Uwagi o spożywaniu żaby
Poprzedni tekst Judyty dotyczył postdoców i ich perspektyw zawodowych za wielką wodą. Proponuję dla odmiany przyjrzeć się perspektywom zawodowym profesorów u nas w kraju, na przykładzie pewnego konkretnego Profesora. To było tak…
Był sobie pewien Profesor belwederski. Prezydent wręczył mu nominację i wszystko wydawało się być dobrze. Pracował na kilku kolejnych uczelniach. Aż nastąpił jakiś kryzys, przełom, czy czort wie co i Profesor złożył rozprawę habilitacyjną. W sąsiednim, ale nieodległym obszarze nauki, zgodnie z nową ustawą.
Dokumentację można znaleźć na stronach CK i robi zabawne wrażenie. Sama Komisja i Rada Wydziału tytułowały Profesora doktorem, oba ciała były jednak na tyle delikatne, że do komisji przeprowadzającej habilitację delegowały wyłącznie tytularnych profesorów, choć nie musiały. Jeden z recenzentów tytułował Profesora na przemian profesorem bądź habilitantem, pozostali dwaj doktorem, choć pisali w recenzjach o posiadaniu przezeń tytułu naukowego. Recenzje były nad wyraz pozytywne, wszystko odbyło się zgodnie z regułami sztuki i Profesor w końcu został doktorem habilitowanym.
Mam nieodparte wrażenie, że wszyscy uczestnicy postępowania zdawali sobie sprawę, że to wszystko jest bez sensu, ale dzielnie trwali na scenie i odgrywali przepisane im w scenariuszu role.
Pytanie, które ciśnie mi się na usta: po cośmy tę żabę jedli? Piszę w pierwszej osobie liczby mnogiej, bo ja też to finansowałem jako podatnik.
Odpowiedź czysto techniczna jest prosta: wedle wszelkiego prawdopodobieństwa aktualnie zatrudniający Profesora wydział chciał uzyskać uprawnienia do prowadzenia studiów, doktoryzowania albo habilitowania w innym obszarze nauk niż ten, w którym Profesor był profesorem, dlatego zaistniała potrzeba, aby Profesor został doktorem habilitowanym w tym drugim obszarze.
Ale czy to naprawdę było merytorycznie niezbędne (bo zapewne formalnie niezbędne było)?
Z jednej strony, tak, bo pewnie byśmy nie chcieli, żeby profesorowie pedagogiki liczyli się do minimów kadrowych związanych z nadawaniem stopni naukowych z fizyki ani odwrotnie.
Z drugiej strony nie, bo uprawnienia do nadawania stopni nadaje CK w odpowiednim postępowaniu, w którym także występują recenzenci. Niechby na przykład oni oceniali, czy osoby mające niewłaściwe co do dziedziny stopnie czy tytuły nadają się do zaliczenia do minimum, ale już bez prowadzenia procedury habilitacyjnej w każdym przypadku.
Jestem tą sprawą potencjalnie zainteresowany, bo gdyby przyszło mi do głowy zmienić pracodawcę i przenieść się na jakąś politechnikę, która nadaje stopnie nauk technicznych w zakresie informatyki, to znalazłbym się dokładnie w sytuacji Profesora. Jestem bowiem doktorem i doktorem habilitowanym nauk matematycznych w zakresie informatyki oraz profesorem nauk matematycznych, czyli na uczelni technicznej byłbym „niesłuszny”, choć naukowo i dydaktycznie pewnie robiłbym dokładnie to samo co dotąd.
Myśląc o takich sprawach mam chwilami wrażenie, że nad bramami uniwerytetów i politechnik pownien się zawsze znajdować ostrzegawczy napis: „Porzućcie zdrowy rozsądek, wy, którzy tu wchodzicie”.
Jerzy Tyszkiewicz
Ilustracja Alicja Leszyńska
Komentarze
@J.Ty: ?Porzućcie zdrowy rozsądek, wy, którzy tu wchodzicie?.
Ale czy tak zwane „srodowisko” nie robi wszystkiego aby do normalnosci NIE doprowadzic?
Proby zniesienia habilitacji zostaly skutecznie storpedowane. Poki co, habilitacja jest I bedzie. Czy moze mi ktos inteligentnie wytlumaczyc, po do? I dlaczego nauka amerykanska funkcjonuje znakomicie mimo braku habilitacji? I po co sa „Profesorzy belwederscy”? Jakos w Ameryce nie ma „profesorow bialo-domowych” I nauka tez funkcjonuje, dziekuje, niezle?
Wydaje mi sie ze to zamilowanei Polakow do tytulow. Kazdy musi byc magister, doctor, habilitowany lub belwedrski; gdzie indziej malo sie pytaja jaki kto ma tytul.
Moj przyjaciel, rodem z Politechniki Warszawskiej jest profesorem na uniwersytecie amerykanskim ktory ma range cos w pierwszej dziesiatce. Ow kolega, w swojej specjalnosci, tez ma range w pierwszej dziesiatce. Wszystkie uniwersytety na swiecie chetnie go widza na wykladach I senminariach.
Przyjechal wiec I do Warszawy. Mowil o pewnych nowych, ale kontrowersyjnych technologiach. Zkonczyl, oczekiwal dyskusji. Ktos podniosl palec I wycedzil: „Nie wiem czy nasz amerykanski kolega ma racje czy nie, chcialbym jednak zauwazyc ze nie ma on nawet habilitacji”
Rozne dyskusje tocza sie w parsie na temat „profesorow smolenskich”. Pomijajac glowne watki – spora ilosc osob, lacznie z osobami z tak zwanego „srodowiska” pisze: „Oni sa moze profesorami w Ameryce, tutaj sa nikim” czy tez „Profesor amerykanski to taki sam profesor jak u nas profesor szkoly sredniej”
Mnie tez sie dostalo gdy zostalem czloniem Rady Naukowej pewnego instytutu w Polsce I na stronie instytytu przy moim nazwisku pojawilo sie „profesor”. Owszem, bylem w owym czasie „adjunct associate professor”, czyli profesor kontraktowy. Pracowalem w przemysle, ale I wykladalem na uczelni.
W internecine zawrazalo. „Profesorem to on jest moze w Ameryce, ale tutaj jest nikim”. I „ochotnicy prawdy” obiecywali zawiadomienie Prokuratury o „uzurpacji tytulu”
Z cala pewnoscia lepiej by bylo gdyby polska nauka zajela sie problemami naukowymi a nie pozornymi
@ A.L.
Myślę, że dużą rolę odgrywa tu jednak siła tradycji. Habilitacje są w końcu i we Francji i w Niemczech, nie wiem jak sytuacja wygląda w Niemczech, ale we Francji chyba raczej nie przeszkadzają w karierze.
Inna sprawa, że w Polsce zmieniając ostatnio prawo, jak zwykle pod pozorami ułatwień w ścieżce naukowej, różne rzeczy utrudniono, dla przykładu, już dawno habilitację stanowić mógł spójny tematycznie cykl publikacji, teraz też, ale nadal musi być spójny, czyli (trzymając się nauk matematycznych), ktoś kto jest wybitnym „problem solverem” (ja akurat nie uważam się za takowego, więc od razu zaznaczę, że nie mówię teraz o sobie, żeby nie było, że marudzę, bo mi trudniej) i ma bardzo dobre publikacje rozstrzelone tematycznie, nie może raczej na ich podstawie się habilitować, bo brak tej spójności. Albo dokładniej, może, musi tylko wymyślić dziwny tytuł, który jakoś te publikacje połączy i liczyć, że mu nikt z recenzentów się do tego nie przyczepi. We Francji sprawa wygląda o ile wiem dużo prościej.
Druga kwestia, współautorstwo, problem kiedyś poruszany na tym blogu (bodajże przez Jacka Kubiaka, ale nie jestem pewien). U nas trzeba przedstawiać szczegółowe listy od współautorów dot. wkładu we wspólną pracę, założeniem systemowym jest, że jeśli ktoś publikuje z wybitnymi naukowcami, to zapewne dopisali go pro forma (po co? nei wiadomo). Ceni się też często pracę indywidualną. Widziałem recenzję, gdzie recenzent wyraził żal, że habilitant ma tak mało prac indywidualnych i choć miał bardzo dobrą opinię o pracach zbiorowych, wyraził nadzieję, że jednak kiedyś, na dalszych etapach kariery będzie coś robił samodzielnie. Wynika z tego, że dla recenzenta ważna jest nie jakość pracy, ale to ilu jest współautorów. To moim zdaniem często zniechęca doktorów do współpracy, albo może nie tyle zniechęca, co zmusza do tego, żeby poświęcili ileś czasu na prace samodzielne, podczas gdy mogliby go lepiej wykorzystać w grupie.
Dodatkowo, także przy publikacjach liczących się do dorobku, a nie stanowiących podstawy habilitacji, trzeba wykazać (tym razem tylko procentowo) jaki jest udział habilitanta. Na szczęście tu już nie trzeba listów od współautorów, bo tak im większy kto ma dorobek, tym trudniej by mu było je zdobyć. Ale i tak często udział ustalić na tyle trudno, że takie zestawienie może być po prostu fikcją. Czasami nie dokłada się jakiejś pracy do habilitacji właśnie dlatego, że trudno ustalić ten udział (może nawet nie być dobrze zdefiniowany), a tu proszę, nawet jak nie chcesz jej do habilitacji, procent podać musisz. Znów, w przypadku habilitacji francuskich nie spotkałem się z tym, żeby ktoś miał opory przed włączeniem prac z dużą liczbą współautorów, o ile mi wiadomo nie trzeba też wykazywać jaki był udział habilitanta.
Trzeci moim zdaniem absurd dotyczy profesury belwederskiej, dokładniej wprowadzonego niedawno wymogu posiadania trzech wypromowanych doktorów. Jeśli się sprawdzi wybite postaci z historii matematyki, łatwo znaleźć przykłady, gdzie nie mogłyby one być w Polsce profesorami, bo przez całe życie trzech (a czasami nawet dwóch) doktorów nie wypromowały. Chodzą podejrzenia, że autorzy tych przepisów mają ambicję, by w Polsce broniło się jak najwięcej doktoratów, to będzie ładnie wyglądało na papierze. Ich jakość będzie pewnie niższa, ale można się pochwalić wskaźnikami. Tak jak z dumnie ogłaszanymi danymi na temat tego ile osób w Polsce ma wyższe wykształcenie i jaki duży postęp zrobiliśmy. To, że często chodzi o dyplom zdobyty na marnej uczelni, na beznadziejnym poziomie, który nie przekłada się ani na korzyści praktyczne, bo pracy nie ma, ani na wiedzę teoretyczną, jakoś przy tej okazji się nie przebija (przynajmniej nie w oficjalnych wypowiedziach).
I tu kolejna perełka, do tych trzech doktorantów może się wliczać taki, dla którego kandydat na profesora był promotorem pomocniczym. Ale promotorem pomocniczym można zostać tylko zanim się zdobędzie habilitację, później nie (dokładniej trzeba zacząć być promotorem pomocniczym przed habilitacją). Znam przypadki, że habilitacje są odkładane, bo na horyzoncie szykuje się taki doktorant. Ja nijak nie mogę zrozumieć dlaczego (gdyby ten wymóg braku habilitacji zlikwidować) dwóch kandydatów na profesora o zbliżonym dorobku naukowym, w zbliżonym wieku, z których jeden był promotorem pomocniczym przed, a drugi po habilitacji, miałoby się od siebie różnić. Znów, najprawdopodobniej chodzi o to, by wymusić promocję większej liczby doktorów…
Osobiście nie mam nic przeciwko habilitacjom jako takim, być może wprowadzenie systemu amerykańskiego byłoby zbyt dużą rewolucją dla naszego środowiska, bo to jednak i realia inne i pensje nie takie, częste przeprowadzki z całą rodziną w polskich warunkach też jednak są chyba trudniejsze niż w USA (znów brak tradycji, inne układy rodzinne, ale też kwestia mieszkaniowa, kwestia pracy dla significant other). Ale nie rozumiem dlaczego wprowadzając tak dziwne regulacje, które de facto utrudniają rozwój naukowy, równocześnie odtrąbia się triumfalnie jak to skraca się ścieżkę awansu naukowego i promuje młodych…
@A.L.
Pal licho istnienie habilitacji, choć możnaby bez niej żyć.
Jednak cv mojego bohatera wskazuje, że w Polsce jest tak naprawdę bardzo wiele różnych habilitacji i w niektórych sytuacjach ten sam człowiek potrzebuje więcej niż jednej.
To już chyba jest przegięcie.
Ewentualnie dopuszczałbym istnienie kilku, które tradycyjnie dają szczególne uprawnienia, jak habilitacja z prawa, dająca znaczne ułatwienia w zostaniu adwokatem i sędzią, albo z medycyny, która posiadaczowi „z zewnątrz” dawałaby prawo do leczenia.
@J.Ty: „w niektórych sytuacjach ten sam człowiek potrzebuje więcej niż jednej.
To już chyba jest przegięcie”
Jest. Znam przypadek w druga strone. Pewien czlowiek, z doktoratem z nauk technicznych, przeksztalcil sie w matematyka, z doskonalym skutkiem. Chcial zrobic habilitacje. Na Politechnice powiedzieli mu ze tematyka jest zbyt teoretyczna. Na matematyce powiedzieli mu ze sie nie da, bo ma doktorat z inzynierii. Musial wiec zrobic drugi doktorat, z matematyki. Co I zrobil.
Bylo to za Komuny, co swiadczy o tym ze ostatnie wynalazki w dziedzinei biurokarcji nei sa takie ostatnie
@xxx
Ciagle sie zastanawiam czy osobnicy tacy jak Einstein, Feynman czy Newton mogliby byc zatrudnieni I odniesc sukces na polskich uczelniach.
Z cala pewnoscia – nie
No i masz!
Przepraszam, że nie na aktualny temat, ale przypomniała mi się niedawna dyskusja na temat jakości polskiej Wikipedii.
Teraz czerpie z niej zapewne jakiś ignorant z Wyborczej i utrwala wyssaną z palca informację o pociągu 15.10 z Zielonej Góry do Berlina, który taką trasą nigdy nie jeździł i nadal nie jeździ.
Wyglada na to, że absurdy Polskiego systemu dotykaja na kazdym etapie kariery naukowej. Chcialem posluzyc sie przykladem doktoratów. Otoz dzieki nowelizacji mozna jako doktorat przedstawic cykl publikacji, oczywiscie wraz z oswiadczeniami wszystkich wspolautorow. Fascynujace rozwiazanie prawne polega na tym, ze jesli publikacja X zostanie przedstawiona jako czesc doktoratu a oswiadczenia o wspoludziale okresla ze Kowalski (doktorant) wykonal doswiadczenia A natomiast Nowak doswiadczenia B, to Kowalski może oczywiscie przedstawic prace X jako czesc „spinki” (zaznaczajac w oswiadczeniach ze doswiadczenie B bylo praca Nowaka). Ale, i tu zaczyna sie problem, gdyby okazalo sie za Nowak tez jest doktorantem i tez chcialby przedstawic „spinke” zaznaczajac ze jego udzial w publikacji X to wykonanie doswiadczenia B – jest to niedopuszczalne bo „kazdy wynik moze pojawic sie tylko raz”, co wiecej Nowak nie moglby nawet napisac „klasycznego” doktoratu zawierajacego wyniki doswiadczenia B. W zwiazku z tym i Kowalski i Nowak musza napisac klasyczne doktoraty marnujac swoj czas i czesto pieniadze podatnikow. Generalnie cecha systemu jest to, ze jest niezwykle skory do marnowania bez sensu dowolnej ilosci czasu.
@Miszcz: „Generalnie cecha systemu jest to, ze jest niezwykle skory do marnowania bez sensu dowolnej ilosci czasu.”
Poniekad. Kiedys, targniety nostalgia I patriotyzmem, zaczelem sie zastanawiac nad habilitacja w mojej polskiej Alma Mater. Mialam napisana pewna rzecz, krora po niewielkich modyfikacjach by sie nadala. Byla napisana po angielsku.
Zapytalem czy moze byc po angielsku. „Jak jest taka dobra zeby byc po angielsku, to czemu nei ma byc po polsku?” otrzymalem odpowiedz. Zrezygnowalem z pzrepisywania na polski, zwlaszcza z powodu upierdliwosci stosowania polskich „ogonkow” w LaTeXu.
To bylo jakis czas temu, byc moze teraz angielski jest lepiej widziany, ale mnie juz sie nie chce
@A.L – odnośnie hablitacji; rzeczywiście angielski jest teraz lepiej widziany. Generalnie istnieje możliwość przedstawienia prac tylko w języku angielskim; w przypadku, gdy ma się publikacje w wysokopunktowanych przez MNiSW czasopismach, niekiedy wystarczy jedynie pięć publikacji z jednej dziedziny i gotowe… Tu oczywiście znowu trafiamy na polska specyfikę, gdyż punktacja MNiSW potrafi niekiedy zadziwiać i mamy pisma z IF 10 i IF 4 punktowane bardzo podobnie, choć wysiłek włożony do publikacji w piśmie z IF 10 jest znacznie większy niż do publikacji z IF 4.
Dokładne zasady tutaj: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU20111961165
Obecnie istnieje możliwość zdobycia habilitacji bez afiliacji z jakąkolwiek instytucją naukową, jest to jednak operacja dość kosztowna (ok 18 tys. PLN)
@Jotka:
Gdyby Marsjanin wyladowal w Polsce przy pomocy UFO I postanowil zbadac „na czym polega nauka”, niechybnie I szybko doszedlby do wniosku: „nauka polega na zdobywaniu punktow”