Nauka medycyny w czasach zarazy

Zobaczyłem w telewizji kawałek oglądanego przeze mnie kiedyś (dzisiaj oglądanie musiałoby się skończyć chyba na alprazolamie) programu z udziałem polityków różnych opcji. Dało się usłyszeć wielką krytykę rektorów, którzy zdecydowali się na kontynuowanie nauczania przez internet. Studenci jako dojrzali ludzie mieli bowiem w przeciwieństwie do dzieci stosować się do wszelkich procedur zmniejszających ryzyko epidemiologiczne. Nie wiem, na jakich kierunkach będzie to możliwe, a na jakich nie. Największe zagrożenie dotyczyć będzie uczelni medycznych.

Pisałem jakiś czas temu o problemach związanych z nauką medycyny w Polsce. Zastanówmy się, jak ta edukacja ma się do ryzyka epidemiologicznego. Weźmy studentów medycyny na dalszych latach studiów, kiedy w programie przeważają zajęcia kliniczne.

Zajęcia te składają się zwykle z prelekcji i ćwiczeń, jak to się niegdyś mówiło, przy łóżku chorego. Ze dwie grupy (ćwierć setki osób) gromadzą się razem w oczekiwaniu na taką prelekcję. Zachowają odstęp? Nie zachowają. Nie dlatego, że są nieodpowiedzialni. Zajęcia odbywają się na terenie szpitala. Widzieliście polskie szpitale? Gdzie mają zachować ten odstęp, na dachu?

Po prelekcji następuje podział na podgrupy. Towarzystwo pod opieką prowadzących rozchodzi się na oddziały. Często ćwiczenia z jednego przedmiotu prowadzi się na różnych oddziałach. Oddział nie jest jednostką uczelni, będąca nią klinika może obejmować ich kilka. Nie mówiąc o prowadzących niekiedy większe przedmioty katedrach. I oto przenosimy wirusa z oddziału na oddział.

Oczywiście trzeba by zapewnić studentom odpowiedni ubiór: maseczka i rękawiczki, ale też fartuch. Nie taki jak zwykle, zabierany potem do domu (bo nie ma gdzie go zostawić). Wszystko musi być jednorazowe. A więc dziennie schodzi na jeden lekarski kierunek 200 fartuchów, maseczek, par rękawiczek jeszcze więcej (do każdego badanego pacjenta musi być osobna para, na sale operacyjne czy OIOM nie wchodzi się tak często). Problem w tym, że środków zabezpieczenia już brakowało i zapewne będzie brakować. Kto za to zapłaci? Szpital nie, bo to nie jego sprawa, uczelnia – skąd weźmie środki? Studenci? Nie każdego stać.

A na zajęciach klinicznych studia się nie kończą. Po południu studenci idą na wykład. Jeden dla całego roku. Schodzi się w jedno miejsce nieco ponad dwieście osób. Czy zachowają odstępy? Ile jest sal umożliwiających zachowanie dystansu takim tłumom?

Więc wirusy będą krążyć. Tłumy przyniosą je z zajęć klinicznych. Z kilkunastu różnych klinik, w których odbywały się przedpołudniowe zajęcia. Studentów jest tak dużo, że zajęcia często organizowane są blokami na zmianę. Kiedy jedna grupa ma kardiologię, inna pulmonologię, a jeszcze inna pediatrię. Jedna grupa zaczyna zajęcia od neurologii, inna będzie nią kończyć drugi semestr.

Zastanawiam się też, co ze studentami z katarem, kaszlem… Przez lata zdecydowana większość przychodziła z objawami lekkiej infekcji na zajęcia. Wymagana często stuprocentowa obecność, ewentualnie możliwość opuszczenia zajęć raz na tydzień w bloku sprawiała, że niektórzy przychodzili i z gorączką. Nieobecności trzeba było odrobić, w przypadku tygodnia choroby trwało to następne pół roku.

Z drugiej strony mamy niebezpieczeństwo wykształcenia rocznika lekarzy czy pielęgniarek niemających pojęcia, jak wygląda praca kliniczna, znających pacjenta z filmów w sieci i opowieści prowadzących, potrafiących mówić, jak się bada brzuch czy robi zastrzyk, ale niewyposażonych w umiejętności przeprowadzenia jakiejkolwiek czynności.

Łatwo zrobić przez internet wykład, pewnych modyfikacji planu wymagałyby prelekcje. Największy problem dotyczy jak zwykle ćwiczeń klinicznych. Tak więc o rektorach, którzy zdecydowali się na zajęcia przez internet, nie powiem złego słowa.

Marcin Nowak

Ilustracja: Viruscorona2020: Coronavirus. Za Wikimedia Commons, na licencji CC BY-SA 4.0