Lekarzy więcej nie będzie

Na blogu obok Stefan Karczmarewicz w dość poruszający sposób opisywał jakiś czas temu stosunek władzy do pracowników medycznych, w tym lekarzy. Na zasadzie przekupić – zastraszyć – zniszczyć. Z naciskiem na dwa ostatnie. Zauważa, że jeśli się coś / kogoś zniszczy, należałoby to czymś / kimś zastąpić. W przypadku lekarzy to nie takie proste. Dlaczego nie można po prostu wykształcić nowych? Przecież już zwiększano limity przyjęć na studia, co za problem zwiększyć je znowu?

Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, skąd się właściwie biorą lekarze. Nie w teorii, którą wszyscy znają. W praktyce. Ano – brzmi oczywista odpowiedź – kończą studia medyczne. No właśnie. Żeby zostać lekarzem, trzeba się przynajmniej sześć lat uczyć. Nad utrapieniami studenckiego życia zadumamy się innym razem. Dzisiaj spójrzmy na naukę medycyny z perspektywy uczelni. Rozważmy kilka zagadnień. Kto? Gdzie? Kiedy?

A więc, po pierwsze, żeby uczyć studentów, musimy mieć wykładowców. Jakie kompetencje powinien mieć wykładowca? Przede wszystkim musi znać się na dziedzinie, której uczy. Mamy tu sporo przedmiotów dotyczących nauk podstawowych (anatomia, biochemia, fizjologia, histologia i inne). I jeszcze więcej nauk klinicznych. Co więcej, do prowadzenia zajęć klinicznych, polegających w znacznej mierze na zbieraniu wywiadu i badaniu pacjentów, trzeba mieć uprawnienia do wykonywania nauczanych czynności. Inaczej mówiąc, żeby prowadzić znakomitą większość zajęć dla przyszłych lekarzy, trzeba samemu być lekarzem. A lekarzy, jak zauważa dr Karczmarewicz, brakuje.

Co więcej, uważa się, że wykładowca powinien dysponować wiedzą przynajmniej poziom wyższą niż ta, której wymaga od studentów. Powinien być znawcą tematu, który będzie w stanie udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi również na trudne pytania, rozwiać (bądź zasiać) wątpliwości, wytłumaczyć niezrozumiałe fragmenty w książce.

Jeszcze gorzej – wiedza ta powinna być aktualna. W dzisiejszej nauce publikacja jest aktualna mniej więcej przez pięć lat. Filozofowie trzecie tysiąclecie analizują dzieła Platona, ale w większości nauk biologiczno-medycznych publikacja sprzed dekady to historia. Zalecenia internistyczne żyją przeciętnie trzy lata. To znaczy, że wiedza w czasie rozpoczynania i kończenia studiów przez dany rocznik studentów już jest różna. Lekarz kończący rezydenturę zazwyczaj już nie ma pojęcia, jak wygląda medycyna w innych dziedzinach niż wybrana przez niego.

Jakiż to problem, by na bieżąco uzupełniać wiedzę? Zastanówmy się, jak rozległa to wiedza. Sprawdźmy choćby strukturę uczelni. Zazwyczaj uniwersytet ma kilka wydziałów, np. humanistyczny, filozoficzno-historyczny czy – w naszym przypadku – lekarski. Dalej możemy mieć instytuty, może ich nie być. Na przykład Instytut Historii. Dalej mamy katedry. Na przykład Katedra Bizancjum. Katedry dzielić się jeszcze mogą na zakłady, a w obrębie zakładów – na pracownie. Czy historyk zajmujący się całe życie Bizancjum ma pojęcie o roli Japonii w II wojnie światowej? Entomolog zajmuje się często jedną rodziną owadów i nie zna się na innej. Jakieś pojęcie może ma, coś tam wie, coś tam pamięta. O innej gromadzie często nie byłby w stanie dobrze poprowadzić zajęć.

Przenieśmy to na medycynę. Rzadkie specjalizacje to często poziom pojedynczego zakładu, któremu odpowiada klinika. Na przykład bardzo rzadka neurologia dziecięca czy pojawiająca się w mediach często przed nastaniem epidemii psychiatria dzieci i młodzieży. Inne specjalizacje, jak neurologia czy psychiatria, to już poziom katedry. Ale są też takie nauki jak interna. To jest poziom instytutu. Większe dziedziny interny, jak kardiologia, na większych uczelniach same nie mieszczą się w jednej katedrze. Nie ma i nie mogą istnieć ludzie, którzy mogą zgodnie z prawdą powiedzieć: znam internę czy znam pediatrię – jeśli chodzi o poziom umożliwiający wykładanie przedmiotu. Oczywiście mamy mnóstwo świetnych specjalistów, ale jak podkreślaliśmy, do wykładania trzeba czegoś więcej. To tak jakby ktoś powiedział: znam na akademickim poziomie całą historię. Podręczniki interny to tysiące stron.

Studia medyczny to kilkadziesiąt przedmiotów. Często bardzo szczegółowych. Przeciętny student spotyka w trakcie edukacji kilkuset nauczycieli akademickich. Których brakuje. Ilu studentów może przypadać na nauczyciela, żeby mogli się czegoś nauczyć w praktyce?

Drugie pytanie, powiązane z poprzednim: gdzie mają się te osoby kształcić? Otóż w jednostkach zapewniających, po pierwsze, omawianą wcześniej kadrę, po drugie – pacjentów. Nie da się bowiem nauczyć badania bez badania. Żadne wykłady, seminaria itd. nic nie dadzą bez zajęć klinicznych. A więc potrzebujemy klinik, w których studenci nauczą się badać. Nauki podstawowe też stanowią problem, np. zajęcia z anatomii polegają na badaniu zwłok, których nie można kupić, zostają one ofiarowane uczelni. Ale wróćmy do klinik. Leżeliście może Państwo w klinice uniwersyteckiej? Widzieliście te dzikie tłumy studentów, którzy – jak się zdaje – są już prawie wszędzie? A przynajmniej w dużej części klinik. W żadnym wypadku nie chcę tu winić uczelni ani kliniki. Stoi przed nimi bardzo trudne zadanie, oczekiwanie narzucone im zwykle z góry. Jeśli na roku potrafi być po 20-30 grup razy 12-14 osób, trzeba ich jakoś porozdzielać. Cztery grupy odbywające ćwiczenia na raz to pół setki osób w klinice. Ideałem pozostaje od lat nauczanie przy łóżku chorego – ale ile u diabła osób może zmieścić się przy jednym łóżku? Ile osób może zbierać wywiad / badać tego samego pacjenta, żeby nie czuł się jak w cyrku?

Ostatnie pytanie: kiedy? Kiedy mają się te zajęcia odbywać? Bo przecież nie o północy. Duża część lekarzy w Polsce (o tym też pisze Karczmarewicz) pracuje w więcej niż jednym miejscu. Po jednej pracy jedzie do kolejnej. Nie ma czasu (ani sił) edukować młodzieży po pracy. Z konieczności zajęcia ze studentami muszą się odbywać w zwykłych godzinach pracy. W każdym razie będą odbywać się w czasie, kiedy doktor mógłby prowadzić pacjentów. Jeśli ktoś wyrażałby zdziwienie, że system niejako zakłada wykonywanie przez jedną osobę dwóch prac jednocześnie, informuję, że na pracownikach kliniki ciąży też obowiązek pracy naukowej. Gdyby ktoś miał wątpliwości, kiedy miałaby być wykonywana… Oczywiście kliniki zawierają dodatkowe umowy i płacą nieetatowcom za przeprowadzanie zajęć. Kosztem czasu poświęcanego pacjentom.

Oczywiście można sobie zarządzić zwiększenie limitów przyjęć. Tak jak można zwiększać świadczenia socjalne i płacę minimalną, a następnie dziwić się wzrostowi inflacji. W przypadku kształcenia lekarzy nie chodzi tylko o pieniądze. Chodzi o to, że problemu braku lekarzy nie da się łatwo rozwiązać, a główną przeszkodę stanowi… sam brak lekarzy.

Marcin Nowak

Ilustracja: Stetoskop, ernstl, CC BY SA 2.0, za Wikimedia Commons