Co z tą habilitacją?

nauka_2_450.jpg

Mam nieodpartą ochotę wsadzić kij w mrowisko. No więc jestem zwolennikiem habilitacji.

Po raz kolejny, w ramach reformowania nauki i szkolnictwa wyższego na linii ognia znalazła się habilitacja. GW pisze:

„W planach jest również likwidacja habilitacji. To nienowy pomysł, również rząd PiS przymierzał się do niego. Teraz doktor habilitowany jest pierwszym tzw. samodzielnym pracownikiem naukowym – może być promotorem kandydata na doktora. Od liczby zatrudnionych samodzielnych pracowników uzależnia się też pozwolenia na prowadzenie studiów magisterskich na uczelniach.

Młodzi naukowcy narzekają, że drogę do kariery zagradzają im starsi koledzy i skostniały system awansu naukowego. To ma się skończyć – mówi gazecie uczestnik ministerialnego zespołu. Żeby jednak doktorzy (bez habilitacji) mogli kształcić następnych, będą musieli dostać specjalne uprawnienia – na podstawie oceny publikacji naukowych, ale już bez pisania specjalnej pracy habilitacyjnej, otwierania przewodu, zdobywania recenzji oraz egzaminu.”

Jeśli dobrze rozumiem nastał teraz czas tzw. konsultacji społecznych, więc jako osoba należąca do społeczeństwa i społeczności akademickiej zabiorę głos. Mam nieodpartą ochotę wsadzić kij w mrowisko. A co mi tam.

No więc jestem zwolennikiem habilitacji. Trzystopniowy proces dochodzenia do samodzielności w nauce rozumiem tak:

  1. Magisterium – sprawdza zdolność wykonania wycinkowego zadania badawczego, w ramach projektu wymyślonego i realizowanego przez opiekuna naukowego.
  2. Doktorat – sprawdza zdolność samodzielnej realizacji zaproponowanego przez opiekuna projektu. Czyli w skrócie – zdolność do znalezienia odpowiedzi na zadane przez kogoś innego pytania.
  3. Habilitacja – sprawdza to, co w nauce najważniejsze: umiejętność zadawania pytań. Bo jak już się wie, jak brzmi pytanie, wie się zazwyczaj jak znaleźć odpowiedź (bo habilitanci zazwyczaj mają już doktoraty!)

(Nie ma tu miejsca na licencjat, moim zdaniem nonsensowny pomysł biurokratyczny, zamieniający uniwersytet w szkołę pomaturalną i służący jedynie temu, by w statystykach można było wykazać się większą liczbą obywateli z wyższym wykształceniem.)

Dziś ministerstwo serwuje nam pomysł, żeby doktorat można było zacząć robić od razu po licencjacie i koncepcję likwidacji habilitacji. Pozornie są to pomysły sensowne, ale biorąc pod uwagę praktykę polskiego szkolnictwa wyższego – w moim przekonaniu absurdalne.

Problem polega na tym, że katastrofa szkolnictwa średniego pociągnęła za sobą drastyczne obniżenie poziomu szkolnictwa wyższego (może nie powinienem uogólniać, bo znam sytuację tylko na moim poletku, czyli w fizyce; umówmy się więc, że to co napiszę odnosi do mojej dziedziny). Na fizykę przychodzą studenci, którzy nie dość, że nie znają fizyki, to mają kłopot z funkcjami trygonometrycznymi, czymś, czego ja uczyłem się w szkole podstawowej. Oznacza to, że pierwszy rok studiów jest w istocie powtórką materiału szkoły średniej (jak powiedział mi niedawno znajomy, część osób przychodzi na pierwszy rok fizyki tylko po to, by pobrać przez rok darmowe korepetycje, a potem zdać jeszcze raz – lepiej – maturę i pójść na inny wydział.) Co więcej idę o zakład, że przeciętny licencjat, czyli osoba, która ukończyła 3 lata studiów uniwersyteckich, miałaby dziś kłopot ze zdaniem egzaminu wstępnego na swój kierunek kilkanaście lat temu. Jak taka osoba ma zacząć robić doktorat – zaiste nie wiem.

Oczywiście zdarzają się perełki, osoby w wieku 20 lat zdolne do samodzielnej pracy naukowej i napisania doktoratu. Ale takie osoby poradzą sobie i bez reformy, tak jak zawsze sobie radziły (o ile nie zostaną zniszczone w szkole średniej, gdzie żeby zdać dobrze maturę nie można za bardzo się wychylać intelektualnie.)

Teraz habilitacja. Oczywiście można ją znieść. Ale wtedy trzeba by podnieść poziom doktoratu. A poziom doktoratów spada, bo studenci przychodzą na wyższe uczelnie niedouczeni, więc trzeba z nimi przerabiać kurs szkoły średniej, więc poziom licencjatów i magisteriów jest coraz słabszy… Kółko się zamyka.

Na marginesie. Istnieje dość hałaśliwa grupka przeciwników habilitacji, twierdzących, że zamyka ona przed nimi drogę kariery naukowej. Otóż nie bardzo rozumiem, dlaczego. Czyżby sklejenie kilku napisanych już prac i dopisanie wstępu przekraczało ich możliwości? A może jest poniżej ich godności? Mówiąc dosadnie, ci hałaśliwi krytycy nieodparcie kojarzą mi się z marcowymi docentami.

To wszystko pachnie mi tym, o czym pisze Furedi (którego cytowałem w moim wpisie) ?-obniżeniem standardów intelektualnych. Jeśli studia doktoranckie stają się trzecim stopniem studiów wyższych, a habilitacja ma zostać zlikwidowana, to co ma być przepustką do akademii? Czy nie chodzi przypadkiem tylko o to, by niezliczonym kiepskim uczelniom prywatnym (jak również kiepskim uczelniom publicznym) umożliwić prowadzenie studiów doktoranckich bez konieczności zatrudnienia wysoko wykwalifikowanej kadry? Ale jeśli tak, to skądinąd obniżający się standard intelektualny doktoratu ulegnie dalszej deprecjacji. Będziemy mieli więcej doktorów, co świetnie wypada w statystykach, bo statystyka nie ujmuje faktu, że poziom dzisiejszego doktora jest często niższy niż magistra sprzed trzydziestu lat, czy maturzysty sprzed lat siedemdziesięciu.

Jerzy Kowalski-Glikman

Fot. Craig Anderson, Flickr (CC SA)