Nauka z młodszego driasu

101_0670aHistoria klimatu zna różne mniej lub bardziej długotrwałe trendy. Zna też mniej lub bardziej krótkotrwałe ich odwrócenia. Jednym z bardziej znanych takich odwróceń jest młodszy drias, który geolodzy i klimatolodzy chyba wolą zapisywać jako „młodszy dryas”, ale kompletnie nie widzę powodu, by robić taki wyjątek. (Swoją drogą niektórzy specjaliści od sinic, czyli cyjanobakterii, też nie lubią zgodnego z polską tradycją zapisu, tylko promują „cyanobakterie” albo jeszcze ciekawiej: „cyanoprokaryoty” [zamiast „cyjanoprokariotów]).

Młodszy drias to takie wahnięcie w trendzie kończenia się ostatniej epoki lodowcowej. Od jakichś 20000 lat (a zwłaszcza parunastu tysięcy) temperatura Ziemi zasadniczo wzrastała, ale ok. 12 tysięcy lat temu (w dokładne datowanie nie będę wchodził, bo są tu pewne niuanse, na których się nie znam) nastąpiło gwałtowne (zwłaszcza w Europie, bo w Ameryce nieco bardziej rozłożone w czasie) ochłodzenie o kilka, jak nie więcej, stopni.

Gdyby nie to, że lata mimo wszystko nie były tak zimne, jak wcześniej, lodowiec nie tylko by się zatrzymał w swoim cofaniu, ale mógłby się znowu nasunąć na opuszczone wcześniej obszary. No i był to okres stosunkowo krótki, ponadtysiącletni. Nazwa „drias” wzięła się stąd, że w osadach z tych czasów szczątki drzew zostały zastąpione przez szczątki tundrowych krzewinek, w tym dębika ośmiopłatkowego (Dryas octopetala). Epitet „młodszy” zaś stąd, że wcześniej był epizod zwany starszym driasem.

Młodszy drias jest właśnie wahnięciem. Oczywiście trwającym kilkaset pokoleń ludzkich, ale jednak na wykresach zmian temperatury w skali neogenu/czwartorzędu ledwo zauważalnym. Takie wahnięcia można obserwować w każdej skali. W skali historii Ziemi temperatura rośnie, bo zwiększa się aktywność Słońca. Zlodowacenia są tylko wahnięciami tego trendu. W skali naszego życia zauważalny jest trend przyspieszonego (w porównaniu z wynikającym z ewolucji Słońca) ocieplenia, ale oczywiście wahnięć odwracających na krótko tendencję jest niemało.

Najsłynniejszy jest ten z lat 70. XX w., kiedy nawet niektórzy (raczej dziennikarze niż naukowcy) zaczęli alarmować o powrocie epoki lodowej. Jedną z jego przyczyn było zanieczyszczenie powietrza pyłami i aerozolami, głównie siarkowymi, wywołane przez rozwój gospodarczy Północy, które nieco odcięło dopływ promieniowania słonecznego. Inną było to, że Słońce, które po małej epoce lodowej od połowy XIX w. zaczęło działać intensywniej, w połowie XX w. osłabło.

Obecnie natomiast każda nieco zimniejsza zima czy lato jest traktowana przez niektórych jak sensacja obalająca model globalnego ocieplenia. Denialiści ustawili sobie chochoła reprezentującego twierdzenie, jakoby globalne ocieplenie oznaczało stały, monotoniczny wzrost temperatury w każdym punkcie globu, stałe i monotoniczne cofanie się lodowców (no dobra, może z cyklicznością zima-lato) itd.

Każde więc zaburzenie tej monotoniczności falsyfikuje tezy owego chochoła, więc ich zdaniem falsyfikuje cały model globalnego ocieplenia. Denialiści lubią się powoływać na historię, twierdząc, że klimat zmieniał się cyklicznie, ale wcale nie chcą wziąć z tej historii nauki, jaką niesie właśnie młodszy drias.

Gdyby istniały długowieczne istoty obserwujące klimat Ziemi w ostatnich kilkudziesięciu tysiącach lat, wśród nich mogliby się znaleźć zwolennicy tezy, że od kilkunastu tysięcy lat klimat się generalnie ociepla. Ale gdyby tak utrzymywali w czasie młodszego driasu, na pewno trafiliby na opozycję argumentującą, że wcale nie, bo właśnie średnia temperatura całkiem mocno spada. Po tysiącu latach głosy te by ucichły, bo temperatura znowu by rosła, ale przez ten tysiąc denialiści końca epoki lodowej mieliby na pewno szeroki posłuch.

Zjawisko z młodszego driasu może ilustrować jeszcze jedną rzecz. Otóż najprawdopodobniej było ono skutkiem ówczesnego ocieplenia. Hipotez jest kilka, ale najlepiej kupy się trzyma (i ma pokrycie w paru śladach geologicznych) ta, która wiąże gwałtowne i znaczące ochłodzenie z wypływem wód jeziora Agassiz do Atlantyku. Jezioro Agassiz było olbrzymim zbiornikiem wód słodkich znajdującym się w centralno-zachodniej części dzisiejszych Kanady i USA.

Samo jego powstanie było wynikiem ocieplenia – cofający się lodowiec zostawiał wyżłobienie, w którym gromadziła się woda z jego roztopu. Z jeziora prowadziły odpływy, ale co jakiś czas napór wody przerywał bariery (moreny lub resztki lodowca) i w krótkim czasie do oceanu docierał strumień słodkiej i zimnej wody. O rozmiarach tego strumienia może mówić fakt, że ostatnie takie opróżnienie jeziora Agassiz spowodowało wzrost poziomu morza o co najmniej 80 cm, ale niektóre szacunki sięgają prawie trzech metrów.

Taki dopływ wody słodkiej, a więc o mniejszej gęstości niż woda oceaniczna, musiał skutkować zaburzeniem cyrkulacji prądów. Woda słodka, unosząc się blisko powierzchni, może spowodować obniżenie się gęstszych od niej prądów morskich, które są dość ważnym czynnikiem wpływającym na klimat (dość porównać klimat Labradoru omywanego przez prąd chłodny niosący wodę z Arktyki z klimatem Wysp Brytyjskich, leżących na tej samej szerokości geograficznej, ale omywanych prądem niosącym ciepłe wody z Antyli). Jeden z takich wypływów miał miejsce właśnie tuż przed młodszym driasem.

Młodszy drias jest więc przykładem, że jednym ze skutków globalnego ocieplenia może być przejściowe ochłodzenie, i to nie zawsze lokalne. Z tej nauki zresztą część dziennikarzy wysnuła jedynie wniosek, że wkrótce na skutek stopnienia lądolodu grenlandzkiego prąd zatokowy przestanie płynąć i czeka nas nowa epoka lodowa. Nieważne, jak umocowany, ważne, że sensacyjny.

Dziennikarz nawet nie musi być denialistą, może nawet wierzyć naukowcom, ale informacja, z którą zgadza się 97 proc. ekspertów, jest nudna. Lepiej się sprzeda informacja kontrowersyjna. No i włącza się prawdopośrodkizm. Wtedy zresztą można skonkludować, że jedni naukowcy to, drudzy tamto, a i tak najmądrzejsi jesteśmy my, mądrzy zdrowym, chłopskim rozumem.

W tym zdrowym rozumie ciężko zmieścić pozorne paradoksy, mówiące, że w konsekwencji globalnego i długofalowego ocieplenia, pojawiają się lokalne i przejściowe ochłodzenia. (Swoją drogą mam wrażenie, że w porównaniu z tym, co było z dziesięć lat temu, obecnie wśród denialistów jakkolwiek związanych z naukami przyrodniczymi coraz mniej jest zaprzeczania samemu globalnemu ociepleniu, bo trudno jest zaprzeczać faktom i pozostaje podważać przyjęte powszechnie mechanizmy. Teraz to bardziej przeszło na różnego typu mędrków spod znaku „nie znam się, to się wypowiem”).

Całkiem niedawno opisywałem przykład, jak ocieplenie tundry zwiększa jej zakrzaczenie, a zacienienie nowych krzewów lokalnie zwiększa wieczną zmarzlinę. Coraz bardziej, zwłaszcza w Ameryce, zauważalny staje się fakt, że ocieplenie Oceanu Arktycznego tak modyfikuje prądy powietrzne, że mroźny wir arktyczny sięga głębiej w głąb kontynentu amerykańskiego i na dłużej.

Coś podobnego obserwowaliśmy parę lat temu po naszej stronie Atlantyku, gdy zima uderzyła w lutym i trzymała do kwietnia. Mało kto wtedy zresztą zauważał, że w tym samym czasie na Spitsbergenie temperatura była taka sama jak w Madrycie. I nie jest to przypadkowa zbieżność – to dwie nierówne strony tego samego medalu.

Lodowiec na Spitsbergenie daleko, śnieg na Kasprowym blisko. Jednak gdy tylko coś odbiega od paradygmatu ocieplenia, to niezwłocznie zostanie to wychwycone, choćby było po drugiej stronie globu.

Tak jest z lodowcami morskimi Antarktyki. W istocie, w paru miejscach ich zasięg nieco ostatnio wzrósł. Tego nieco uzbierało się na sumaryczny zasięg największy w historii regularnych pomiarów, tj. od 1979. To nie uszło uwadze. Natomiast uszło to, że według mniej regularnych danych rzeczone lata 70. XX w. charakteryzował zasięg mniejszy niż wcześniej, więc dzisiejszy rekord nie zrobiłby wrażenia w porównaniu ze średnią dwudziestowieczną. I, co znacznie ważniejsze, że lodowce morskie tam rosną wszerz, ale są cienkie, podczas gdy lodowce lądowe tracą swoją masę. (Ostatnio nawet opublikowano obserwacje zmiany pola grawitacyjnego Ziemi wywołane tym ubytkiem). I znowu – lokalnie może być nieco chłodniej dlatego, że dookoła jest bardziej niż nieco cieplej.

Szczytem zaś była zeszłoroczna informacja o kilkudziesięcioprocentowym wzroście lodowca arktycznego. Po pierwsze porównano stosunkowo odległe dni w roku. Jako pierwszą podano powierzchnię z późnego lata, a jako drugą – z pełni lata, a więc z czasu, gdy coroczne topnienie jeszcze miało przed sobą trochę czasu.

Po drugie, tak już zmanipulowane porównanie podano bez kontekstu wieloletniego. To już nawet dla czytelników, którzy zwykle podchwytują takie niusy, było za grubymi nićmi szyte. Żartowano, że jeżeli kiedyś pokrywa lodowa zmaleje do 1 m2, a następnego roku wzrośnie do 2 m2, ten metrowy wzrost zostanie okrzyknięty stuprocentowym.

Mimo to niektórzy wciąż chwytają się każdego takiego przypadku. Próbują udowadniać, że raczej mamy dowody na nadchodzenie globalnego ochłodzenia niż ocieplenia. Jest to mniej więcej tak samo sensowne, jak byłoby przekonywanie w czasie młodszego driasu, że epoka lodowa wcale się nie kończy.

Piotr Panek

fot. Piotr Panek, licencja CC-BY-SA 4.o