Oczekiwanie

Dopiero dziś rano kolega zalinkował mi ciekawy list  profesora Jacka Bartyzela. Ze szczegółami odsyłam do źródła, natomiast w skrócie mogę napisać, że autor zachęca do buntu przeciwko  rozrostowi biurokracji na uniwersytecie. Szczególnym przypadkiem tego zjawiska (ale niestety nie jedynym) są syllabusy. Do tego, co napisał prof. Bartyzel,  dopiszę kilka moich osobistych uwag.

Ze szkolnictwem wyższym związany jestem od dwudziestu lat, najpierw jako student, potem  jako doktorant i pracownik. W tym czasie zmieniło się sporo, szczególnie po wejściu Polski w struktury UE. Nie pamiętam, żebyśmy na studiach używali nazwy ‚syllabus’ . Zamiast tego był ogólny program zajęć, który prowadzący podawał na początku semestru oraz zagadnienia na egzamin końcowy. I to wystarczało, żebyśmy się czegoś porządnie (mam nadzieję) nauczyli.

Kiedy sam zacząłem prowadzić zajęcia sytuacja wyglądała podobnie. Na swoje potrzeby sporządzałem krótki program, w którym kluczowe były dla mnie zagadnienia na zajęcia. Wcześniej na ogół miałem spotkanie z wykładowcą lub kierownikiem zakładu, na którym ustalaliśmy (chociaż raczej był to przekaz jednostronny), kwestie związane z zagadnieniami na zajęcia. I to wystarczyło – świat się kręcił, bez potrzeby syllabusów, celów, kodów itp.

Pierwszy przełom, jakieś dziesięć lat temu, związany był z uprawnieniami  pedagogicznymi. Szczerze mówiąc, znam to tylko z opowieści, ponieważ ja uprawnienia takie zrobiłem na studiach. Dotarły jednak do mnie głosy, że nauczyciele różnych szczebli robili w owym czasie przyspieszone kursy pedagogiczne, ponieważ ktoś odkrył, że formalnie nie mieli oni papieru na  nauczanie. Mimo, że robili to od wielu, wielu lat. Znak czasów – na wszystko musi być papier.

Papierologia zaczęła sie pogłębiać. Każda czynność, na którą wcześniej nie było papieru musiała taki papier otrzymać. Tak też było z syllabusami, ale w ich wypadku doszła też przedziwna biurokratyczna nowomowa i tajemnicze kody, jak na przykład H2A_W03 itp. Łatwo można było się zorientować, że syllabusy w gruncie rzeczy są robione tylko dla urzędników. Nie są oni przy tym w stanie ich sprawdzić  (i nie sprawdzają). Studenci ich nie czytają. Do celów komunikacji z nimi wystarcza to, co było do tej pory, czyli krótki przegląd zagadnień na początku zajęć i wymagania egzaminacyjne na końcu. Po co więc ta cała konstrukcja?

Nie dziwię się więc, że prof. Bartyzel nie wytrzymał. Ale czy jego list zatrzyma to szaleństwo? Nie mam przekonania co do tego. Stanie się tak tylko wtedy, gdy ze strony środowiska będzie presja w tym kierunku.

Grzegorz Pacewicz

Foto: Alexander/flickr.com (CC BY-SA 2.0.)