Pokrętny postęp

postep-450_1.jpg

Postęp nie odbywa się po linii prostej, porusza się zygzakiem.

Historia postępu nie jest pełna bez rozdziału, którego negatywną bohaterką stała się eugenika (dyskusja po wpisie „Postęp jak narkotyk” skłoniła mnie do napisania drugiej części). Ten szczególny flirt filozofii z postępem uwieńczony został ponurym paroksyzmem zbrodni hitleryzmu i stalinizmu, kłamliwie usprawiedliwianych eugenicznymi tezami o doskonaleniu ludzkości. Zrodził się on niewinnie w głowie Nicolasa Venette’a (1622-1698), francuskiego lekarza z La Rochelle.

W rozważaniach zatytułowanych „Obraz miłości małżeńskiej” Venette doszedł do wniosku, że skoro królowie dobierają sobie małżonków „dla dobra ojczyzny”, to poddani powinni dobierać się w pary tak, by ich potomstwo cieszyło się zdrowiem i siłą fizyczną dostarczając przednich wojowników „dla dobra króla i królestwa”. Venette nie byłby rzeczywistym prekursorem eugenizmu, gdyby nie marzyło mu się poznanie przyczyn, dla których wokół „tyle osób niskiego wzrostu, cherlawych i niekształtnych” i skąd biorą się „silni, rośli, sprawni i odporni duchowo”. Wiedza ta konieczna była do sterowania wybranymi cechami przy kojarzeniu małżeństw.


Śladami Venette’a poszedł Marie – Jean – Antoine – Nicolas de Caritat Condorcet. Sądził on, że doskonalenie człowieka może przedłużyć mu życie w nieskończoność. Chciał przyspieszyć ten proces, podobnie jak u ras zwierząt domowych, poprzez odpowiedni dobór rodziców. Jeszcze dalej posunął się Nicolas Restif de la Bretonne, postulując u zarania pierwszej Republiki Francuskiej zawieranie małżeństw i płodzenie potomstwa w obrębie najbliższej rodziny. Sądził on błędnie, że w ten sposób przyspieszy się utrwalanie dobrych cech u przyszłych obywateli.

Ale dopiero w r. 1883 Francis Galton ukuł termin „eugenizm”. Pomysł ulepszania gatunku ludzkiego szczególnie przypadł do gustu socjalistom. Łączył bowiem naukowe podejście z aspektem społecznym i obiecywał poprawę doli ludzkości. Tak eugenika stała się niemal nową religią.

Zamysły pierwszych eugenistów (z Galtonem włącznie) były jak najbardziej zbożne. Na ich drodze stanęły jednak przeszkody natury moralnej. Co robić z nieprzydatnymi do kreowania nowego człowieka osobnikami, skoro nie reprezentują oni z punktu widzenia przyszłości ludzkiej rasy żadnych korzyści, a w dodatku ciążą społeczeństwu? Zlikwidować?! Myśl tę wprowadził w czyn wyzuty z moralnych hamulców Hitler uruchamiając narodowo-socjalistyczną fabrykę śmierci.

Doświadczenia hitleryzmu osłabiły pozycje progresistów – wiecznych optymistów o niezachwianej wierze w przyszłość. Georges Bernanos stwierdził w wydanym w r. 1953 zbiorze esejów „La Liberté pour Quoi Faire?”, że „pesymizm i optymizm mają wspólny mianownik – nie widzą rzeczy obiektywnie. Optymista to szczęśliwy imbecyl, pesymista zaś to też imbecyl, tyle, że nieszczęśliwy. Obaj są jak Flip i Flap.”

Uogólnienie Bernanosa odnosi się i do współczesnych – oczekujących od postępu bądź cudów, bądź zagłady. Tak właśnie wyraża się często nasz stosunek do wszelkich zabiegów biotechnologicznych dotyczących nie tylko ludzi (klonowanie, genetyczne modyfikowanie naszego genomu, modyfikowanie psychiki za pomocą leków nowej generacji, możliwości zastosowań medycyny regeneracyjnej), ale i roślin i zwierząt (organizmy modyfikowane genetycznie – GMO). Perspektywom tym towarzyszy albo euforia (udoskonalimy gatunek ludzki, osiągniemy nieśmiertelność, zrównamy się z Bogiem), albo krańcowy pesymizm (koniec ludzkości, spustoszenie ekosystemu wywołane przez GMO, zagłada atomowa).

Zwolennicy postępu chcą pełnej swobody poczynań, jak niegdyś eugeniści, w imię dobra ludzkości. Przeciwnicy zaś, jak za czasów ruchu niszczycieli maszyn w XIX wieku, wycinają doświadczalne pola ze zmodyfikowaną genetycznie kukurydzą i szczycą się, że ratują nas przed rzekomą katastrofą ekologiczną. Podwyższona temperatura umysłów (i czynów) w tej dziedzinie panuje w Europie, lecz promieniuje na cały świat. Bierze się ona zapewne tak z ignorancji, która od zawsze szła w parze ze strachem, jak i z naiwności jednych, a politycznej rachuby drugich.

Nie lepiej jest jednak i u piewców zalet postępu. Ileż mieliśmy obietnic, że nowe metody leczenia zapewnią nam szczęście wieczne, albo że GMO pozwolą wykarmić zagrożoną głodem ludzkość? Mantra, że przełom jest tuż tuż zniechęca zblazowaną publiczność i zaciera rzeczywiste kształty postępu. A przecież uporaliśmy się z wieloma plagami od tysiącleci nękającymi ludzkość, wysyłamy sondy badawcze na odległe planety, potrafimy szybko reagować na pojawianie się nowych chorób produkując testy, szczepionki i nowe lekarstwa (nawet na raka czy AIDS – choć ciągle nie ma na wirusa HIV antidotum, to istnieją terapie przedłużające życie zakażonym). Nazbyt często zapominamy, że rak to nie jedna choroba, ale wiele różnych chorób. Na niektóre formy raka mamy od niedawna świetne medykamenty: Glivec na pewne leukemie, Herceptynę na raka piersi, Paclitaxel i Taxoter też m.inn. na raka piersi. Społeczna świadomość niezwykle szybkiego postępu w tej dziedzinie ginie jednak w potoku nowych obietnic, bo przecież nie ustajemy w poszukiwaniu nowych środków. Bywamy jak dzieci, które obsypywane prezentami nie potrafią cieszyć się z nowego podarku.

Brak umiaru w ocenie postępu jest pochodną jego szalonego tempa właśnie. Kreuje ono bowiem potrzebę generowania kolejnych nowości. Tak było od zawsze, tyle, że do niedawna mieliśmy czas na przetrawienie tego co zdobyliśmy. Dziś, gdy niemal wszystko staje się osiągalne jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (komputerowej myszki), pryska czar nowości. Postęp zabija sam siebie osiągając przerażające dla wielu tempo. Stąd metafora Williama Pfaffa o jego końcu, a za nim o końcu nauki (John Horgan) i samego człowieka (Francis Fukuyama).

W globalnej wiosce informacje docierają z prędkością światła do najodleglejszych zakątków kuli ziemskiej. Dzięki temu odnosimy wrażenie uczestniczenia w procesie światowego postępu. Kogo ganić za to, że codziennie obiecuje się nam nowości i roztacza świetlane perspektywy? Naukowców? Dziennikarzy? To przecież ich obowiązek. Problem w tym, że informacje bywają albo przesadne, albo źle rozumiane przez głodnych sensacji widzów, słuchaczy i czytelników.

Nauka obiecuje postęp, ale nie jest w stanie przewidzieć tempa pionierskich badań. Jak jednak przekonać decydentów i społeczeństwo łożące na badania naukowe bez podania choćby hipotetycznej daty uzyskania wyników? Naukowcy robią więc często po prostu zakład, a brane jest to bądź za oszustwo, bądź za przejaw pychy. Przypomnijmy tu Compte’a: „postęp nie odbywa się po linii prostej, on kluczy, porusza się zygzakiem”. Nazbyt często o tym zapominamy.

Do umiaru w percepcji postępu nawołuje francuski filozof, socjolog i politolog Pierre-André Taguieff. Tak „religię”, jak i „nihilizm” postępu proponuje on zastąpić chłodnym racjonalnym myśleniem. Wbrew pozorom Taguieff wybrał drogę najtrudniejszą, gdyż wezwanie do umiaru nie porwie mas. Jednak to właśnie umiar – dziś towar jakże deficytowy – jest nam na początku szalonego XXI wieku potrzebny bardziej niż zdajemy sobie z tego na co dzień sprawę. To w nim właśnie należy upatrywać ratunku przed końcem postępu, nauki i nas samych.

Jacek Kubiak

Fot. Jonas B, Flickr (CC BY SA)