Egzaminy
Kiedy byłem (dawno, dawno temu) studentem, powszechną praktyką był egzamin ustny. Dzisiaj w moim Instytucie Informatyki jest on powoli wymierającym przeżytkiem i występuje chyba tylko w roli „dopytu” dla osób, które nie zdały pisemnego dość dobrze, by dostać trójkę, ale też nie zdały go tak źle, by dostać od razu dwóję. Królują egzaminy pisemne.
Generalnie wszystkie one są rozpięte między dwoma czysto teoretycznymi, skrajnymi typami: tym, który sprawdza tylko wiedzę, i tym, który sprawdza tylko umiejętności. Oczywiście każda praktycznie spotykana forma egzaminu jest jakąś ich hybrydą.
Z zasady na egzaminie sprawdzającym głównie wiedzę nie można korzystać z notatek i tym, co się najbardziej liczy, jest znajomość materiału. Na egzaminie sprawdzającym głównie umiejętności studenci często mogą posługiwać się notatkami i podręcznikami, przy czym nawet wówczas student posiadający zerowy poziom wiedzy nie ma szans zdać – bo trzeba jednak wiedzieć, czego szukać i czego w ogóle dotyczą pytania.
Egzamin „open books”, czyli nakierowany na umiejętności, robię co roku z logiki. Początkowo po ogłoszeniu reguł zaliczania studenci się cieszą, ale potem do nich dociera, że egzamin z notatkami wcale nie musi być łatwiejszy od takiego, na którym notatki są zabronione – na nim nie działa słynne zakuć-zaliczyć-zapomnieć, trzeba także coś rozumieć i nawet samemu wymyślić. Z drugiej strony, progi zaliczeń muszą być dość niskie, bo trudno wymagać stuprocentowej skuteczności we wpadaniu na nieoczywiste pomysły nawet od doskonałego studenta, a potem trzeba utrzymywać jakąś proporcjonalność wymagań na poszczególne stopnie. W efekcie trójkę stawiam już od 35%. Czasami trochę się tego boję, bo teoretycznie egzamin mógłby zdać student, który dostarczył rozwiązania wszystkich zadań i z każdego dostał 4 punkty na 10, czyli w zasadzie nie rozwiązał żadnego zadania choćby połowicznie. Na szczęście jeszcze takiego przypadku nie było.
Kiedy się zastanawiałem nad wyborem formy tego egzaminu, doszedłem do wniosku, że logika dla praktykującego informatyka nie jest wiedzą na tyle kluczową w codziennych sytuacjach, żeby musiał ją sam z siebie znać w całości, wystarczy, żeby rozumiał, myślał i potrafił się posłużyć źródłami. Egzamin „open books” to właśnie sprawdza. Co mnie trochę dziwi, to fakt, że inne egzaminy na informatyce w większości jednak zabraniają notatek, choć wydaje mi się, że do co najmniej niektórych z nich moje rozumowanie o logice odnosi się równie dobrze. W ogóle wydaje mi się, że informatyk-programista rzadko działa pod taką presją, że nie może zajrzeć do podręcznika czy dokumentacji.
Ciekaw jestem, jak to wygląda na innych uczelniach albo wydziałach, bo zdaję sobie sprawę, że nie wszędzie tak można – przestraszyłbym się, gdyby leczący mnie lekarz w trakcie rozmowy czy badania zerkał do rozłożonej na boku książki, żeby sprawdzić, co teraz powinien zrobić. Wielokrotnie jednak widziałem lekarzy korzystających z lekospisu i w tym nic złego nie widziałem.
Jerzy Tyszkiewicz
Ilustracja Nayu Kim, Flickr.com, CC BY 2.0
PS W moim tekście można dostrzec związek tematyczny z odbytą jakiś czas temu dyskusją na sąsiednim blogu Naukonautów, o kiepskich wynikach testu „Creative problem solving” w badaniach OECD.
Komentarze
Na wydziale ETI Politechniki Gdańskiej na kolokwium zaliczeniowe z przedmiotu Matematyka Dyskretna dla informatyków (w którego program wchodzą też podstawy logiki) można przynieść dowolną ilość notatek – ale własnych, odręcznych.
Na amerykanskim uniwersytecie ktory jest „tuition based”:
1. Egzaminy ustne nie wystepuja w zadnej posatci
2. Pozwalam na uzywanei dowolnych materialow przyniesionych z ulicy, z wyjatkiem komputerow, telefonow komorkowych I urzaden komunikacyjnych. Inni na ogol tez, chociaz niektory limituja ilosc I rodzaj materialow ktore mozan przyniesc, do, na przykald kopii slajdow czy wlasnorecznei napisanej „sciagi”
3. Na ogol czas trwania egzaminu jest 2 godziny, srednio 4 zadania na godzine
4. Nie ma egzaminow poprawkowych, „drugich podejsc”, „poprawek stopnia”
5. Ocena jest liczona wedle skomplikowanej formuly na podstawie ocen z kolokwiow(quizzes), laboratoriow, egzaminu w polowie semestru (midterm) I egzaminu koncowego (final)
6. Koncowy egzamin nie moze stanowic wiecej niz 40% oceny
7. Zalicza minimum 60 punktow zagregowanej oceny
8. Jak pisalem ocena jest ostateczna I nei podlega reklamacji/poprawkom
@A.L.
A co jak student albo jego rodzic wystapi z oferta znacznej finasowej pomocy dla uniwersytetu? Wtedy tez jego (studenta) ocena nie bedzie podlegac zmianie?
Szalom!
Na medycynie wymyślili sobie egzaminy trójczęściowe.
Najpierw test (ZZZ, rozumieć pytań nie trzeba, i tak się powtarzają).
Potem egzamin praktyczny z pacjentem i swobodnych skojarzeń egzaminatora.
W końcu ustny.
Oczywiście zalicza 60%. 30% to na maturze.
Myślę, że kwestia wyboru typu egazaminu zależy w sporej mierze od rodzaju studiów.
W przypadku weterynarii, gdy zaczynałam studia większość egazminów była ustana, lecz gdy kończyłam, ilość egazmianów ustnych znacznie się zmniejszyła?Przedmioty takie jak paszoznastwo czy higena mleka nie miały żadnego elementu praktycznego, stąd z formy ustnej łatwo było utworzyć formę pisemną egzaminu. Pozostało wiele przedmiotów, na których obowiązuje jednak część praktyczna i tam takie przeróbki nie wchodzą w grę. Podobnie jak sądzę ma się sprawa egzaminów na medycynie…
W Europie Zachodniej czy US wbrew pozorom również występują egzaminy ustne – jako część praktyczna zaliczenia danego przedmiotu. By zdać powiedzmy przedmiot: choroby koni, należy wykazać się nie tylko wiedzą teoretyczną (sprawdzaną w formie pisemnego testu) ale również umiejętnościami praktycznymi… itp.
Jeśli natomiast chodzi o kwestię poprawek – i tu sytuacja nie jest jednoznaczne… Miałam do czynienia z wieloma studentami medycyny studiującymi w USA i okazuję się, że kolejne podejścia są możliwe – zależy to jednak od woli profesora. Ponadto, w przypadku niektórych przedmiotów od razu na początku ustala się trzy dopuszczalne terminy podejścia do tego samego egzaminu. System trzech podejść obowiązuje również w modnej ostatnio otwartej edukacji w systemie on line (massive open online education).
Podobnie z tego co słyszałam sprawa wygląda na uczelniach artystycznych – i w Polsce i na Zachodzie wciąż jeszcze sporo jest tam ustnego egzaminowania.
@Jotka: „Miałam do czynienia z wieloma studentami medycyny studiującymi w USA i okazuję się, że kolejne podejścia są możliwe ? zależy to jednak od woli profesora.”
Ja nie jestem na medycynie, I byc moze dlatego spora czesc procesu egzaminowania I wystawiania ocen ustalana jest przez administracje
Co nie znaczy ze professor nei ma swobody. Ma. Tyle tylko ze ta swoboda nie moze byc uznaniowa I musi stosowac sie do WSZYSTKICH studentow tak samo.
Na pierwszym wykaldzie daje sie studentom „syllabus” gdzie dokladnie, prawniczym jezykiem opisane sa zasady egzaminiwania I wystawianai stopni. Nie mozna tego zmienic w ciagu semestru, ani „poluzowac” dla jakiegos konkretnego studenta. Oczywiscie, ten opis traktuje tez o wypadkach losowych I sposobach ich dokumentacji.
„Prywata” moze skanczyc sie afera, z procesem sadowym wlacznie. Sam bylem sadzony dwa razy za stopnie.
W poprzednim miejscu gdzie uczylem, mielismy pzred rozpoczeciem roku calodzienne „rekolekcje” z Chairmanem. Glowny poruszany temat to byl „co zrobic zeby studenci nei sadzili uniwersytetu”. Chairman mawial byl tez ze „nei wiem czy nasi absolwenci beda donrymi inzynierami, ale na pewno beda dobrymi parwnikami”
Pozwalam sobie wkleić dwa znalezione na forum Doktorat-Nauka-Uczelnia ciekawe linki ściśle związane z tematem wątku:
***www.lambdassociates.org/blog/decline.htm
***v.cx/2010/04/feynman-brazil-education
(w obu przypadkach trzeba usunąć gwiazdki, które wstawiłem tylko po to, by automat antyspamowy nie zatrzymał wpisu).
@Gall Anonim: Kapitalne teksty. Kazdy powinien przeczytac.
Problem edukacji nie jest tylko problemem polskim. Jakby ktos chcial zobaczyc jak to wyglada z perspektywy amerykanskiej, to polecam ksiazke:
Is College Worth It?: A Former United States Secretary of Education and a Liberal Arts Graduate Expose the Broken Promise of Higher Education by Dr. William J. Bennett
Z mojego wlasnego podworka: wlasznie skonczyl sie semestr. Studenci zrobili „course evaluation”. Glowny zarzut: „Profesor daje na testach zadania ktore WYMAGAJA MYSLENIA”
@Edukacja (jako temat tego watku)
Polska nauka i polskie szkolnictwo wyższe są dziś w stanie głębokiego kryzysu. Obecny, tragiczny wręcz stan polskiej nauki i polskiego szkolnictwa wyższego jest bezpośrednim rezultatem ?zgniłego kompromisu? osiągniętego ponad 20 lat temu przy tzw. Okrągłym Stole przez rządzące wówczas Polską ?komunistyczne? elity z elitami ?solidarnościowymi?, reprezentowanymi dziś w nauce polskiej np. przez byłego wiceprezesa PANu, prof. Karola Modzelewskiego. Na skutek owego kompromisu, okazała się niemożliwa radykalna wymiana kadry zarządzającej polską nauką (w tym głównie PAN) oraz polskimi wyższymi uczelniami, które to ?postkomunistyczne? kadry, w olbrzymiej większości ukształtowane i wykształcone w PRLu, skutecznie torpedują, i to od ponad 20 lat, jakiekolwiek próby realnego uzdrowienia polskiej nauki i polskiego szkolnictwa wyższego. A nie wymaga chyba udowadniania twierdzenie, iż obecna jakość uczelni wyższych i ich absolwentów decydować będzie o przyszłości Polski w następnych dziesięcioleciach.
A tymczasem polskie realia są takie, iż najlepsze nasze wyższe uczelnie, czyli Uniwersytet Jagielloński (UJ) i Uniwersytet Warszawski (UW) lokują się w rankingach czołowych wyższych uczelni świata dopiero w czwartej setce (p. np. Ranking Szanghajski i Ranking THES), a o całej ich reszcie nie warto już nawet wspominać. Pod względem całkowitego kapitału intelektualnego w badaniach 23 krajów europejskich w 2007 roku Polska zajęła ostatnie 23 miejsce a według rankingu innowacyjności przeprowadzonego w tym samym roku znaleźliśmy się na dalekim 21 miejscu w Unii Europejskiej. Co roku zgłaszamy do europejskiego urzędu patentowego średnio zaledwie 2.7 patentów na milion mieszkańców (a średnia unijna to 133.6 patentów). W latach 1995-2005 ukazało się zaledwie 230 publikacji polskich naukowców cytowanych na świecie więcej niż 40 razy, a Polska ma także jeden z najniższych udziałów wyrobów wysokiej techniki w eksporcie.
Polska nauka to jest więc dziś taka artyleria, której liderzy (dowódcy baterii i wyżej) nie znają się na najnowszych modelach dział: nie potrafią ich obsługiwać (gdyż nie potrafią przeczytać instrukcji ich obsługi, jako iż są one napisane po angielsku), i co gorsza, jako artylerzystów dobierają swoje (na ogół mało rozgarnięte) potomstwo, które w ogóle nie potrafi nawet załadować działa, nie mówiąc już o jego wycelowaniu… Taka artyleria potrafi więc zmarnować praktycznie każdą sumę pieniędzy, przeznaczoną na jej modernizację.
Tak wiec, aby uzdrowić polską naukę trzeba najpierw, moim skromnym zdaniem, zamiast wyrzucania pieniędzy na obecny, skompromitowany system przystąpić do wprowadzenia w życie reform: radykalnych, głębokich a bolesnych, przynajmniej dla przynajmniej dla polskiej profesury, czyli inaczej ?grupy trzymającej dziś władzę nad polską nauką?.
Ponieważ obecna sytuacja w polskiej nauce i polskim szkolnictwie wyższym jest wręcz tragiczna, to przede wszystkim potrzebujemy jej prawdziwej reformy (w tym zniesienia habilitacji, belwederskiej profesury i konieczności nostryfikowania w Polsce doktoratów z czołowych uniwersytetów świata), a później dopiero będzie mieć sens zwiększenie funduszy przeznaczonych na nią. Inaczej bowiem zostaną one zmarnowane przez obecna polska profesurę, która, z nielicznymi wyjątkami potwierdzającymi regule, potrafi za granica porozumieć się bez tłumacza tylko w słowackim Rużomberku.
Polskie szkolnictwo wyższe (podobnie jak w reszcie Europy) oparte jest dziś zasadniczo na dwóch podstawowych przesłankach: bezpłatności i egalitarności.
Efekt tego jest zaś taki, iż system polskiego szkolnictwa wyższego jest permanentnie niedofinansowany, społecznie niesprawiedliwy, gubiący talenty, systematycznie obniżający efekty nauczania i uniemożliwiający jakąkolwiek konkurencję między uczelniami. Brak lub też bardzo tolerancyjna selekcja przy naborze studentów, a często obowiązek przyjmowania praktycznie wszystkich, którzy zdali maturę, musi prowadzić do obniżenia jakości wykształcenia oraz do odpadania studentów w trakcie studiów.
Jednakże próby dokonania zmian w zasadach finansowania uczelni wyższych, polegające na wprowadzeniu czesnego, wywołują na ogół sprzeciwy polityków, powołujących się fałszywie pojęte zasady sprawiedliwości społecznej. Zaś w rzeczywistości bezpłatne wyższe studia uprzywilejowują elity, gdyż to właśnie dzieci elit mają znacznie większe szanse podjęcia owych ?bezpłatnych? studiów niż młodzież pochodząca spoza elit. Tak więc okazuje się, iż to całe społeczeństwo (a dokładniej wszyscy podatnicy), w tym więc także najmniej zamożni, płaci podatki na wykształcenie dzieci elit, co musi prowadzić do pogłębienia zróżnicowania społecznego. Co jest też ważne, to fakt, iż ów populizm pojawia się zarówno na prawicy, jak też i na lewicy. Tylko selekcja jakości przyjmowanych studentów połączona ze zróżnicowanym czesnym daje szansę na konkurencję między uczelniami i większą niż obecne gwarancję, że najbardziej utalentowani będą mieli okazję uzyskania najlepszej jakości wykształcenia. Sprawiedliwość społeczna nie koliduje bowiem z potrzebą indywidualnego płacenia za studia, zaś czesne może być finansowane, jak to się dzieje np. w Australii czy w Wielkiej Brytanii, z pożyczek udzielanych bądź też gwarantowanych przez rząd.
Jeśli zaś chodzi o finansowanie nauki, to pamiętajmy, iż w USA naukę finansuje głównie Pentagon: bezpośrednio i pośrednio, poprzez składanie olbrzymich zamówień w takich firmach jak np. Boeing, General Electric czy General Dynamics, które później jest stać na finansowanie nauki, we własnym, dobrze pojętym interesie. Jeśli więc chcemy mieć w Polsce prawdziwą naukę, to musimy mieć przed wszystkim własny przemysł oraz własną myśl techniczną. Fabryki mogą być, oczywiście, za granica (off shore), ale musimy stać się eksporterem netto myśli technicznej (know how, patenty etc.). Bez rozwiniętego sektora badań (R&D) nie może być bowiem rozwiniętych wyższych uczelni, nie tylko technicznych. Zostaną nam tylko ?uczelnie? typu rzeszowskiej WSIiZ czy łódzkiej AHE, które będą sprzedawać nic nie warte dyplomy mało rozgarniętym i niedouczonym absolwentom.
Należy więc poświęcić uwagę problemowi niskiej jakości edukacji dostarczanej przez polskie prywatne uczelnie, np. przez łódzką AHE czy też rzeszowską WSIiZ oraz Wyższą Szkołę Prawa i Administracji w Rzeszowie (daje tu przykłady z Łodzi czy Rzeszowa tylko jako ilustrację, a nie dla tego, ze łódzkie czy rzeszowskie wyższe uczelnie prywatne są szczególnie złe). Poprzez utworzenie prywatnych wyższych uczelni zwiększono w Polsce ilość studentów, ale bez istotnego zwiększenia ilości wysoko wykwalifikowanych wykładowców (czyli z doktoratami) i bez istotnego zwiększenia nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe. Owe nowopowstałe prywatne uczelnie wyższe na ogół pasożytują na istniejących uczelniach państwowych, umożliwiając pracownikom uczelni państwowych ?dorabianie? do pensji. Oczywiście, takie ?fuchy? nie są brane na poważnie, szczególnie, iż prywatne uczelnie, z nielicznymi wyjątkami, są finansowo słabe, a więc mogą zbankrutować w każdej niemal chwili, szczególnie, że ich ilość wciąż wzrasta, a ilość potencjalnych studentów maleje, nadchodzi bowiem w Polsce tzw. niż demograficzny. Jako środek zaradczy niektóre polskie prywatne uczelnie, np. WSHiP im Łazarskiego w Warszawie, próbują zachęcić do studiowania u siebie studentów zagranicznych, ale na przeszkodzie stoi tu stosunkowo mała atrakcyjność Polski dla zagranicznych studentów oraz brak dobrej znajomości języków obcych, w tym szczególnie angielskiego, wśród polskiej kadry naukowo-dydaktycznej. Stad tez uważam, iż należy zakazać pracownikom uczelni państwowych pracy w prywatnych uczelniach, ze względu na konflikt interesów i z tego też powodu, iż nie ma mowy o wysokiej jakości nauczania, jeśli ktoś przychodzi do drugiej pracy zmęczony pracą w pierwszej.
Podsumowując: proponowana przeze mnie reforma polskiej nauki musi być dziś, po tylu latach poważnych zaniedbań, radykalna, a więc i bolesna. Jednakże jej zaniechanie, czyli dalsze tolerowanie obecnego status quo, grozi kompletną zapaścią polskiej nauki, szczególnie, iż polscy studenci, zorientowawszy się w tragicznie niskim poziomie polskiego szkolnictwa wyższego, niedającemu swym absolwentom realnych szans powodzenia na rynku pracy, mogą zacząć masowo studiować za granicą (głównie w UE), co pozbawi polskie szkolnictwo wyższe racji swego istnienia (raison d’?tre).
Patrz takze: static.t-code.pl/Keller-Reforma03B
jakiego sposobu egzaminowania byśmy nie użyli, na końcu zostają dwie kategorie studentów/absolwentów/wykładowców: twórczo myślących i nietwórczo myślących. Lub takich o których w ogóle trudno powiedzieć, że myślą.
Tyle, że wykładowcy, algorytmy przypisywania wag z różnych prac w trakcie studiów, sposoby egzaminowania, silnie na to wpływają, jak będą się kształtować te dwie grupy finalne.
Jasne jest także, że łatwiej o metody odmóżdżające niż o kształtujące twórcze zachowania w studencie. Zły pieniądz wypiera ten dobry.
@kagan: Zly link. Powinno byc:
***http://static.t-code.pl/Keller-Reforma03B.pdf
P.S. To jest ten rzadki moment kiedy sie z Panem zagdzam. Dodawanei pieniedzy do polskiej nauki to tak jak dolewanie oleju do zatartego sinika. Silnik I tak nei zapali
@Tanaka
A najgorsze jest to, że żeby wymyślić egzamin promujący kreatywnych, samemu trzeba być kreatywnym…
@J.Ty: „A najgorsze jest to, że żeby wymyślić egzamin promujący kreatywnych, samemu trzeba być kreatywnym?”
Nie w tym problem. Problem w tym do kogo mowic: do tych kreatywnych czy to tych „inteligentnych inaczej” Gdy sie zrobi „kreatywny egzamin” i 60% nie zaliczy, to nie bedzie nic oprocz klopotow
Ja zawsze daje, oprocz „kreatywnych” problemow pare „problemow ratunkowych”. takich ktore byly przerabiane w klasie, a odpowiedz jest na slajdach. Niestety, na ostatnim egzaminie prawie nikt (poza „kreatywnymi”) tych ratunkowych zadan nie rozwiazal.
I dlatego właśnie coraz częściej obie strony (egzaminatorzy i studenci) wolą uniknąć egzaminu ustnego. Bo w bezpośredniej rozmowie trudniej utrzymać fikcję zrozumienia, a wychodząca na jaw rzeczywistość jest bolesna. Stąd właśnie pęd do biurokratyzowania nauczania i badań. I stąd też surowy zakaz używania w kryteriach Krajowych Ram Kwalifikacji słów takich jak „rozumieć”.
@Gall Anonim: „Bo w bezpośredniej rozmowie trudniej utrzymać fikcję zrozumienia, .”
Nie. W przypadku egzaminu ustnego trudno zapewnic ze wszyscy studenci beda oceniani wedle tych samych kryteriow, pytani z tego samego materialu, a ocean nie bedzie obciazona wzgledami pozamerytorycznymi
@A.L.
To też. Lecz drugą stroną medalu jest to, że w pędzie za obiektywizmem i standaryzowaniem łatwo jest zabrnąć za daleko, co w tzw. otaczającej rzeczywistości widać aż nadto wyraźnie. Na końcu lądujemy w testach, które mierzą obiektywnie i miarodajnie to, co obiektywnie i miarodajnie da się testami zmierzyć, ale za to nie ma już praktycznie nic wspólnego z tym, czemu edukacja miała służyć.
@Gall Anomim:
Niestety, jest to skutek „umasowienia”edukacji. Gdy mam 70 studentow wcciagu semestru, nie moge funkcjonowac inaczej niz urzednik