Lekarz chamski systemowo? Część 1. Studia

W ostatnich miesiącach pandemii nasilił się istotnie hejt kierowany do pracowników ochrony zdrowia, zwłaszcza lekarzy. Gdyby w tym zalewie pomówień, oskarżeń i gróźb, przy których hasła z protestów przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego jawią się jako literatura piękna, poszukać jakichkolwiek argumentów, na pierwszy plan wysuwają się opowieści źle potraktowanych pacjentów. Nie źle leczonych, bo zazwyczaj pacjent nie ma kompetencji do merytorycznej oceny i poza jaskrawymi przypadkami nie odróżnia błędu medycznego od zdarzającego się mimo najlepszych chęci powikłania – ani poprawy osiągniętej dzięki leczeniu od tej zachodzącej mimo starań lekarza. Pacjenci narzekają raczej, że potraktowano ich w sposób niekulturalny, nieczuły czy wręcz chamski. Absurdem byłoby zaprzeczać. Pytanie, czy to pojedyncze przypadki? Mam wrażenie, że jest inaczej: zafundowaliśmy sobie w Polsce system, który promuje takie postawy.

Zaznaczam, że o ile sytuacja w niektórych kwestiach poprawia się z roku na rok, o tyle średni wiek lekarza w Polsce wskazuje, że kończył on studia porządne kilka lat temu. A więc zacznijmy od początku.

Planujecie Państwo studia medyczne (zresztą: jakie Państwo? Wy, studenci). Zdajecie świetnie maturę (dawniej egzaminy wstępne, które były trudniejsze). Na pierwszym roku macie anatomię. Dwa razy w tygodniu kilka godzin polegających na oglądaniu zwłok. Sprzed kilkudziesięciu lat. Zdarzają się obrosłe grzybem. Najbardziej lubicie kości: są czyste i suche. Bo np. płuca to taka gąbka nasączona śmierdzącym i trującym formaldehydem, z której z każdym dotknięciem wypadają kawałki tkanki. Pierwsze osoby wrażliwe rezygnują po dwóch tygodniach.

W ciągu roku macie kilka kolokwiów. Tegoroczna matura rozszerzona z biologii, wymagająca w sumie umiarkowanej ilości wiedzy i ogromu myślenia, została przyjęta przez część maturzystów i nauczycieli krytycznie, jako bardzo trudna. Tymczasem na każde kolokwium z anatomii musicie nauczyć się znacznie więcej niż cały program biologii z liceum. Na pytanie, z czego się uczyć, kiedyś asystent mówił: wszystko jedno, bylebyście umieli (na zaliczeniach oczywiście wszystko jedno nie obowiązywało). Inny zalecał podręcznik w pięciu tomach. Najkrótszy liczył 700 stron, najgrubszy ze dwa razy tyle. Dzisiaj większość na szczęście uczy się z książek, które można w sensownym czasie przeczytać.

Profesor mówi, że pierwszego kolokwium połowa z was nie zda. Część odpada już na części praktycznej – do testu niedopuszczona. Zaczynacie nie lubić swoich zwłok (tak się mówi kolokwialnie na preparat anatomiczny, na którym się uczycie). Kiedy widzicie w nich jakąś strukturę, której nie potraficie zidentyfikować, pojawiają się wam w głowie myśli, żeby to schować. Szacunek dla ludzkich zwłok zastępuje gniew, lęk, zmęczenie… Jednak jakoś się powstrzymujecie.

I tak mijają kolejne lata. Na zajęcie i naukę poświęcacie 70 godzin w tygodniu. Plus ze dwie dziennie na dojazdy. Uczelnie medyczne nie mają kampusów w jednym miejscu, większość placówek rozsianych jest po całym mieście przy szpitalach klinicznych. Zdarza się, że macie jednego dnia zajęcia w dwóch różnych dzielnicach. Między nimi pół godziny na dojazd. Helikopterem pewnie byście zdążyli… Oczywiście na każdych zajęciach sprawdzają listę obecności. Może zdarzyć się wejściówka. Czyli sprawdzian z tematu obecnych zajęć. Tak, na zajęcia macie obowiązek przyjść przygotowani z tematu, który dopiero będzie na nich omawiany. Są zresztą takie, które składają się w połowie z odpytywania i w połowie z doświadczeń. Podano wam dwa podręczniki do nauczenia się na pamięć, wobec czego pytania są z trzeciego, dodatkowego. Nie nauczycie się na zajęcia, w ogóle nie dopuszczą was do kolokwium. Bez zdanych kolokwiów nie dopuszczą do egzaminu. Na egzaminie i tak potrafią uwalić powyżej setki osób. Słabsi w nauce nie mają szans.

Nauczyliście się na pamięć cyklu Krebbsa, wkuliście wymiary komórek nabłonka i sposoby wybarwiania się bakterii, na kolejnych latach studiów realizujecie zajęcia kliniczne. Odpytek jest trochę mniej, bo nikt nie ma czasu i siły. Macie zajęcia zblokowane – cały tydzień bądź dwa w jednej klinice. Co ma plusy i minusy. Zdarza się, że zadają do nauki kilkadziesiąt stron na jutro. No i kiedy zachorujecie na tydzień, macie problem – nie zaliczycie przedmiotu. Usprawiedliwiona nieobecność daje wam prawo odrobienia jej. Tylko że dni bez zajęć klinicznych macie w ciągu roku kilka. A więc żeby zaliczyć jeden przedmiot, nie przychodzicie na inny, którego też nie zaliczacie, bo wymagają najczęściej stuprocentowej obecności. Ale ten drugi z kolei możecie nadrobić w dniu, kiedy akurat jesteście w stanie… A więc kilka dni choroby będziecie odrabiać przez cały rok (to też ostatnio trochę złagodzono, dopuszczając np. jedną nieobecność na tydzień). Dlatego przychodzicie na zajęcia z gorączką i z nogą w gipsie. Uczycie się, że w takim stanie można pracować. Że trzeba być twardym. Śmiejecie się z osób, które z powodu przeziębienia zostają w domu. A jeśli ktoś jest przewlekle chory? Studia nie są obowiązkowe, może zrezygnować.

Na zajęciach klinicznych jest Państwa za dużo. Badacie pacjenta w 5-6 osób. Niekiedy w 10-12. Stoicie nad nim, bo nie ma gdzie usiąść. Macie świadomość, że pacjent czuje się jak małpa w cyrku. Ale inaczej się nie nauczycie. Chcecie nauczyć się rozmawiać z pacjentem? Wyjdzie w praniu. Przekazywania mu trudnych informacji? Nie ma czasu, tylko zbieracie wywiad i badacie. Aczkolwiek to się powoli zmienia, obecnie na naukę rozmowy z pacjentem poświęca się kilka zajęć w trakcie tych sześciu lat.

Niekiedy stoicie połowę zajęć pod ścianą. Asystent nie przyszedł. Wściekacie się. Wymagać i tak będą. Ponadto niektórzy pacjenci nie zgadzają się na badanie przez studentów, do czego mają prawo. Na nich też się wściekacie. Na zaliczeniu też badacie pacjenta. Jeśli mało mówi, jest trudny w kontakcie, przerwie w trakcie, jest płaczącym dzieckiem bądź ma trudną do zdiagnozowania chorobę – też się wściekacie. Zaczynacie mieć dość praw pacjenta, postrzegać je jako kolejną przeszkodę. Nie zaliczą wam. Będziecie musieli poprawiać w innym terminie. Nie macie czasu na inny termin.

Na ostatnich latach studiów niekiedy nie ma sesji – tzn. wydzielonego okresu, w którym organizuje się egzaminy. Co ważniejsze, egzaminy są trzyczęściowe (każda część to w zasadzie odrębny egzamin: test, praktyczny, ustny; oczywiście do każdej trzeba przygotować się inaczej i każdej można nie zdać). W efekcie pojedynczych egzaminów jest ponad 20. Plus zaliczenia. To się nazywa sesja ciągła. Inaczej mówiąc: cały rok macie sesję. Inaczej się nie da. Część pytań jest z kosmosu. Chcecie być dobrymi lekarzami, ale z konieczności wkuwacie na pamięć giełdy: pytania z poprzednich lat. Inaczej nie zdacie. Giełda z pojedynczego przedmiotu liczy często kilkaset pytań. Z interny bywa i tysiąc. Zresztą i tak nikt nie wymaga rozumienia niczego. Macie się wryć na pamięć. Ta ostatnia rzecz też uległa w ostatnich latach znacznej poprawie.

Gdy słyszycie o życiu innych studentów, opada wam żuchwa (nie szczęka, za „szczękę dolną” wyrzucali z kolokwium). Spotykacie się rzadko. A kiedy już się to zdarza – pijecie naraz więcej niż inni. Trzeba odreagować. Dzisiaj sporo studentów medycyny leczy się psychiatrycznie, najczęściej z powodu zaburzeń depresyjnych lub nerwicowych. W przeszłości nie leczyli się. Ale i dziś o pewnych sprawach się nie mówi.

Szczęśliwie udaje Wam się skończyć studia. Możecie zacząć pracę. Czy będzie lepiej? Część z Was uważa, że gorzej już być nie może. Ale o tym innym razem.

Marcin Nowak

Ilustracja: Hipokrates nauczający uczniów, Wellcome Images, za Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0