Dołowy wbrew różnym bogom

Niedawno w mediach społecznościowych znajoma ze studiów ogłosiła, że właśnie wydała popularnonaukową książkę swego ojca i chętnie by ją przekazała do recenzji. Trudno nie skorzystać z okazji, zwłaszcza że tytuł atrakcyjny: „Wbrew bogom, czyli od magii i religii do metody naukowej… i z powrotem”. Autorem jest Krzysztof Dołowy.

Po książkę udałem się osobiście (jeszcze przed stanem epidemii) i, jak podobno kilka osób przede mną, zareagowałem uwagą, że jest gruba. Znajoma skontrowała, że mimo to szybko się czyta. To prawda, napisana jest tak, że czyta się dobrze i sprawnie (choć korekta polonistyczna nie wszystkie błędy wychwyciła, łącznie z „apostrof’ami w niewłaściwy’ch miejsc’ach”). Autor zresztą uznał, że skomplikowane opisy pewnych procesów (jak np. działanie zegara z kolebnikiem) lepiej czytelnikowi darować, skoro można je obejrzeć na YouTubie. Nie uważa również najwyraźniej, aby ujmę przynosiło mu odsyłanie do haseł w Wikipedii.

Zdarza mu się też przyznać, że coś sądzi, choć nie ma na to dowodów. To cecha prawie niespotykana nie tylko wśród internetowych „odkrywców zakrytego”, ale większości naukowców wypowiadających się z pozycji autorytetu. (Ciekawe, czy taka uczciwość popłaca, czy może ludzie wolą podążać za autorytetami niewątpiącymi w swą nieomylność… W świetle tej książki to pierwsze wcale nie jest oczywiste).

Zasadnicza część książki to popularyzacja historii nauki od jej protonaukowych korzeni sięgających neolitu po czasy nowożytne – niekoniecznie najnowsze. Już choćby Einstein jest ledwie wspomniany. Pod tym względem jest to przeciwieństwo takich książek popularnonaukowych jak Dawkinsa, który przecież wprost napisał, że wszystko, co napisano przed Darwinem, to banialuki. Może i banialuki, ale nie znając ich, trudno zrozumieć ludzką kulturę, która wpływa na przyswajanie wiedzy naukowej. Tu – znowu uczciwa skromność – zdarza mu się przepraszać historyków za uproszczenia.

Trzeba uczciwie przyznać, że uproszczenia są. Książka niby jest gruba, ale autor podjął się próby streszczenia olbrzymiego zakresu wiedzy, więc ostatecznie nie mógł sobie pozwolić na wnikliwe rozpatrywanie szczegółów. Lista wybitnych (proto)astronomów nie za bardzo wykracza poza schemat Platon kontra Arystoteles > Klaudiusz Ptolemeusz > Kopernik > Kepler z de Brahem > Galileusz > Newton.

Jako że książki popularnonaukowe piszą głównie fizycy i biolodzy, a ostatnio też medycy (a może po prostu ja po takie zwykle sięgam), trudno uniknąć wrażenia pewnej powtarzalności i tak naprawdę z największym zainteresowaniem przeczytałem rozdział o historii (al)chemii. Wreszcie ktoś mi dobrze opisał, na czym polegał udział flogistonu w reakcjach. Tak dobrze, że w sumie brzmi przekonująco 😉

Czasem mam zajęcia ze studentami i otwieram je zapożyczoną już nie pamiętam od kogo frazą, że każdy wykład akademicki powinien zacząć się od Arystotelesa. Oczywiście zaraz potem przechodzę do tego, że Arystoteles w zasadzie w niczym nie miał racji. W związku z tym bardzo dobrze rozumiem przebijającą się przez całą książkę niechęć autora do Stagiryty. Uważa on, i przedstawia kolejne przykłady to wspierające, że popularność Arystotelesa była jednym z głównych hamulców rozwoju nauki (niezależnie od tego, czy chodzi o Arystotelesa zaadaptowanego przez Kościół, czy nie), tym bardziej w czasach nowożytnych, gdy nauka stawiała coraz mocniejsze kroki i to uniwersytety jako skanseny myśli Arystotelesowskich rzucały jej kłody pod nogi.

To, co się wyłania z książki, to że droga rozwoju nauki i metody naukowej wcale nie jest prosta i jednokierunkowa. Wbrew temu, czemu mogliby oczekiwać zajadli przeciwnicy religii, to nie jest po prostu droga, na której (proto)naukowcy prą do przodu, a zawraca ich Kościół. Chyba za równie szkodliwą autor uważa rewolucję francuską – i to nie tylko przez najlepiej chyba znany przykład Lavoisiera, no i oczywiście XX-wieczne totalitaryzmy. A jeszcze bardziej – przywary samych naukowców, którzy zdobywszy autorytet, blokowali rozwój konkurencyjnych teorii. Dotyczy to choćby Cuviera czy Berzeliusa. Pokazuje też przykłady wzajemnych animozji i zawiści – np. między Buffonem a Linneuszem, Kochem a Pasteurem czy w ogóle między szkołą francuską a angielską czy niemiecką.

Autor pokazuje też, że różnego rodzaju wyłomy w monopolu Kościoła katolickiego w kształtowaniu światopoglądu (reformacja, rewolucja francuska) oczywiście ułatwiały działanie protonaukowcom, dając możliwość publikowania w innym kręgu światopoglądowym i szansę ewentualnej ucieczki, choć czasem to była ucieczka z deszczu pod rynnę. (Swoją drogą – przy historii zaraz trochę ironizuje, że dla Zachodu Rosja jest Europą tylko wtedy, gdy wkracza z armią na jej „cywilizowaną” część, ale roli Cerkwi prawosławnej poświęca może nawet mniej uwagi niż roli islamu).

W ogóle u autora jest mało zjadliwości. Nie ukrywa sytuacji, gdy przedstawiciele Kościoła czy władz rewolucyjnych stawali po stronie nauki. Przyznaje też, że protonaukowcom, którzy w większości się mylili, opierając się głównie na przemyśleniach, jednak z rzadka coś sensownego udało się stwierdzić, opierając się na obserwacjach (np. Arystotelesowi czy Kartezjuszowi). Przede wszystkim jednak zauważa, że w naturze ludzi leży po prostu myślenie magiczne i nie tak łatwo się go pozbyć. Jako przykład podaje popularność muzeów – to, że większe wrażenie robi autentyk niż kopia, nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia i jest właśnie reliktem magii. No i przypomina, jak bardzo w kulturę wpisana jest niechęć do „szkiełka i oka”.

To przewija się przez całą książkę, ale dwa ostatnie rozdziały są temu poświęcone szczególnie. To, jak myślimy, wystawia nas na działanie szarlatanów, a niebywały postęp w nauce nie czyni nas odpornymi na pułapki myślenia magicznego, którego pełno we współczesnej przestrzeni.

Wybrani przez Dołowego przedstawiciele historycznej nauki raczej nie są roztrząsani ze wszystkich możliwych stron. W przypadku Kartezjusza sam autor zaznacza, że poza ogólnikami o rzekomych wirach eteru nie będzie streszczał jego poglądów astronomicznych, kwitując, że były po prostu błędne. Sprawę Giordana Bruno ledwie zarysowuje, niespecjalnie wnikając w szczegóły, dość, że uczciwie przyznaje, że dla inkwizytorów to nie heliocentryzm był głównym jego przewinieniem.

Po tytule można by oczekiwać, że sprawy te potraktuje szerzej. Owszem, czytelnika nie zostawia z niczym, odsyłając do szczegółowych opracowań, jak chociażby do „Sprawy Galileusza” Życińskiego, ale kwestię tego, że Maffeo Barbierini jako zwykły biskup zachwalał Galileusza, a jako papież potępiał, kwituje słowami: „Ech, polityka…”. O co w tej polityce chodziło? Z tej książki się nie dowiemy.

Pewna skrótowość to czasem może dobry wybór. W sumie nie miałbym ochoty czytać kolejnej biografii Darwina czy Einsteina ani kolejnej mutacji „Stulecia chirurgów”…

Autor opisuje różne rzeczy, nie we wszystkich jest specjalistą, co czasem ciężko odpuścić. Uproszczenia uproszczeniami, ale niektóre sformułowania są po prostu błędami rzeczowymi. Niepokalane poczęcie w teologii ma dokładnie taką samą przyczynę jak wszystkie inne poczęcia (w odróżnieniu od poczęcia Jezusa, ale to nie jego dotyczy to pojęcie). Powiedzmy, że niuanse teologii katolickiej nie muszą być dogłębnie znane przyrodnikowi, ale gdy ktoś się zabiera za tekst nie po prostu popularnonaukowy z historii nauki, ale też z relacji z religią, powinien lepiej wiedzieć, o co w tej religii chodzi.

Tym bardziej jednak nie przystoi przyrodnikowi fraza „zwierzęta i owady”, na którą od biedy można spojrzeć przez palce, gdy trafiła się literatowi. Nawet w publikacjach rzekomo edukacyjnych firmowanych przez leśników zdarzają się w końcu wpadki typu „ptaki i zwierzęta” i można się domyślić, o co chodziło. Natomiast, owszem, z kontekstu domyślam się, o co chodziło autorowi w przeciwstawieniu kręgowców rybom, ale na takie coś ciężko przymknąć oko. Przy tym pisanie o „użądleniu” przez komara to już niewiele znacząca wpadka. Podobnie jak pomylenie patrona wiedeńskiej katedry Szczepana ze Stefanem czy zjednoczenie Włoch określanie jako odzyskanie niepodległości.

Uproszczenia historyczne dotyczą też historii medycyny, i nie mówię tu o pominięciu niemal wszystkich szkół medycyny starogreckiej poza humoralną. O wszystkim napisać się nie da, ale skoro pisze się o malarii w Europie, to stwierdzenie o jej ograniczeniu pod koniec XIX w. do południowych krańców jest też nieprawdą, bo jeszcze w latach 20. ubiegłego wieku w Polsce nie była rzadkością. To może dziwić szczególnie w kontekście tego, że rozdział dotyczący medycyny jest pełen interesujących szczegółów.

Trzeba przyznać, że specyfikę ma czytanie rozdziału o medycynie teraz – w trakcie pandemii. Historia o kwarantannach, z którymi zdążył się zetknąć autor w młodości, teraz byłaby pisana z innej perspektywy.

Wracając do wpadek – nie wiem, skąd się wzięło uznanie krętków bladych za krewnych trypanosomów. Trypanosomy są bliższymi krewniakami euglen, a nawet nas, ludzi, niż krętków. Czy coś takiego zasugerowało podobieństwo nazwy naukowej krętka – Treponema pallidum?

Jak już pisałem, książka zawiera tyle treści, że i tak się broni, bo czytać jest co. Jeżeli ktoś nie zna historii nauki i chciałby wybrać książkę, która będzie dobrym i przystępnym jej przedstawieniem, to byłby świetny wybór.

Lista wpadek nie ma na celu zniechęcania do niej, tylko wskazuje, że warto mieć świadomość, że jest publikacją popularyzującą i w razie kontrowersji powoływanie się tylko na nią może być ryzykowne. Niektóre są proste do ewentualnej korekty w kolejnych wydaniach. Ich nagromadzenie jednak jest łyżką dziegciu obniżającą komfort czytania. Zastanawiam się, czy jest ich tu wyjątkowo dużo, czy po prostu, czytając inne książki popularnonaukowe, np. opisujące fizykę, mniej się znam na sprawie i ich po prostu nie zauważam. Łyżka dziegciu jest tylko łyżką, cała książka to mimo wszystko beczka miodu.

Piotr Panek

ilustracja: materiały promocyjne Wydawnictwa CeDeWu