Dzieci nie płakały, ich kat też nie

Książka, o której tym razem piszę, jest inna niż zwykle tutaj omawiane. Nie popularyzuje nauk przyrodniczych, choć zahacza o dzieje medycyny – w najgorszym sensie. To rzecz w zasadzie biograficzna, w sam raz na rocznicę wybuchu wojny.

Mowa o książce „Dzieci nie płakały” z podtytułem „Historia mojego wuja Alfreda Trzebinskiego, lekarza SS” Natalii Budzyńskiej. Rzecz ma więc wymiar osobisty. Wcześniej (później także) autorka opisywała osoby obce, zwykle mniej lub bardziej związane z dziejami polskiego Kościoła.

Najpierw o autorce. Wychowana w wielkopolskiej rodzinie z tradycjami, jako nastolatka związała się z anarchizującą subkulturą punkową. Poznała lidera zespołu Armia Tomasza Budzyńskiego, pobrali się. Ona ukończyła kulturoznawstwo na UAM, on nie ukończył historii sztuki na KUL, ale był, przynajmniej w pewnym środowisku, gwiazdą. Jego żona z czasem została felietonistką katolickich pism, a kilka lat temu zaczęła pisać dłuższe teksty.

Anarchistka felietonistką katolicką? Owszem, w pewnym momencie oboje Budzyńscy doznali – jak sami to określają – nawrócenia. Związali się z neokatechumenatem, jedną z radykalnych odmian katolicyzmu dla świeckich. Można ją wiązać z tzw. Wiosną Kościoła skutkującą powstaniem ruchów oazowych, Odnowy w Duchu Świętym i Drogi Neokatechumenalnej, a w sferze fundamentów – z Soborem Watykańskim II.

Wiosnę Kościoła z jednej strony wiąże się z liberalnymi przemianami w strukturze i doktrynie Kościoła katolickiego, ale trzeba pamiętać, że jej przedstawicielem jest m.in. Joseph Ratzinger/Benedykt XVI, a więc ktoś, kto liberałem może być tylko dla ultrakonserwatystów. W neokatechumenacie też są osoby bardzo różne. Budzyńskich z liberalnym nurtem Kościoła wiązać raczej nie należy. Ale ich ruch przez niektórych jest nazywany piątą kolumną protestantyzmu, więc nie mogą też liczyć na ciepłe przyjęcie w środowiskach radiomaryjnych.

Nawrócenie nawróceniem – Budzyńscy nie zerwali całkiem ze środowiskiem kontrkulturowym. Budzyńską można więc uznać za przedstawicielkę katolickiego feminizmu (niezależnie od tego, czy sama by się chciała tak określać). Oboje są silnie związani z Kościołem, ale czują się antyklerykałami (oczywiście wychodzą z zupełnie innych pozycji niż środowisko pisma „Nie” – por. ostatnie akcje Tomasza Terlikowskiego). Teksty Budzyńskiej niekoniecznie więc odpowiadają standardowej narracji katechetycznej.

Przykładem książka „Matka męczennika” o Mariannie Kolbe. Zgodnie z tradycyjnym poglądem nasze postawy są efektem głównie wychowania, więc żeby zostać świętym, powinno się być wychowywanym przez świętych albo prawie świętych. Przypadki nawróceń przeczą temu poglądowi, ale kto by się tym przejmował w katechetycznym zapale? Na obrzeżach hagiografii funkcjonuje literatura o niemal tak samo świętych rodzicach, zwłaszcza matkach. Napisanie mniej więcej takiej książki zamówiło u Budzyńskiej wydawnictwo Znak. Rzecz w tym, że Marianna Kolbe, choć bez wątpienia miała wpływ na syna, nie do końca pasuje do wizerunku cierpliwej matki przyszłego świętego.

Wydawnictwu to najwyraźniej nie przeszkadza, bo nie wycofało się z kontraktu, a książkę wciąż można kupić. Za to jest ponoć niedostępna w bibliotece ojców franciszkanów w Niepokalanowie. Ośrodek, który w mediach społecznościowych za postawę katolicką uznaje palenie węglem i jedzenie mięsa, uznał, że książka o matce swego założyciela, napisana nie z pozycji klęcznika, nie jest warta propagowania.

Sięgając po książkę Budzyńskiej, można więc spodziewać się wszystkiego, także prawdy niewygodnej. Cóż bardziej niewygodnego niż zbrodniarz w rodzinie? Część jej członków zamroziła kontakty z Budzyńską, co pewnie jest przyczyną pewnych luk faktograficznych.

Trzeba przyznać, że nie miała łatwego zadania. Jej wujek (a tak naprawdę nieco dalszy krewny) nie zostawił po sobie wielu materiałów. Pamiętniki ograniczają się głównie do studiów, które zmienił z powodu pijaństwa. Obszernej korespondencji – brak. Choćby ze względu na niełatwe stosunki w polsko-niemieckiej rodzinie. W tle zaś mieszają się oba nacjonalizmy w swoich radykalnych odmianach. Relacje ofiar siłą rzeczy są skąpe. Najobszerniejsze są stenogramy sądowe, ale jako zapis wielu konfrontujących się linii obrony wydają się mało wiarygodne. Dokumentacja aparatu nazistowskiego? Zaskakująco skąpa.

Negacjoniści Holokaustu powołują się czasem na legendarną niemiecką skrupulatność. Wojna, nie wojna – w papierach musi być porządek (jeśli czegoś nie ma w archiwach, to się nie zdarzyło). Z książki Budzyńskiej dowiadujemy się, że wcale nie. Nie tylko dlatego, że wiele dokumentów zniszczono, ale dlatego, że dokumentację Holokaustu od razu fałszowano, a rolą lekarzy SS, takich jak wuj Budzyńskiej, była troska o jej formalną spójność, a nie zgodność z rzeczywistością.

Pewnie niejeden czytelnik wie o tym już z dość obszernej literatury obozowej. Także o ciemnej stronie nazistowskiej medycyny, eutanazji osób niepełnosprawnych umysłowo i eksperymentach. Budzyńska wprowadza te opisy w biografię wuja.

Alfred Trzebinski w gruncie rzeczy nie był postacią wielką w jakimkolwiek, także zbrodniczym, sensie. Pochodził z rodziny polsko-niemieckiej i wybrał stronę niemiecką. A właściwie wybrali jego rodzice. Niedługo po powstaniu wielkopolskim wyjechał na studia do Niemiec i zaczął praktykę. Co ciekawe, podobno rozdarcie między światami zbliżyło go do środowisk żydowskich – też zawieszonych między dwoma narodowymi żywiołami.

W odróżnieniu od siostry nie zmienił słowiańskiego nazwiska, pozbył się tylko kreski nad „n”. Kiedy w ramach badań genealogicznych, potrzebnych do klasyfikacji rasowej kandydatów do SS, dowiedział się o prawie do herbu Szeliga, zaczął go używać bez oporów. Zeznania świadków wskazują, że do polskich więźniów czasem odnosił się z pewną dozą sympatii. Przynajmniej niektóre zeznania. Książka pokazuje, że nie ma jednej narracji, a prawie każde świadectwo da się skonfrontować z przeciwnym.

Chyba nie miał wielkich ambicji – ot, został prowincjonalnym lekarzem. Ale wyrósł ponad minimum i wsparł robotnicze ruchy samopomocowe. Wstąpił do SS, gdy nie było to jeszcze masowe. Był zwolennikiem medycyny holistycznej, posiłkował się astrologią czy numerologią. W tamtych czasach nie była to wcale ekstrawagancja, przeciwnie, dało się tak przypudrować braki w wiedzy akademickiej. Co ciekawe, uważał, że lekarz jest tak dobry, jak dobrym jest człowiekiem.

Po wybuchu wojny status oficera SS i lekarza oznaczał pobór do służby. Wuj autorki nie trafił na front, ale do nowo tworzonych obozów – najpierw w Oświęcimiu, potem Majdanku. Nie zapisał się w ich historii szczególnie. Za jego obecności miał miejsce epizod z Maksymilianem Kolbem czy pierwsze próby masowego gazowania jeńców radzieckich, ale nie on był ich inicjatorem ani nawet wykonawcą. Rolą lekarza obozowego nie była jakakolwiek forma leczenia, więc nie leczył (do tego w minimalnym zakresie służyli odpowiednio wykształceni więźniowie). Po prostu selekcjonował ludzi do uśmiercenia (także w ramach eugeniki) i podpisywał akty zgonu (z fałszywymi powodami). Nie był też, zdaje się, żadnym sadystą. Nie brał udziału w eksperymentach, co najwyżej podpisywał jakieś dokumenty. Z obozu na obóz awansował – zwykła kariera.

I tak by pewnie pozostało już do końca wojny, gdyby kilkanaście dni przed kapitulacją nie dostał rozkazu zabicia trucizną dzieci z obozu Neuengamme. Prowadzono na nich eksperymenty, więc były dowodem zbrodni wojennej i należało się ich pozbyć tak samo jak dokumentacji. Rozkaz lekarzowi podobno się nie podobał i zamienił go na asystę przy powieszeniu, ale to był szczyt jego oporu. Dlaczego dzieci nie płakały? Bo znieczulił je morfiną. Według części świadków niektórych dzieci nie powieszono, bo zmarły właśnie od morfiny. Ostatecznie wuj autorki został powieszony przez Alberta Pierrepointa, naczelnego kata Zjednoczonego Królestwa.

Budzyńska mierzy się z rodzinną tajemnicą i kolejną odsłoną banału zła. Trzebinski nie był Mengelem. Twierdził, że robił tyle, ile musiał, wszelki opór byłby bezcelowy, a jeżeli już, to starał się więźniom ulżyć. I chyba naprawdę wierzył, że był dobrym lekarzem i człowiekiem. Oczywiście Żydom czy komunistom nie bardzo okazywał współczucie, ale taki był społeczny klimat. Pacjenci z czasów przedwojennych uważali go za serdecznego. Opinie więźniów nie były też wcale jednoznacznie negatywne (biorąc pod uwagę jego pole manewru). Okazało się za to, że przyjął łapówkę od Szwedów za typowanie skandynawskich więźniów do zwolnienia z obozu.

Może nie chciał pełnić wysokich funkcji ani nie podejmował inicjatyw badawczych względem więźniów, ale do SS zgłosił się dobrowolnie, a procedura wcale nie była trywialna. Jego droga była dość wyjątkowa, bo najpierw wstąpił do SS, a nie NSDAP. Ideologia nazistowska najwyraźniej go pociągała i wpisywała się w jego holistyczną wizję (dość szybko, zgodnie z linią partii, dokonał aktu apostazji).

Nie był wybitnym lekarzem, ale musiał wiedzieć, że eksperymenty, które odbywały się obok, były bezwartościowe i wyważały otwarte drzwi. Wiedział, że ubierana w nazistowską otoczkę teoria, że faza badań na zwierzętach to zbędny balast, bo ludzie (nawet Żydzi) są bytem o innej naturze, albo że choroby mają podłoże rasowe, a nie zakaźne, to pseudomedycyna. Zresztą dla każdego musiała być jaskrawa sprzeczność teorii negującej rolę zarazków z badaniami (sam, swoją drogą, nabawił się tyfusu). Najwyraźniej nie uznał za stosowne wyrażać obiekcji.

Tu przeskoczę do wymiaru medycznego. Zastanawiam się czasem nad praktycznym usprawiedliwieniem niektórych badań co najmniej wątpliwych etycznie. Raczej nie jestem bezkompromisowy i nie byłbym skłonny odrzucać „owocu ze złego drzewa”, gdyby przyniósł terapeutyczne korzyści. W sumie badania Weigla nad tyfusem i instytucja karmicieli wszy okazała się niezłym sposobem na uniknięcie zagłady wielu osób. Rzecz w tym, że badania, które przytacza Budzyńska, były prowadzone przez nazistowskich odpowiedników Łysenki. Ich wyniki nie są wstydliwym dziedzictwem medycyny – w ogóle nie weszły do jej repertuaru.

I tak wiatr historii sprawił, że z przeciętnego miasteczkowego lekarza wuj autorki został głównym lekarzem Majdanku i garnizonowym w Neuengamme. Kuzynem, który zamiast kultywować rodzinną tradycję powstańców styczniowych, wybrał karierę w Niemczech i porzucił katolicyzm, jedyne dotąd spoiwo rodziny. Został zapomniany, zginął w okolicach końca wojny w jakimś obozie, którego nazwy nie ma w podstawowych podręcznikach.

To kolejny wątek – jak łatwo w Niemczech zacierano pamięć. Obozów na okupowanych terenach Polski czy pierwszych obozów jeszcze w Dachau czy Sachsenhausen nie dało się wymazać, więc zrobiono z nich symbole, usuwając w cień inne. Paru zbrodniarzy powieszono, inni odsiedzieli swoje i wyszli. Obóz w Neuengamme przebudowano na więzienie i poprawczak, poza pojedynczymi tablicami pamiątkowymi przez kilkadziesiąt lat nie było tam żadnego muzeum.

Z kolei w Polsce trudno o dyskusję o udziale Polaków w Holokauście, a raczej w całokształcie hitlerowskich zbrodni. Piszę o całokształcie, bo Budzyńska, opisując ofiary nazizmu, uwypukla, jak wiele z nich nie miało nic wspólnego z ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej. To byli jeńcy radzieccy, osoby niepełnosprawne i przeróżni więźniowie polityczni, w tym księża katoliccy z Niemiec czy Polski, którzy nie poszli drogą księdza Tisy. Przemysłowe zabijanie stworzono zwłaszcza dla dwóch pierwszych grup, uznanych za nieprzydatne w czasie, gdy Żydów jeszcze gromadzono w gettach i przeznaczano do niewolniczej pracy. Uprzedzam insynuacje: Budzyńska jest znana z filosemityzmu, więc na pewno nie chodzi jej o pomniejszanie rozmiarów Holokaustu, po prostu ustawia go w kontekście.

Trzebinski wybrał obywatelstwo niemieckie, niektórzy członkowie rodziny zostali folksdojczami, ale większość (zwłaszcza ocalali) to Polacy, czasem związani z polskim ruchem narodowym. Ktoś taki w rodzinie jest wybitnym znakiem, że więzy krwi i narodowość nie muszą być nierozłączne. Nie ma determinizmu – można wybrać, a wybór z początku neutralny może oznaczać toczenie się ku złu.

Budzyńska czasem mówi, że napisała książkę nie tyle o wuju i rodzinnym zmaganiu z demonami, ile o tych dwadzieściorgu dzieci, które najpierw poddano doświadczeniom, zabito w przeddzień wyzwolenia, a następnie praktycznie o nich zapomniano. To jej się jednocześnie udało i nie udało.

Nie udało się ze względów obiektywnych. To były dzieci żydowskie, które trafiły do obozów z rodzinami, przetrwało mało świadków. Jak już wspomniałem, dokumentacja jest bardzo fragmentaryczna. Historię kilkorga dzieci da się pociągnąć na kilka akapitów, ilustrując zdjęciami, ale przy innych czasem nawet nie da się rozszyfrować inicjałów. Zacieranie śladów w tym wypadku udało się skutecznie. Na procesie sam Trzebinski przyznał, że starano się ukryć tę sprawę staranniej niż historię badań na dorosłych.

Z drugiej strony – udało się dramaturgicznie. Wie się, do czego autorka zmierza. Budzyńska nie stosuje zwrotów akcji ani zaskoczeń. Czytelnik czyta o tym i owym, ale im bliżej kwietnia 1945 r., tym silniej się przeczuwa, że nadchodzi kulminacja. To rzeczywiście jest hołd dla tych ofiar.

Piotr Panek

Ilustracja: materiały Wydawnictwa Czarne