Bzdurne 30 procent

Na zdjęciu: Kopernik w Olsztynie. Pewnych zjawisk nawet on by rozumem nie objął.

W moim mieście właśnie odwołaliśmy prezydenta. Jakby ktoś nie wiedział, to moim miastem jest Olsztyn, a prezydent to Czesław Jerzy Małkowski. Powodem referendum w sprawie odwołania Małkowskiego są ciążące na nim oskarżenia o molestowanie jednej z pracownic. Ponieważ oskarżenia te nie służą wizerunkowi miasta, Rada Miasta uruchomiła procedurę odwołania prezydenta. Jej istotnym elementem jest przeprowadzenie referendum lokalnego w tej sprawie.

Kwestie merytoryczne zostawiam na boku, ponieważ chcę się skupić na wymogu 30-procentowej frekwencji dla ważności referendum lokalnego przeprowadzanego nie tylko w celu odwołania kogoś, ale także w każdej innej, ważnej dla gminy sprawie. Nie jestem pewien, ale zapis o takiej frekwencji w referendach na szczeblu samorządowym pojawił się chyba już w ustawie o samorządzie lokalnym z 1990 roku. Obecnie zaś jest on w ustawie o referendum lokalnym, w artykule 55. Pozornie miała to być zapis broniący demokratyczności referendum, ponieważ nie byłoby dobrze, gdyby o sprawach ważnych dla gminy decydowała znaczna mniejszość obywateli. Pewnie coś takiego przyświecało ustawodawcy.

Niby to ma sens, bo w takich Skierniewicach w referendum za dowołaniem prezydenta brało udział mniej niż 7 procent obywateli. W praktyce jest to jednak zapis demoralizujący. Po pierwsze, premiuje on tych, którzy są przeciw jakiejś kwestii. Trochę liczb. W Olsztynie do ważności referendum musiałoby wziąć w nim udział 35 631 obywateli. Wzięło udział 43 638 osób, z czego 24 843 osoby były za odwołaniem, a przeciw było 18 348 osób. Prosta matematyka wystarczy, że gdyby z tych 18 tysięcy, które były przeciw 8 tysięcy (dokładnie 8 007) w ogóle nie poszło na referendum, sprawa by upadła. I w ogóle – jeśli uczestnicy referendum przeciwni jakiejś kwestii chociaż trochę pomyśleli i poczytali ustawę, po prostu zostaliby w domu i skutecznie storpedowali kwestię.

Po drugie, zapis ten premiuje bierność. Niemiecki filozof i matematyk Gottfried Wilhelm Leibniz pisał kiedyś, że nic jest prostsze i łatwiejsze niż coś. Mimo, że zasada ta odnosi się do jego ontologii, to można ją śmiało odnieść także do innych dziedzin. Łatwiej jest zostać w domu i nie iść głosować. Łatwiej jest nie wiedzieć, co się dzieje w mieście i być obojętnym. Gdyby jednak usunąć zapis o 30 procentowej frekwencji, szybko okazałoby się, że tak po prostu się nie da. Mając szansę wpływu na to, co się dzieje w mieście i nie korzystając z niej, najzwyczajniej w świecie traci się. To ktoś inny, kto właśnie poszedł zagłosować i komu się chciało coś zrobić, ma większy wpływ na miasto, niż ten, kto został w domu.

W sytuacji Polski, gdzie i tak normalnie frekwencja w różnego rodzaju wyborach jest niska – między 40 procent a 55 procent – zapis o 30-procentowej frekwencji w referendach lokalnych nie ma sensu. By się o tym przekonać wystarczy zajrzeć na stronę Państwowej Komisji Wyborczej, gdzie można łatwo przekonać się, że na 31 referendów w sprawie odwołania władz gmin lub miast, tylko 7 było ważnych. A to właśnie tutaj, na poziomie lokalnym, człowiek najlepiej odkrywa, że demokracja daje mu realne narzędzia wpływu na to, co się dzieje w jego otoczeniu.

Grzegorz Pacewicz

Fot. Nol Aders (GNU Free Documentation License, Version 1.2)