacja grup, w zasadzie bez zostawienia swobody dla prowadzącego (i to ślepe podążanie za podręcznikiem, pod presją, że każde odstępstwo będzie oprotestowane przez studentów) są fatalne i hamują jakąkolwiek inicjatywę studentów, z drugiej strony nadmierna swoboda w wyborze materiału (czasami wbrew planom wykładu) z jaką czasami mamy do czynienia u nas też ma swoje wady. Wykład (zakładam, że dobrze poprowadzony) jest barwniejszy i bardziej indywidualny (to wg mnie dobrze), ale z drugiej strony osoby prowadzące kolejne wykłady, na które mogą chodzić studenci różnych lat, mogą mieć potem problem.
Dodatkowym problemem z procedurami na naszych uczelniach jest moim zdaniem nieprzestrzeganie wymogów wstępnych przy rejestracji na zajęcia. Często się zdarza, że studenci równocześnie uczą się raczkować i biorą kurs woltyżerki. W wyjątkowych przypadkach bardzo dobrych studentów pozwoliłbym na to za zgodą dziekana/prowadzącego przedmiot, ale na skalę masową jest to katastrofa.
jacekp: „@A.L.
?I to tez jest roznica miedzy USA i Polska. Niestety.?
Jak zwykle fantazjujesz>
Pisalem ogolnie, o podejsciu do prawa i jego poszanowania. Cos z wlasnego doswiadczenia: Sprzedawalem dom w stanie CT. A wlasciwie nie dom, a „condo”. Condo to tez dom, tylko i innym statusie prawnym niz „dom”. Przyjemna strone „condo” jest to ze nei musze odsniezac i wywozic lisci bo robia to za mnie. Ani naprawiac dachu.
Zycie w „condo” regulowane jest pzrez przepisy, grube na jakies 250 stron. Co mozna a czego nei mozna. Na jaki kolor mozna pomalowac sciany od zewnatrz (nie mozna), czy mozna postawic plot (nie mozna), i takie rozne. Miedzy innymi jakie mozna miec zwierzeta domowe. Jak idzie o psy, to tylko jeden, w „klebie” nie wyzszy niz 20 cali. Zeby condo lupic, tzreba podpisac oswiadczenie ze sie akceptuje przepisy. Board of Directors ma prawo nakladanai kar do 100 dolarow dziennie, lub wykwaterowania wlasciciela z jego wlasnego domu
Dom juz byl sprzedany, firma pzreprowadzkowa zabrala rzeczy, czekalem z moim agentem na pania ktora kupila i jej agenta. Niestety, przyszla tylko pani i stwierdzila ze muis z zalem zrezygnowac z tranzakcji. Okazalo sie bowiem ze jej pies ma w klebie 22 cale, a ona z psa nie zrezygnuje, a swiadomie lamac pzrepisow nie bedzie. W tym momencie, przy zerwaniu tranzakcji, pani tracila okolo 30 tysiecy dolarow.
Na szczescie moj agent, ktory juz sie wital z honorarium (6% wartosci domu) zadzialal po mistrzopwsku. Udalo mu sie zwolac nadzwyczajne posiedzienie Board of Directors, uzyskac kworum, i uzyskac dokument. Dokument stwierdzal, ze bioarc pod uwage nadzwyczajne okolicznosci, zezwala sie jednorazowo na psa o wysokosci 22 cali. Dokument stwierdzal rozneiz, ze nie jest to zmiana pzrepisow a jednokrotne pozwolenie, i ow dokument nie moze stanowic podstawy do ubiegania sie o ponowne zwolnienie w przyszlosci przez inne osoby
Wszyscy odetchneli z ulga, i udali sie w swoja strone.
I taka jest mniej wiecej roznica miedzy Ameryka i Polska, i to mialem na mysli piszac „niestety, nie w Polsce”
@A.L.
Tak jest jak piszesz. Ja tylko zwracalem uwage ze masa studencka zawsze szuka punktu najmniejszego oporu i oszukuje na tyle na ile to praktyczne a nie dlatego ze jest wewnetrznie bardziej lub mniej etyczna.
@abc
„Z jednej strony moje skromne doświadczenia zza wielkiej wody sugerują, że nadmierna kontrola i koordynacja grup, w zasadzie bez zostawienia swobody dla prowadzącego (i to ślepe podążanie za podręcznikiem, pod presją, że każde odstępstwo będzie oprotestowane przez studentów) są fatalne i hamują”
Twoje doswiadczenie z metodologia uczenia za wielka woda wydaje sie w istocie dosc fragmentaryczne. Osobiscie uwazam ze wykladowca uniwersytecki trzymajacy sie podrecznika z obawy przed niezadowoleniem studentow powinien przejsc ewaluacje psychiatryczna.
Dla sprawiedliwości należałoby tylko przypomnieć, że te procedury, regulaminy i w końcu przepisy prawne kompensują postępujący zanik kontekstualności stosunków społecznych. Czy to dobrze czy źle to rzecz gustu i własnych życiowych doświadczeń. Niektórym atomizacja społeczeństwa kojarzy się jak najgorzej a innym gwarantuje święty spokój. W każdym razie amerykańskie społeczeństwo nie bez powodu ma najwięcej prawników w przeliczeniu na cokolwiek.
Ja mam takie okresy w życiu, kiedy szczerze wolałbym móc „dogadać się” sposobem „wicie-rozumicie” oraz „ma tutaj pani czekoladkę oraz kwiatki” albo ubłagać kogoś „otwórz pan te biuro i przybij pieczątkę – wiem, wiem, jest 10 minut po czasie”.
W czasach wczesnego Gorbaczowa, kiedy w ZSRR mało kto wiedział co i jak „jest grane” skutkiem czego urzędnicy byli szczególnie wyczuleni na przepisy udało mi się wjechać i dojechać do akademika w Leningradzie bez paszportu i bez legitymacji studenckiej.
Na wyszczekaną po rosyjsku gębę i biorąc wszystkich „na współczucie”.
Spóźniłem się w Polsce na pociąg, który odjechał z grupą moich kolegów i opiekunem wycieczki razem z moim paszportem, biletami kolejowymi i dokumentami studenckimi.
Radzieccy pogranicznicy doradzili jak przejść granicę i z kim pogadać. Nie, nikt nie chciał ani wódki ani „w łapę”. Kolejarze doradzili jak i w której kasie kupić bilety i dlaczego nie od razu do Leningradu. I żeby broń boże nie próbować robić tego po polsku czy po angielsku. Milicjanci na dworcu w Leningradzie byli tak zdumieni, że udało się komuś wjechać tak daleko wgłąb Sojuza iż obdzwonili w moim imieniu politechniki w Kijowie, Moskwie i Leningradzie (nie wiedzialem w którym akademiku mamy nocleg a wiedziałem, kto organizował wyjazd i byli to pracownicy z różnych miast) i jeszcze gratulowali mi przedsiębiorczości.
Trzy tygodnie potem zostałem w Kijowie oficjalnie aresztowany (i „dyplomatycznie” wyciągany z aresztu) za sfotografowanie pięknego mostu. Bo zleceważyłem znaczek „nie fotografować” na pylonie mostu. Były kiedyś takie znaczki…
Morał? Nie mam pojęcia. 😉
„Osobiscie uwazam ze wykladowca uniwersytecki trzymajacy sie podrecznika z obawy przed niezadowoleniem studentow powinien przejsc ewaluacje psychiatryczna.”
To może się wytłumaczę ;), chodziło o koordynowany kurs z wieloma grupami wykładowymi po 100 osób każda, za kurs odpowiadał koordynator, który narzucał materiał na każdy tydzień, a ponieważ prace domowe też były wspólne i były bardzo krótkie terminy, nie było możliwości żadnych odstępstw od układu podręcznika czy dostosowania tempa poszczególnych części do poziomu zrozumienia studentów. Pisząc o strachu przed narzekaniem studentów miałem bardziej na myśli to, że wykładowcom zależało na dobrych ewaluacjach, a studenci oceniali przez pryzmat przygotowania do tych prac domowych. W efekcie w moim odczuciu w tym wykładzie nie było miejsca na żaden indywidualny wkład wykładowcy…
@Abc
A to niebylo na GBU (Guantanamo Bay University)?
Powaznie, czy wykladowcy grup po 100 to profesorowie czy teaching assistants? Niestety na niektorych uniwersytetach doktoranci ucza duze klasy wstepne podczas gdy powinni prowadzic cwiczenia w mniejszych grupach. U nas tak nie ma.
Jak to profesorowie ktorzy nie maja swobody uczenia to jest cos nowego dla mnie. Nie zetknalem sie z takim rozwiazaniem.
Uczymy razem biologii komorki dla 600 studentow na rok. Co jakis czas profesorowie spotykaja sie zeby wymienic doswiadczenia ale kazdy uczy jak chce. I stosownie, na koniec kazdy z nas czyta wielce zindywidualizowany zestaw ocen od studentow od zachwytow do wyzwisk (a niektorzy nigdy nie czytaja na wszelki wypadek zeby nie wpasc w depresje).
abc: „W efekcie w moim odczuciu w tym wykładzie nie było miejsca na żaden indywidualny wkład wykładowcy?”
Mnostwo jest miejsa na inwencje w zakresie JAK WYKLADA. Ale na wykladach masowych typu „Calculus I” nie ma raczej na inwencje programowe; program jest scisle okreslony i musi sie sluchac podrecznika. CO WYKLADA jest scisle zdefiniowane. Dlatego nikt nie lubi Calculus I
jacekp: „Ja tylko zwracalem uwage ze masa studencka zawsze szuka punktu najmniejszego oporu i oszukuje na tyle na ile to praktyczne”
Nie wiem. Moje doswiadczenia z uczeniem masowym sa dosyc stare. Ale pamietam czasy gdy „take home exam” byl calkiem mozliwy. Byc moze teraz sie zmienilo. Ostatnia moje dzialalnosc dydaktyczna to glownie projekty, a tam raczej widze chec nauczenia sie a nie oszukiwania. Studenci dosyc dobrze wiedza jak wyglada przemysl, i ze tam raczej beda kupowac ich wiedze a nie picowanie (dziedzina – inzynieria komputerowa)
@A.L.
Oczywiscie jest zawsze te 10% wyrozniajacych studentow z ktorymi jest przyjemnosc pracowac. Filozoficzne pytanie jest do jakiego stopnia nalezy sie starac o te 90% i tutaj sa rozne podejscia. Sa tacy ktorzy sie mocno staraja i sa inni tacy jak ja ktorzy ich raczej zostawiaja w spokoju. Kiedys spotkalem mojego bylego studenta jako pracownika w sklepie monopolowym (prosze nie zakladac ze jestem czestym klientem). Ledwo zdal na C ale po paru latach ciagle pamietal cos na temat mitozy co go z jakiegos powodu zainteresowalo. Te 90% sie meczy ale cos waznego im w glowach zostaje, ich zycie jest jakosciowo inne nawet jezeli nie idzie im tak dobrze profesjonalnie jakby chcieli.
Moim zdaniem niezależnie od nastawienia studentów profesor zawsze powinien dawać z siebie 100%, w końcu to jego praca i dostaje za to pieniądze. Nie robi łaski, że przyjdzie i pouczy a niektórzy właśnie takie nastawienie mają. Myślą, że jak poczytają slajdy to wszyscy będą zadowoleni.